FELIKS KRAWIECKI

Warszawa, 11 czerwca 1946 r. Sędzia Antoni Knoll przesłuchał niżej wymienioną osobę, która zeznała, co następuje:

Nazywam się Feliks Krawiecki, syn Stanisława i Emilii, ur. 26 sierpnia 1900 r. w Pieczyskach pow. Grójec, z zawodu robotnik, rzymski katolik, niekarany, zam. Okęcie 32, al. Krakowska.

9 stycznia 1943 roku rano byłem na pl. Kazimierza Wielkiego. Przyszedł do mnie syn Zbigniew i na pytanie, gdzie jest reszta dzieci, powiedział mi, że 10-letnia córka moja Krystyna bawi się z dziećmi koło kościoła Karola Boromeusza na Chłodnej.

Gdy po mniej więcej godzinie przyszedłem do domu, zobaczyłem gromadę dzieci, od których dowiedziałem się, iż kilkoro dzieciaków bawiących się koło kościoła zostało postrzelonych przez Niemców. Udałem się na miejsce i dowiedziałem się, że dzieci leżą za murem oddzielającym getto, na podwórku domu zdaje się numer 4, koło szopy, w której mieścił się skład węgla.

Zwróciłem się za pośrednictwem jakiegoś żołnierza, który znał język polski, a przypadkowo tamtędy przechodził do pilnujących posesji żandarmów, aby mi pozwolili zabrać te dzieci, które jeszcze żyły, lecz bezskutecznie.

Poszedłem więc na róg Żelaznej i Chłodnej, gdzie mieściła się tak zwana wacha, lecz tam mnie nie wpuszczono, odsyłając dalej, do wachy na rogu Żelaznej i Leszna. Tam również nic nie wskórałem, gdyż odpędzono mnie karabinami. Stamtąd udałem się na Leszno w stronę Wroniej, gdzie mieścił się też jakiś urząd niemiecki, gdzie pracowali wyżsi oficerowie. Tam również nic nie wskórałem. Wobec tego udałem się na ulicę Krochmalną do VII Komisariatu Policji Państwowej. Tam mi oświadczono, po uprzednim porozumieniu się z innymi komisariatami na furcie getta, że nic o fakcie zabójstwa dzieci nie wiedzą.

Wróciłem więc znów na róg Żelaznej i Leszna i od początku zacząłem prosić, aby mi dziecko wydali. Ponieważ nie chcieli tego uczynić, na skutek rady milicjanta żydowskiego jeszcze w sobotę udałem się do bramy wyjazdowej z getta, na wprost cmentarza żydowskiego i tam w szarówce spostrzegłem wyjeżdżającą z getta dużą platformę o wysokich bokach i tylnej ścianie. Korzystając z nieuwagi żandarmów, którzy rewidowali akurat powracających z robót Żydów, zajrzałem do platformy od strony furmana i zobaczyłem leżące dzieci w liczbie pięciu ułożone nogami do tyłu platformy, główkami do przodu, jedno dziecko leżało na drugim, a na wierzchu leżały zwłoki 24-, może 25-letniego mężczyzny.

Na moją prośbę sierżant Policji Polskiej wszedł na koła platformy i stwierdził, że pośród dzieci jedno jeszcze żyje. Nie mogliśmy jednak nic poradzić.

Za chwilę platforma wjechała na teren cmentarza, skąd usłyszeliśmy dwa strzały, widocznie dobito żyjące dziecko. W poniedziałek, 11 stycznia, na skutek dalszych moich próśb zdecydowano się na wydanie mi zwłok, które tego dnia przywiozłem do domu. Początkowo nie wiedziałem ani, co spowodowało zabicie mojej córki, ani też, gdzie ją zabito.

Dopiero jakiś czas później spotkałem na Pańskiej przy Żelaznej chłopca, lat około jedenastu, który również znajdował się w grupie dzieci, które zginęły 9 stycznia, ale będąc tylko ranny w głowę i w nogę, wysunął się spod trupów i uciekł. Według jego opowiadania przebieg wypadków był następujący.

Dzieci bawiły się koło kościoła. W pewnym momencie podeszło do nich dwóch żandarmów i zaprowadzili je na podwórko pod składzik węgla. Tam zaczęli dzieci bić. W pewnym momencie starszy żandarm odszedł, a młodszy poustawiał dzieci koło składu i zaczął do nich strzelać z rewolweru. Z kuli, którą wyjąłem mojej córce z prawej ręki wynikało, iż strzelano do nich z krótkiej broni kaliber 5,65.

Nazwiska tego chłopca nie pamiętam.

To wszystko, co wiem w tej sprawie.

Protokół odczytano. Czynności na tym zakończono.