ARKADIUSZ LUBICZ

Warszawa, 8 sierpnia 1947 r. Członek Okręgowej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Warszawie, p.o. sędzia Halina Wereńko, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka, bez przysięgi. Świadek został uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o obowiązku mówienia prawdy, po czym zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Arkadiusz Lubicz, b. więzień obozu koncentracyjnego w Gross-Rosen nr 30 962
Data urodzenia 14 lutego 1897 r. w Bobrujsku, Ziemi Mińskiej
Wyznanie rzymskokatolickie
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Ząbkowska 39a
Wykształcenie średnia szkoła mechaniczna
Zawód kupiec, właściciel sklepu

W czerwcu 1944 roku przed świętym Janem (daty dokładnie nie pamiętam), gestapo zabrało mnie z domu przy ul. Bielańskiej nr 9 w Warszawie, odwożąc do więzienia na Pawiaku. Do żadnej organizacji politycznej nie należałem, pomagałem jednak członkom polskiej organizacji podziemnej w drukowaniu gazetki p.t. „Wiadomości radiowe”, przechowując u siebie powielacz. W chwili mego aresztowania rewizja przeprowadzona przez gestapo nie wykazała u mnie materiałów obciążających. Po aresztowaniu i w czasie pobytu na Pawiaku nie byłem przesłuchiwany, a pozostałem tam do czasu ewakuacji, która odbyła się przed 30 lipca 1944 (daty dokładnie nie pamiętam). W dniu ewakuacji rozdano więźniom po bochenku chleba, wypędzono na podwórze, ustawiono piątkami, załadowano do samochodów i odstawiono na Dworzec Gdański.

Nie orientuję się, czy transport zawierał wszystkich więźniów z Pawiaka, czy też ewakuowano nas grupami. Kobiet w transporcie nie widziałem. Załadowano po 80 – 90 więźniów do wagonów towarowych, zanieczyszczonych. Wagonów było ponad 30, znalazłem się pośrodku składu. Wszystkie wagony były odrutowane i zamknięte. Eskortę stanowili Niemcy w mundurach z trupimi główkami na czapkach. Z Dworca Gdańskiego przewieziono nas na Dworzec Wschodni na Pradze i tu pociąg trzymano trzy dni. Panował straszny upał, więźniowie byli ciasno stłoczeni, stali jeden przy drugim w wagonach zamkniętych, bez ubikacji i wody. Podróż trwała siedem dni.

Czy w czasie drogi wagon otwierano i choć raz dano nam coś do picia, tego już nie pamiętam. W początkach sierpnia (daty dokładnie nie pamiętam), przybyliśmy na stację Gross-Rosen. Przy rozładowaniu wagonu wyniesiono zwłoki 20 więźniów zmarłych w drodze.

Widziałem, iż trupy wynoszono i z innych wagonów. Więźniowie mówili, iż wyniesiono około 250 zwłok z naszego transportu, liczącego od 2,5 tys. do 3 tys. więźniów.

Czy w czasie drogi wyrzucano trupy z innych wagonów, tego nie wiem. Z naszego wagonu zwłok w drodze nie wyrzucano.

Na stacji w Gross-Rosen spotkali nas oficer i SS-mani z obozu z psami. Piątkami zaprowadzono nas pieszo trzy kilometry do obozu na plac apelowy, gdzie zebrano nasze personalia, rozdano numery obozowe (dostałem numer 30 392), popędzono nas do kąpieli i rozdano ubrania obozowe – pasiaki, po czym porozdzielano nas na bloki 8 i 9. Znalazłem się na 9 bloku, gdzie panowała ciasnota. Sypialiśmy po trzech na jednym łóżku, a około pięciuset więźniów (blok liczył około tysiąca więźniów) sypiało na podłodze na papierowych siennikach. Zugangi, tj. nowo przyjęci więźniowie, odżywianie mieli gorsze od pracujących o tyle, iż rano otrzymywali tylko kawę, podczas gdy pracującym dawano po kawałku chleba z margaryną lub kawałkiem końskiej kiełbasy. Zugangów uczono musztry na placu apelowym, bijąc i popychając. W październiku 1944 dostałem się do 16 bloku, gdzie blokowym był Lewaszenko, Ukrainiec rodem spod Kijowa, człowiek młody, w wieku około 35 lat, okrutny. Bił więźniów tak dotkliwie, iż po otrzymaniu razów szybko umierali. Daty dokładnie nie pamiętam, w październiku 1944 roku rozbudził nocą więźniów i bił wszystkich po kolei. W rezultacie w ciągu następnych dni kilkunastu więźniów zmarło.

Nazwisk zmarłych nie pamiętam.

Początkowo zatrudniono mnie w Neue Leitung, tj. w komandzie przy budowie baraku. Nosiliśmy tu kamienie z kamieniołomów odległych o dwa kilometry, żelazo i belki na budowę.

Zmuszano nas do brania najcięższych kamieni i do pracy biegiem. Co dzień inny Vorarbeiter nas pilnował. W listopadzie 1944 w związku z zamierzonymi transportami do innych obozów postawiono mnie i wielu innych przed komisją lekarską składającą się z dwóch lekarzy – Niemca i Polaka. Więźniów uznanych za zdrowych z I kategorią wysyłano na transport. Ja otrzymałem III kategorię i zostałem skierowany do pracy w komandzie Weberei (tkalni) oraz do bloku 8, gdzie blokowym był znany z okrucieństwa Paweł Morgała rodem ze Śląska. Daty nie pamiętam, w kilka dni po przybyciu na blok, na zapytanie, gdzie mam spać, ponieważ brakło miejsca, Morgała obalił mnie na ziemię i bił butem, łamiąc dwa żebra, a następnie kłuł laską z ostrym końcem w klatkę piersiową. Mimo iż byłem po biciu zupełnie chory, Morgała nie zezwolił na zabranie mnie do szpitala obozowego, lecz nazajutrz popędził do pracy, prosząc Vorarbeitera z Weberei, by mi dawał najcięższą robotę. Dopiero po trzech dniach na prośby lekarza blokowego Szadurskiego Morgała zgodził się na odesłanie mnie do szpitala, pod warunkiem, iż nikomu nie powiem, że on mnie pobił.

Vorarbeiterem w Weberei był więzień Cygan, nazwiska nie pamiętam, który bił więźniów tak mocno, iż długo nie mogli przyjść do siebie albo też umierali.

W październiku czy też listopadzie 1944 roku (daty dokładnie nie pamiętam) odbyło się publiczne wieszanie dwu więźniów, Polaka i Rosjanina, za próbę ucieczki.

Nazwisk powieszonych nie pamiętam.

W szpitalu leżeliśmy po dwóch na jednym łóżku. O stosunkach w szpitalu mógłby zeznać Józef Pietrzak (zam. w Warszawie, pl. Grzybowski 2), obecnie wysłany przez Związek b. Więźniów Politycznych na dwa miesiące do Zakopanego, który miał numer około 1000, był starym więźniem w Gross-Rosen i długo pracował w szpitalu jako sanitariusz.

Ewakuacja obozu rozpoczęła się 27 stycznia 1945 roku wywiezieniem transportów zdrowych więźniów. Pozostali w obozie nieliczni strażnicy oraz kilku blokowych, Vogel z SK i Ziege, blokowy 2 rewiru i 2 tys. chorych więźniów, ja w tej liczbie. Z lekarzy Polaków pozostał jedynie dr Pritz, obecnie nieżyjący.

Krążyły pogłoski, iż chorzy mają być rozstrzelani, potem rozkaz miał być zmieniony, tymczasem w lutym chorzy pozostawieni byli bez żadnej opieki, a przez dwa dni przed ewakuacją nie dano im zupełnie nic do jedzenia.

9 lutego 1945 przybyli do nas pozostający w obozie Niemcy z rozkazem, by chorzy mogący się utrzymać na nogach wyszli. Ciężko chorych zabrali na nosze i załadowali na furmanki. W ten sposób nikt z chorych w obozie nie pozostał. W bramie otrzymaliśmy po bochenku chleba. Na dworcu w Gross-Rosen załadowano nas do otwartych węglarek po około 90 więźniów do jednej. Ja jechałem w koszuli, boso, przykryty tylko obozowym kocem. Słyszałem, iż w końcu wychodzenia z obozu SS-mani rozrzucili ubrania i pozwolili więźniom zabierać ze sobą.

Transport po sześciodniowej podróży przybył do Belsen. Jechaliśmy w deszczu i śniegu. Połowa chorych w drodze zmarła. W Belsen z naszego wagonu wyrzucono około 40 trupów, między innymi zwłoki płk. Bronowskiego z Żoliborza. Transport teraz około tysiąca więźniów ciężarówkami został odstawiony nocą do obozu w Belsen (znanego obozu śmierci). Wrzucono nas, ledwie żyjących, do baraku mającego betonową posadzkę, pozbawionego okien, wody, światła. Nie dano nam łóżek ani materaców, po tygodniu dopiero przywieziono z lasu wrzos na posłania. Rano o godzinie piątej budzono nas na apel, wszyscy musieli stawić się na placu apelowym, umierających wynoszono na noszach i zaraz na placu kończyli życie. Zmarł w Belsen między innymi więzień Piasecki, właściciel fabryki czekolady z Krakowa, przybyły ze mną z Gross-Rosen. Na apelu trzymano nas do godziny dziesiątej, jedenastej. Po powrocie z apelu prawie co dzień blokowy w naszych oczach wywracał garnek z kawą na ziemię. Najwyżej raz w tygodniu udawało się wypić rano kawę.

Nazwiska blokowego nie znam. Byłem na 14 bloku.

Na obiad dawano nam pół litra brukwi, wieczorem kawałek chleba z kawą. W Belsen w tym czasie zgromadzono ponad 100 tys. więźniów z różnych obozów.

Z naszego transportu tysiąca ludzi przeżyło około 150. Więźniowie w Belsen marli z głodu, wycieńczenia i chorób wynikłych także ze spania na betonowej podłodze. Trupy zakopywano w ogromnych rowach.

Nazwisk Niemców funkcyjnych z Belsen nie pamiętam.

W pierwszych dniach marca w grupie 5 tys. więźniów zabrano mnie na roboty pod Hamburg. Po drodze do stacji Belsen widziałem kilka tysięcy zwłok więźniów z Belsen zmarłych z wycieńczenia w drodze z fabryki do obozu. W drodze w okolicy miasta Parchim w Meklemburgii wyskoczyłem z wagonu, ukrywałem się, przebywałem w obozie pracy w okolicy Parchim, potem w Szczecinie, a ostatecznie jako chory robotnik w Lubece, skąd 4 maja 1945 roku uwolniły mnie wojska angielskie.

Okoliczności wyżej przytoczone może potwierdzić Bolesław Suski, który wraz ze mną z ostatnim transportem chorych opuścił obóz Gross-Rosen i przebywał w Belsen. Suski dotychczas do kraju nie wrócił.

Na tym protokół zakończono i odczytano.