SZCZEPAN GRUDZIEŃ

Warszawa, 15 września 1949 r. Członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, mgr Norbert Szuman, przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Szczepan Grudzień
Data i miejsce urodzenia 22 grudnia 1904 r., Łaskarzew, pow. Garwolin
Imiona rodziców Onufry i Weronika z d. Załęczna
Zawód ojca leśniczy
Przynależność państwowa i narodowość polska
Wyznanie rzymskokatolickie
Wykształcenie cztery klasy szkoły powszechnej
Zawód robotnik placowy
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Grójecka 204 m. 1
Karalność niekarany

Wybuch powstania warszawskiego zastał mnie w mieście na pl. Unii Lubelskiej. Wobec rozpoczęcia strzelaniny schroniłem się do bramy domu przy ul. Bagatela 11. W bramie tej i na podwórzu leżało dwóch zabitych Niemców. W domu byli powstańcy, którzy zresztą wkrótce wycofali się. Po chwili do domu, w którym się schroniłem, wkroczyło sześciu SS-manów, którzy całą ludność wyprowadzili na podwórze. Mężczyźni zostali ustawieni pod ścianą, ja w ich liczbie. Bojąc się rozstrzelania, skoczyłem do piwnicy razem z nieznanym mi mężczyzną z Bydgoszczy. Piwnicami przedostaliśmy się do sąsiedniego domu nr 13. Dom Bagatela 11 został tego samego dnia, 1 sierpnia 1944 wieczorem podpalony po wyprowadzeniu przez Niemców mieszkańców. W nocy z 1 na 2 sierpnia dostał się do domu Bagatela 13 jakiś nieznany mi lokator z domu Bagatela 11, który mówił, że wszyscy wyprowadzeni z Bagateli 11 mieszkańcy zostali rozstrzelani w ogródku jordanowskim przy ul. Bagatela, róg Al. Ujazdowskich. Rzeczywiście, 2 sierpnia rano z mieszkania na czwartym piętrze przy ul. Bagatela 13 widziałem, jak żołnierze niemieccy rozstrzeliwują ludność cywilną. Na środku ogródka jordanowskiego płonął duży stos, na którym, jak widziałem, spalono zwłoki rozstrzelanych. Na tle domu stojącego prostopadle do Al. Ujazdowskich, stała grupa około trzydziestki mężczyzn w ubraniach, którzy byli przez czterech żołnierzy niemieckich rozstrzeliwani strzałami w tył głowy. Ściana domu, na tle której rozstrzeliwano, była opryskana krwią. Zwłoki rozstrzelanych zaraz po egzekucji były wrzucane na płonący stos. Paleniem zajmowała się grupa mężczyzn w ubraniach więziennych. Cały teren miejsca egzekucji był obstawiony przez uzbrojonych Niemców. Po rozstrzelaniu i wrzuceniu do ognia jednej grupy, przyprowadzano z głębi, z kierunku al. Szucha, następną grupę skazańców. Przerwa między egzekucjami trwała pół godziny, godzinę, rozstrzeliwano grupy od trzydziestki mniej więcej do około stu osób. Przez pierwsze dni widziałem, że rozstrzeliwano także kobiety, zresztą w osobnych grupach, natomiast nie zauważyłem rozstrzeliwania małych dzieci, choć zaobserwowałem wypadki rozstrzeliwania chłopców, tak na oko sądząc, kilkunastoletnich.

Egzekucje obserwowałem dzień po dniu. Bodaj na trzeci dzień zauważyłem, że skazańcy musieli się rozbierać przed rozstrzelaniem. Po egzekucji widziałem, że Niemcy grzebią w ubraniach ofiar i znalezione przedmioty zabierają sobie. Mam wrażenie, że początkowo ubrania rozstrzeliwanych były też palone.

Jak już mówiłem, egzekucje trwały dzień w dzień. Do soboty egzekucje trwały od rana do wieczora (mówiąc sobota, mam na myśli 5 sierpnia).

W sobotę, 5 sierpnia około godz. 15.00 do naszego domu i sąsiedniego, tj. Bagatela 13 i 15, weszli żołnierze niemieccy i Ukraińcy. Mieszkańcy pod groźbą rozstrzelania zostali wezwani do opuszczenia domów. Wszyscy, poza mną, Henrykiem Baranowskim, Stefanem Stelmańskim, dozorcą domu i jeszcze jakimś nieznanym mi mężczyzną, zostali wyprowadzeni, natomiast nasza grupa pięciu mężczyzn ukryła się w piwnicach. Oba domy zostały tego samego dnia podpalone. W piwnicy ukrywaliśmy się dwa do trzech dni. W międzyczasie dozorca i jego znajomy ukryli się osobno czy odeszli, dość, że zostaliśmy już we trzech – ja, Baranowski i Stelmański. Po dwóch czy trzech dniach ukrywania się w piwnicy, korzystając z tego, że dom już się nie palił, przenieśliśmy się w trójkę na strych domu nr 13 przy ul. Bagatela. Na strychu byłem do 14 stycznia 1945 roku, Baranowski i Stelmański zostali tam aż do 17 stycznia, do momentu oswobodzenia Warszawy.

Mam wrażenie, że na strychu ulokowaliśmy się mniej więcej 8 sierpnia. Tego samego dnia wznowiliśmy obserwację terenu egzekucji, tj. ogródka jordanowskiego. Zauważyliśmy, że Niemcy nie spalają już zwłok ofiar na terenie ogródka, lecz w wypalonym skrzydle domu przy Al. Ujazdowskich. Skazańcy ustawieni w szeregu stali na tle tego domu, musieli się rozebrać, rzędami podchodzić do ściany domu i położyć się. Niemcy rozstrzeliwali ich pojedynczo. Po wystrzelaniu jednego rzędu podchodził następny – aż do wystrzelania całej grupy. Potem zwłoki rozstrzelanych więźniowie wrzucali na palenisko, mieszczące się wewnątrz spalonego gmachu.

Zauważyłem jednak, że rozstrzeliwania nie miały wtedy, to jest od 8 mniej więcej sierpnia, już tak masowego charakteru jak w pierwszych dniach mej obserwacji, czyli do 5 sierpnia. Wtedy rozstrzeliwano grupę za grupą – można powiedzieć, że kilkanaście takich grup dziennie, teraz, po 8 sierpnia, rozstrzeliwano dziennie jedną, dwie kilkudziesięcioosobowe grupy, nieraz nawet po jedno-, dwudniowej przerwie. Teraz rozstrzeliwano samych mężczyzn. Zauważyłem też, że ubrań już nie palono. Co z nimi robiono, nie widziałem, bo pole widzenia miałem częściowo zasłonięte przez domy po parzystej stronie ul. Bagatela.

Mniej więcej koło połowy września, daty nie potrafię dokładnie określić, rozstrzeliwania przybrały znów na sile. Trwało to jakieś dwa, trzy dni. Rozstrzeliwano znowu mężczyzn, którzy przed egzekucją musieli się jak zwykle rozbierać. Potem liczba egzekucji znów zmalała, a zupełnie ustały mniej więcej na przełomie września i października. Potem było już spokojniej. Nadal jednak widzieliśmy akcję palenia całych osiedli, widzieliśmy i słyszeliśmy wysadzanie domów w powietrze. Niemcy do naszego domu raczej nie zaglądali. Raz tylko, było to – pamiętam – 1 listopada (mieliśmy kalendarz, stąd mogę podać datę), zajechali do naszego domu dwoma wozami konnymi i przez kilka dni wywozili rzeczy. My na strychu czuliśmy się stosunkowo bezpiecznie – dojścia na strych zarwaliśmy, względnie zasypaliśmy gruzem, zgromadziliśmy zapas żywności zebranej z opuszczonych mieszkań, który miał wystarczyć nam aż do marca, wodę czerpaliśmy początkowo z wanien, zimą uzyskiwaliśmy ją przez topienie śniegu. Mieliśmy na strychu nawet piecyk, w którym paliliśmy w nocy i przygotowywaliśmy sobie ciepłe jedzenie. Przy końcu listopada zauważyliśmy, że z kierunku ulicy Rakowieckiej Niemcy prowadzą grupy mężczyzn pod eskortą. Zorientowaliśmy się potem, wobec stałego powtarzania się tej sceny, że ludzie ci używani byli do robót.

Do jednej z takich grup roboczych, idącej 14 stycznia 1945 roku od strony Belwederu na robotę na Polu Mokotowskim, zdołałem się wkręcić, motywując swoje dołączenie się zagubieniem własnej grupy. Po dniu pracy odprowadzono nas do Włoch. We Włochach ukrywałem się do 17 stycznia, kiedy to, korzystając z oswobodzenia Warszawy, wróciłem na Bagatelę. Baranowski i Stelmański właśnie opuszczali swą kryjówkę, zorientowawszy się w nowej sytuacji. Rozeszliśmy się jednak wtedy i więcej już ich nie spotkałem.

Tak jak się orientuję, obaj byli ukrywającymi się Żydami, ale kenkarty mieli wystawione na nazwiska Baranowski i Stelmański.

Henryk Baranowski, mówiący o sobie inżynier chemii, miałby dziś około 40 lat, Stefan Stelmański, podobno doktor, był starszy – miałby dziś ponad 60 lat.

Baranowski mieszkał do powstania w Milanówku u ogrodnika Wiśniewskiego, w willi „Warszawianka”.

W sierpniu tego roku, to jest 1949, byłem w Milanówku i dowiedziałem się, że Stelmański i Baranowski jeszcze w 1945 roku wyjechali na tereny Polski zachodniej w nieznanym kierunku.

Na tym protokół zakończono i odczytano.