HENRYK SADKOWSKI

Warszawa, 12 lipca 1947 r. Członek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie, p.o. sędzia Halina Wereńko, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Świadek został uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o obowiązku mówienia prawdy, po czym zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Henryk Władysław Sadkowski, b. więzień obozów koncentracyjnych w Gross-Rosen nr 11 670, Buchenwaldzie i Ebensee
Imiona rodziców Tomasz i Aleksandra z Jabłońskich
Data urodzenia 28 listopada 1889 r. w Zabrodziu, pow. Radzymin
Wyznanie rzymskokatolickie
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Żelazna 18 m. 9
Wykształcenie Wydział Nauk Polityczno-Społecznych w Warszawie
Zawód naczelny dyrektor Państwowego Zakładu Emerytalnego

W dniu 12 czerwca 1944 roku zostałem zabrany przez gestapo z mego mieszkania w Warszawie przy ul. Sosnowej 12, w związku z rewizją mieszkania po zabiciu żandarma pod Mińskiem Mazowieckim przez mego syna Witolda, lat 22. Podczas rewizji wykryto wiele materiałów obciążających. Ja i żona zostaliśmy przewiezieni do gestapo przy al. Szucha 25. Po czterech dniach zostałem skazany na karę śmierci, po czym odstawiono mnie do więzienia na Pawiaku.

30 lipca 1944 więźniowie z Pawiaka, z wyjątkiem grupy chorych (między innymi profesor Loth i „Ania” dentystka), zostali ewakuowani do obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen. Transport liczył 1,2 tys. mężczyzn i około czterysta kobiet. Z Pawiaka pieszo popędzono transport do bocznicy kolejowej w getcie, gdzie już stał skład pociągu towarowego.

Do marszu powiązano po dwóch więźniów za ręce drutem. Z powodu zbyt małej liczby wagonów dla ewakuacji Pawiaka, ładowano po stu kilkudziesięciu więźniów do jednego. W tym, do którego mnie wepchnięto, znalazło się 134 mężczyzn. Kobiety załadowano do wagonów na przodzie pociągu, przy czym ładowano tylko po 75 do jednego wagonu. Jechały z nimi lekarki niemieckie i dzięki temu w czasie podróży kobiety otrzymywały nawet wodę do picia. Transport kobiet został odłączony w Ostrowie Wielkopolskim i pojechał do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück, mężczyzn dowieziono do obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen. Na razie jechaliśmy w nieznane. Na drogę nie dano nam nic do picia. Okna wagonów były zabite deskami. Dusząc się z powodu panującego upału i ciasnoty, scyzorykami wybijaliśmy otwory w deskach i podłodze. Cały dzień pociąg wekslował na Dworcu Gdańskim. Już pierwszego dnia udusiło się kilkudziesięciu więźniów, między innymi Jan Lilpop, Krysik z Jabłonny i ośmiu młodych chłopców z Kołbieli. Pod Włochami zatrzymano pociąg, wyprowadzono kilku więźniów, mnie w ich liczbie, i kazano tej grupie przenieść zwłoki uduszonych więźniów do pierwszego wagonu. Przenieśliśmy wtedy 45 ciał. Po dojechaniu do Żyrardowa ogółem uduszonych było ponad dwustu więźniów. Zwłoki, złożone w jednym wagonie, pozostały w Skierniewicach. Słyszałem później, iż zostały spalone. Kilku więźniów w drodze dostało pomieszania zmysłów, ci zostali wykończeni już w obozie w Gross-Rosen.

Jechaliśmy cztery dni przez Łódź, Kalisz, Wrocław do Gross-Rosen. W ciągu podróży raz jeden, na stacji w Łodzi, dano nam po kubku czarnej kawy. Na stacji w Gross-Rosen czekali na nas SS-mani z obozu. Ustawiono nas piątkami i popędzono słaniających się cztery kilometry pieszo do obozu. Po drodze ludność niemiecka z okolicznych wiosek wyległa na spotkanie i rzucała w nas kamieniami, wołając polnische banditen.

W obozie koncentracyjnym w Gross-Rosen, po zebraniu personaliów, rozdaniu numerów i kąpieli stłoczono tysiąc osób w jednym baraku. Otrzymałem numer 11 670. W obozie przebywałem trzy dni, po czym prawie cały transport mężczyzn z Pawiaka został skierowany do oddziału obozu Gross-Rosen w Brzegu (Brieg) nad Odrą.

Komando w Brzegu liczyło tysiąc mężczyzn i było zatrudnione przy budowie lotniska. W chwili mego przybycia Lagerführerem komanda w Brzegu był Gustaw Schulz, niemiecki więzień kryminalny, niezmiernie wobec więźniów okrutny. Znęcał się zwłaszcza w czasie apelów, bijąc do śmierci.

Fakty mordowania więźniów przez Schulza widziałem niejednokrotnie, nazwisk pomordowanych już dziś nie pamiętam.

Więcej szczegółów o obozie, zwłaszcza co do danych personalnych może podać Kazimierz Sochowiak obecnie sędzia Sądu Apelacyjnego w Poznaniu, który w obozie był pisarzem (Schreiber). Sochowiak będzie mógł podać również adres literata Kamińskiego, który przez kilka lat przebywał w obozie w Gross-Rosen i przez jakiś czas był pisarzem. Po dwu, trzech miesiącach Schulz został wycofany z powrotem do Gross-Rosen, funkcję Lagerführera objął Robert (nazwiska nie pamiętam), niemiecki więzień kryminalny, który także bił więźniów, lecz nie widziałem, by ich mordował.

Przy budowie lotniska roboty ziemne i betoniarskie były bardzo ciężkie. Pracowaliśmy po dwanaście do czternastu godzin na dobę, pilnowani przez Wehrmacht. Muszę zaznaczyć, iż żołnierze odnosili się do nas bardziej po ludzku niż SS-mani w Gross-Rosen, że na ich interwencję został odwołany Schulz, oraz że utrzymanie było w Brzegu nieco lepsze niż w Gross-Rosen. Chorych komando odsyłało zawsze do obozu w Gross-Rosen i stamtąd przysyłano nowych więźniów, tak by w Brzegu stale było tysiąc osób. W okresie od 7 sierpnia 1944 do 15 stycznia 1945 roku zmarło przy pracy lub zostało zakatowanych 48 lub 49 więźniów. Przy pracy bili nas kapowie, rzadko żołnierze z Wehrmachtu.

Pamiętam, iż najbardziej znęcał się nad więźniami kapo Henryk Wichura, więzień kryminalny, Polak pochodzący z Sosnowca, syn szewca. Był to człowiek młody, około 25 lat, średniego wzrostu, blondyn.

Udręką więźniów były wielogodzinne apele. Jako kary stosowano: wypędzanie całych bloków do stania zimą i nie zawsze w ubraniu, karne ćwiczenia, np. tarzanie się po śniegu czy błocie. Karą było też 25 kijów.

Zdarzały się próby ucieczki. Złapanych bito, zamykano w bunkrach, po czym odsyłano na wykończenie do obozu w Gross-Rosen.

W komandzie był rewir, którego naczelnym lekarzem był Jan Łukowski, obecnie lekarz rejonowy kolejowy w Błoniu. Do rewiru jednak można było przyjąć tylko chorego z gorączką powyżej 39 stopni. Dr Łukowski starał się „naciągać” temperaturę, lecz nie zawsze mógł to zrobić. W tej sytuacji słabych fizycznie i chorych pędzono do pracy, zmuszając biciem do normalnej wydajności. Zwłoki osób pomordowanych chowano przy cmentarzu w Brzegu. Miejsce mógłby wskazać mgr Mączka z Katowic, który często odwoził trupy.

Pośród więźniów w komandzie znajdowała się grupa około trzydziestu żołnierzy armii radzieckiej, przeważnie z obozu jeńców w Siedlcach (liczącego kilkanaście tysięcy). Grupka około trzydziestu jeńców przywieziona została do Brzegu za karę za konspirację. Byli to głównie inteligenci. Traktowano ich nieco lepiej niż innych więźniów i przy pracy lepiej się z nimi obchodzono.

Wśród więźniów mimo ucisku nie odczuwało się załamania. Pomagaliśmy sobie wzajemnie, nawiązaliśmy kontakt ze światem zewnętrznym, otrzymując wiadomości. Elektrotechnicy spreparowali potajemnie radio. Była na terenie obozu organizacja AK utrzymująca kontakt z Łodzią. Razem ze mną przebywali w Brzegu przybyli z Pawiaka: Suchowiak, major Jaworski (obecnego adresu nie znam), Kazimierz Krawczyński (obecnie sekretarz w poselstwie w Meksyku), Maksymilian Trela (obecnie zatrudniony w przemyśle naftowym w Łodzi), Mączka z Katowic, inż. Marian Wernik z Koluszek, Rostafiński (student prawa, adresu nie znam), Sosnowski (obecnie zatrudniony w Szpitalu św. Józefa na rogu ul. Emilii Plater i Hożej).

22 stycznia 1945 ewakuowano komando w Brzegu do obozu w Gross-Rosen, częściowo pieszo, po przejściu kilkudziesięciu kilometrów dalej odkrytymi wagonami w ciągu czterech dni. Komando prowadził Wehrmacht, po drodze więźniów nie rozstrzeliwano. W obozie w Gross-Rosen pozostałem dwa tygodnie. Pomieszczono nas do jednego z bloków ewakuacyjnych. Warunki tu były straszne: ciasnota, brud, wszy, zimno, jedzenie raz na dobę w różnych porach – często obiad dawano nam o trzeciej w nocy. Znęcano się nad więźniami, bijąc i depcząc po głowach leżących w zbitej masie. Rozpoczęły się choroby. O warunkach na rewirze w tym czasie mógłby wiele powiedzieć dr Łukowski, przybyły do obozu z Brzegu. Z powodu tego chaosu nie zapamiętałem nazwisk SS-manów, którzy się nad nami znęcali, mogę powiedzieć ogólnie, iż wszyscy oni znęcali się nagminnie.

Po dwu tygodniach w transporcie 4,5 tys. mężczyzn wyjechałem do obozu w Buchenwaldzie (nr 129 654) pod eskortą SS. Droga trwała trzy dni. W drodze w czasie bombardowania przez aliantów zginęło kilkudziesięciu więźniów.

W Buchenwaldzie w styczniu 1945 zmarło 3,7 tys. więźniów, w lutym 4,5 tys. Pozostałem tam do pierwszych dni marca, kiedy to wywieziono mnie na roboty do Bauzugu na front zachodni. Z grupy pięciuset więźniów do Ebensee wróciło nas 112. Więźniowie ginęli od bombardowania i kul alianckich, od zbyt ciężkiej pracy i razów SS-manów. W Ebensee zgromadzili Niemcy 18 tys. więźniów, w tym czterystu Polaków. Przebywał tam między innymi Rusinek. Władze obozowe powzięły zamiar likwidacji więźniów. 1 maja więźniowie dowiedzieli się od blokowych Polaków, iż do obozu przybyło siedem samochodów dynamitu, który złożono w schronie. 5 maja komendant obozu wezwał wszystkich więźniów na plac, po czym oświadczył, iż Amerykanie zbliżyli się już na 12 km, oraz że obóz będzie się bronił. Możliwe są bombardowania, wobec tego polecił wszystkim więźniom skryć się w schronie nr 7, gdzie jakoby zwieziono dla nas siedem wagonów żywności. Obawiając się likwidacji, więźniowie zbuntowali się i – nie słuchając rozkazu – rozbiegli się po blokach.

6 maja 1945 roku oswobodzili nas Amerykanie. Już potem dowiedzieliśmy się, iż partia hitlerowska i komenda obozu toczyły pertraktacje w sprawie zlikwidowania więźniów, przy czym przeważyło zdanie komendy obozu, by więźniów wykończyć.

Nazwiska komendanta obozu nie znam.

Na tym protokół zakończono i odczytano.