MAREK RUDNICKI

Warszawa, 29 lipca 1949 r. Członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, mgr Norbert Szuman, przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Po uprzedzeniu o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Marek Henryk Rudnicki
Data i miejsce urodzenia 24 stycznia 1923 r. w Warszawie
Imiona rodziców Stanisław i Maria de Grovie
Zawód ojca lekarz
Przynależność państwowa i narodowość polska
Wyznanie rzymskokatolickie
Wykształcenie student IV roku architektury
Zawód grafik
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Narbutta 17 m. 1
Karalność niekarany

26 września 1944 roku razem ze swoim oddziałem powstańczym i pewną grupą ludności cywilnej wszedłem do kanału przy ul. Szustra, róg Bałuckiego. Po mniej więcej dziewiętnastogodzinnym błąkaniu się, kiedy po drodze obrzucani byliśmy granatami i karbidem, znaleźliśmy się pod zamkniętym włazem – jak się później okazało – przy ul. Dworkowej, na wprost domów Dworkowa 1 i 3. Stojąc w przybierającej wodzie, zorientowaliśmy się, że nad nami są Niemcy. Wobec pogarszających się warunków pobytu w kanale – narastanie poziomu wody, gazy powstałe po wrzuceniu do kanału karbidu, w których to warunkach kilka osób popełniło samobójstwo, zdecydowaliśmy się wyjść na wierzch. Jeden z kolegów wysunął na karabinie białą szmatę przez właz. Spowodowało to otwarcie kanału, zaczęliśmy wychodzić. Byłem mniej więcej piętnasty. Znalazłem się na ul. Dworkowej, koło włazu stała grupa żandarmów. Zaraz po wyjściu z kanału zostałem obity przez jakiegoś żandarma laską, którą podpierałem się, będąc rannym w bok, notabene kulą dum-dum. W pewnym momencie zauważyłem, że stojący niedaleko włazu oficer w mundurze żandarmerii kiwa na mnie, bym podszedł do niego. Poznałem go momentalnie, był to człowiek, którego znałem dość dobrze jako bywalca kawiarni „Maxim”, w której w czasie wojny rysowałem karykatury gości. Wtedy ów oficer żandarmerii był zawsze w cywilu, nie wiedziałem, że był Niemcem, posługiwał się jedynie, i to bezbłędnie, językiem polskim.

Jego rysopis: wysoki, barczysty, gładko uczesany szatyn, bez specjalnych cech charakterystycznych. Wtedy na ul. Dworkowej był w mundurze oficera żandarmerii – o ile pamiętam, na epolecie miał srebrną plecionkę, jedną czy dwie złote gwiazdy. Oficer ten odezwał się do mnie: – Co, pan artysta malarz także jest bandytą? Odpowiedziałem mu również po polsku, że jestem żołnierzem polskim. Niemniej oficer ten oddzielił mnie od grupy powstańców i kazał stanąć między cywilami. W grupie osób wydzielonych – cywili, sanitariuszek i łączniczek i dwóch czy trzech przyłączonych tu powstańców – m.in. i mnie, było około piętnastu osób. Staliśmy pod murem domu Dworkowa nr… (drugi dom od Puławskiej); powstańcy, w grupie ponad sześćdziesięciu osób, w tym jedna łączniczka (grupę tę machinalnie przeliczyłem) – poprawiam się – nie byli w tej grupie wyłącznie powstańcy, stali po drugiej stronie ul. Dworkowej w dwuszeregu, wzdłuż ogrodzenia z drutu kolczastego.

W pewnym momencie usłyszałem, jak z grupy powstańców rozległ się krzyk. Odwróciłem się i zobaczyłem oraz usłyszałem, jak powstaniec „Góral” zawołał: „– Nie damy się zarżnąć jak te barany!” i wyrwał najbliżej stojącemu żandarmowi karabin. Momentalnie został zastrzelony przez innego żandarma. Było to hasłem do masakry dokonanej na grupie powstańców, wszyscy zostali zastrzeleni. Toczyła się dzika strzelanina, panował chaos, opanowany dopiero przez znanego mi oficera. Mogę powiedzieć, że ten oficer żandarmerii kierował akcją wybicia całej grupy powstańców.

Nas, wydzielonych, los ten ominął – poza zastrzeleniem powstańca, który miał niemieckie buty.

Wieczorem tego samego dnia, 27 września 1944 (egzekucja odbyła się tegoż dnia około godziny siedemnastej), odprowadzono nas pod eskortą na teren toru wyścigowego, skąd w grupie dwustu mężczyzn byłem dowożony na roboty ziemne (kopanie rowów strzeleckich) na Siekierki. Wykorzystując nadarzającą się okazję, zdołałem uciec poza Warszawę.

Na tym protokół zakończono i odczytano.