JÓZEF OSIŃSKI

Warszawa, 25 czerwca 1946 r. Sędzia Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi sędzia odebrała od niego przysięgę na zasadzie art.109 kpk.

Świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Józef Osiński
Imiona rodziców N.N. i Józefa Osińska
Data urodzenia 13 marca 1898 r.
Zajęcie szofer
Wykształcenie siedem oddziałów szkoły powszechnej i szkoła rzemieślnicza
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Wolska 109
Wyznanie rzymskokatolickie

Wybuch powstania warszawskiego zastał mnie w mieszkaniu przy ul. Wolskiej 115.

W pierwszych dniach powstania okolice naszego domu zajmował oddział Wehrmachtu. Oddział wycofał się 5 sierpnia o godz. 9.00 rano.

Przebywałem w tym czasie w mieszkaniu na pierwszym piętrze w oficynie. Z okna widziałem, jak do fabryki Gerlacha przy ul. Grabowskiego wkroczył oddział SS, żandarmerii i własowców.

Rozpoznałem formację dzięki temu, iż jako chorąży z wojny światowej dobrze orientuję się w rodzajach broni.

Widziałem, jak własowcy na podwórzu pili wódkę. Niedługo potem oddział własowców, wśród których widziałem także żandarmów i SS-manów, wpadł na teren naszego domu. Wydano rozkaz opuszczenia domu (raus). Wyrzucano z mieszkań brutalnie, nie pozwalając zabierać rzeczy, kazano trzymać ręce do góry.

Grupa mieszkańców naszego domu, która wyszła na ul. Wolską, liczyła do 700 osób. Dom żołnierze niemieccy jeszcze przy nas podpalili. Grupę naszą skierowano na plac przed kuźnią przy ul. Wolskiej 124. Na placu zastałem leżący tłum.

Widziałem leżących mieszkańców z domów przy ul. Wolskiej 115, 117, 119, 123, 124, 126. Zapamiętałem następujące nazwiska mieszkańców domu numer 115 przy ul Wolskiej, leżących wtedy przed kuźnią: Sochową z córkami Marią i Władysławą, Dominiakową, Dudową, Halinę Grabowską, właścicielkę domu 115. Z domu numer 117 rozpoznałem leżącego właściciela Tadeusza Gardockiego z ojcem, z domu numer 123 Jana i Zofię Rogowskich z synową i dwojgiem dzieci, z domu numer 119, 124 i 126, a także z poprzednio wymienionych domów wiele osób, które znałem tylko z widzenia, nie znając ich nazwisk.

Zaraz po wprowadzeniu naszej grupy na plac kazano nam paść na ziemię. Upadłem w odległości kilku metrów od piętrowego domu, stojącego w głębi podwórza numer 124, za mną padły moja żona Aleksandra z domu Guzen i córki Stanisława (ur. 1923) i Helena (ur. 1929). Zaraz potem żołnierze niemieccy (widziałem w tej grupie własowców i SS-manów) otworzyli do leżących ogień z karabinów maszynowych ustawionych na terenie posesji numer 123 przy ul. Wolskiej oraz z broni krótkiej i karabinów. Rzucali również granaty.

W czasie egzekucji słyszałem ogłuszające strzały z armaty gdzieś niedaleko ustawionej. Odgłosy wystrzałów głuszyły krzyki i jęki rannych i konających.

Widząc koło siebie zmasakrowanych ludzi, rzuciłem się na czworakach do drzwi najbliższego domu. Za mną uciekły córki i żona. Żadne z nas nie odniosło ran. Znaleźliśmy się na klatce schodowej, na którą drzwi wychodzące były pozamykane na klucz. Siłą otworzyłem drzwi do piwnicy. Żołnierze niemieccy musieli zorientować się, że ktoś ociekł, ostrzelali drzwi domu, skutkiem czego część ściany zewnętrznej runęła.

W piwnicy było niebezpiecznie, przez okna gęsto padały strzały. Rozwaliłem więc drzwi prowadzące na strych i tu przeprowadziłem rodzinę. Ukryłem kobiety pod dachem, zakrywając papierami, sam siedziałem przyczajony za kominem. Z dołu dochodziły odgłosy salw, wybuchy granatów, wrzaski i jęki. Przypuszczam, iż ciągle doprowadzano nowe grupy ludności.

Sam, wyglądając przez dziury w dachu, widziałem, jak doprowadzono ulicą Wolską od strony miasta dwie grupy, około 500 mężczyzn i około 300 mężczyzn. Masowe egzekucje na placu przed kuźnią skończyły się po południu, sądząc według słońca około godz. 18.00. Domy dookoła płonęły, ogień przenosił się na leżące bliżej zwłoki. Potem przyprowadzili grupę około 20 mężczyzn (u kilku z nich widziałem na rękawach białe opaski). Mężczyźni zbierali ciała, znosili je na stosy. Około godz. 20.00 grupę rozstrzelano.

W pewnej chwili, gdy siedziałem za kominem (godziny nie umiem określić), posłyszałem kroki na schodach i na strych wszedł żandarm z ręcznym karabinem maszynowym w ręku. Zabiłem go znienacka, tak że nie zdążył wydać głosu. Zwłoki i broń ukryłem pod dachem. Tak samo postąpiłem jeszcze dwa razy, gdy pojedynczo weszło na strych dwóch żandarmów. Wreszcie po raz czwarty posłyszałem kroki na schodach i wołanie po polsku: „Halo, kto żyw, niech schodzi, dom wysadzamy w powietrze”. Pomimo rozpaczy żony i córek nie pozwoliłem schodzić.

Po pewnym czasie poczuliśmy gryzący dym, stało się jasne, iż dom, na strychu którego przebywaliśmy, płonie. Wtedy przeszliśmy do piwnicy. Aby przeciąg nie spowodował nasilenia pożaru, pozamykałem starannie drzwi strychu i piwnicy. Około godz. 20.00 pożar tak się nasilił, że należało koniecznie wyjść. Wyszliśmy przez płomienie na ulicę Elekcyjną. Starsza córka Helena w tym marszu odniosła obrażenia, tak że później leżała cztery tygodnie w szpitalu w Błoniu, lecząc poparzone nogi. Młodszą córkę i żonę przeniosłem na rękach. Ukryliśmy się w domu Müllera przy ul. Elekcyjnej (numeru nie pamiętam).

Na ul. Elekcyjnej od tego domu do rogu ul. Wolskiej gęsto leżały zwłoki ludności cywilnej: mężczyzn, kobiet i dzieci. Przed domem magistrackim na rogu ul. Wolskiej i Elekcyjnej zwłoki leżały warstwami jedne na drugich. Dom magistracki płonął, widziałem jak jakiś człowiek skoczył z piętra płonącego domu i został w locie zastrzelony przez żandarmów stojących lub wałęsających się po ul. Elekcyjnej.

Początkowo ja i rodzina ukryliśmy się pod trupami. Potem żona i córki ukryły się w ustępie przy domu Müllera, ja czołgałem się po ul. Elekcyjnej, chcąc zorientować się, jak stąd można uciec. Jednakże zbyt wielu było żandarmów, ucieczka była niemożliwa. Powróciłem na podwórze domu Müllera i wszyscy ukryliśmy się w klatkach dla królików.

6 sierpnia o godz. drugiej, w chwili gdy grupa żandarmów szła od ul. Wolskiej, wraz z rodziną wpadłem do Parku Sowińskiego i tu, omijając żołnierzy niemieckich, wyczołgaliśmy się na cmentarz prawosławny, skąd udaliśmy się na pola w stronę Babic i Błonia.

Na tym protokół zakończono i odczytano