FRANCISZEK DZIAD

St. wachm. Franciszek Dziad, ur. w 1898 r., starszy przodownik Policji Państwowej, żonaty.

Zaaresztowany zostałem 1 października 1939 r. ok. 22.00 w Samborze, woj. lwowskie. Po krótkim przesłuchaniu przez oficera NKWD zostałem w miejscowym więzieniu.

Po upływie tygodnia wezwano mnie na przesłuchanie, którego dokonał zastępca naczelnika NKWD w stopniu starszego lejtnanta. W trakcie tego przesłuchiwania, które trwało od ok. 15.00 po południu do 23.00 w nocy, przez pierwsze dwie–trzy godziny przesłuchujący traktował mnie jak człowieka i przesłuchanie miało charakter raczej orientowania się co do stosunków panujących w Samborze i powiecie. Gdy się [nieczytelne] to nie poszło po linii przesłuchującego, [nieczytelne] jego [nieczytelne] się on bardzo [nieczytelne], obnażający moją godność osobistą i narodowościową [?]. Jako tako [nieczytelne] tak w stosunku do mojej osoby, jak i mojej rodziny – jak [nieczytelne] aż do moich [nieczytelne].

Kiedy [nieczytelne], a między innymi [nieczytelne], gdzie na polecenie jego osadzono mnie w pojedynce i tak siedziałem samotnie [?] do ok. 16 października 1939 r. – w tym dniu przeniesiono mnie na ogólną celę, w której przebywało kilkoro mieszkańców Sambora i kilku oficerów z Baranowicz [?]. 5 listopada osadzono mnie ponownie w pojedynce. W tym czasie służba więzienna stosowała wobec mnie bardzo częste rewizje osobiste i celi, w poszukiwaniu za „grypsami”, które mówiąc prawdę otrzymywał dość często i byłem nieźle zorientowany, co się działo poza murami więzienia.

W połowie listopada w czasie wizytacji więzienia przez prokuratora, rzekomo z [nieczytelne] – powiedziałem mu w obecności naczelnika NKWD w stopniu podpułkownika, [nieczytelne] w czasie przesłuchania na co otrzymałem jakąś zbywającą odpowiedź. W kilka dni później wezwano mnie ponownie na przesłuchanie przed tego samego oficera, który po krótkiej przemowie z pogróżkami i nakłanianiem do przyznania się do różnych rzeczy zlecił przesłuchanie sleditielowi, który obchodził się możliwie po ludzku. Pod koniec przesłuchania przyszedł ponownie ten sam oficer i po przeczytaniu moich zeznań podarł je, przesłuchującemu kazał odejść i sam przystąpił do przesłuchania. Kiedy na zadawane mi pytania i pokazywane [nieczytelne] pisma i zdjęcia dawałem odpowiedzi negatywne, nastąpił stek przekleństw, wyzwisk, gróźb itp. Zaznaczam, że moralnie znęcał się nade mną okrutnie – jednak nie znieważył mnie. Pod koniec spisał krótki protokół banalnej treści, bo będąc przemyślnym podawałem mu odpowiedzi i na tym przesłuchanie zakończył.

1 grudnia wieczorem podano mi do wiadomości akt oskarżenia, a na drugi dzień ok. godz. 10.00 w budynku więziennym odbył się sąd (rozprawa) przed Tajnym Wojennym Trybunałem, który zasądził mnie na osiem lat pozbawienia wolności, pięć lat [utraty] praw obywatelskich i konfiskatę majątku (którego nie miałem). W tym samym dniu otrzymali również wyroki: Tadeusz Nowak, były podkomisarz Policji Państwowej – kara śmierci, co się z nim stało, nie wiem; Władysław Chrząszczewski, sędzia Najwyższego Sądu Wojskowego [?] – siedem lat, wywieziony razem ze mną, a pozostawiony w Charkowie, gdzie obecnie przebywa nie wiem, nie wie również tego jego żona Zofia, z którą zetknąłem się w Teheranie; obywatel [nieczytelne] Stanisław Pawełko, starszy posterunkowy Policji Państwowej – dziesięć lat, ten zmarł w obozie przymusowych robót w Komi ASRR w okolicach Uchty; Adam Ziółko, starszy przodownik Policji Państwowej – dziesięć lat, ten również zmarł w Komi ASRR w okolicy Czibiu [Uchta], [nieczytelne] z Sambora.

1 kwietnia 1940 r. wywieziono mnie z innymi z Sambora. Przebywałem w więzieniach dwa razy w Płoskirowie, dwa razy w Winnicy, w Kijowie bardzo krótko, bo przez pięć dni (od 1 do 5 maja 1940 r.). Jednak nie zapomnę go nigdy [nieczytelne], że osadzono nas ok. 15 osób, politycznych Polaków, z przeszło 50 złodziejami rosyjskimi, którzy znęcali się nad nami psychicznie i fizycznie. A kiedy jednej nocy, doprowadzeni do ostateczności, zaczęliśmy się bronić i powstała bójka, krzyki, wołania, łamanie łóżek i prycz – [nieczytelne] NKWD zareagowało na drugi dzień ok. 10.00 rano w tej formie, że przyszedł [nieczytelne] do celi, a gdy myśmy sami opowiedzieli, co robią z nami miejscowi przestępcy, zwrócił się do nich – oni oskarżyli nas o to, że my prowadzimy wśród nich agitację antykomunistyczną, a oni – będąc stuprocentowymi komunistami – zareagowali na to.

Z końcem maja 1940 r. w Charkowie przewieziono nas na dworzec. Po wsadzeniu do wagonów towarowych, mieszając razem z miejscowymi przestępcami, wysłano nas do Kotłasu. W drodze byliśmy na łasce przestępców, którzy groźbą i biciem wymuszali na nas oddawanie im naszego ubrania i bielizny. Żalenie się na to eskortującym nas żołnierzom NKWD nie odnosiło żadnego skutku.

W Kotłasie jadący z nami przeważnie miejscowi złodzieje w ilości kilku tysięcy rozpoczęli formalnie nas rabować z ubrań i bielizny. Na to transportujący nas przedstawiciele NKWD polecili nam oddzielić się od kupy złodziei. Okazało się, że było nas, Polaków, tak politycznych, jak i kryminalnych, ok. 130 osób. Kiedyśmy stanęli w jednej grupie, a przestępcy przeważnie kryminalni miejscowi naprzeciwko w drugiej grupie – pomiędzy nami NKWD ustawiło dwóch [funkcjonariuszy] Ludowego Komisariatu Obrony rzekomo mający bronić nas przed napadem. Po upływie ok. godziny grupa miejscowych więźniów rzuciła się na naszą grupę i tak powstał nazwany przez nas „jarmark kotłaski” polegający na tym, że kilku zbirów z grupy obierało sobie jedną ofiarę, którą rabowano, a gdy stawiała opór, pobito do krwi i nieprzytomności. Po upływie ok. godziny przedstawiciele NKWD patrzący na to przystąpili do uśmierzania „buntu więźniów”, naturalnie tłukąc jeszcze nas. Później spędzono nas do baraków, w których mieściło się po około tysiącu ludzi, do każdego z nich wcielono po kilku Polaków.

W barakach garstka Polaków była w dalszym ciągu ofiarą dalszego rabowania i bicia. W czasie samoobrony zostało pobitych kilku Polaków, którzy wskutek ran zmarli na miejscu. Była również duża liczba pobitych i po przeciwnej stronie.

Z Kotłasu barkami rzecznymi, pieszo i pociągami przetransportowano nas pod Uchtę, do budowania linii kolejowej Uchta–Kożwa–Workuta. Pracę na tym odcinku ja rozpocząłem w Uchcie, 27 czerwca 1940 r. W początkach pracowaliśmy dziewięć–dziesięć godzin dziennie, za co otrzymywaliśmy jedynie dwa razy dziennie dość liche pożywienie. Podstawą był chleb. O ile ktoś był zdolny wyrobić normę, otrzymywał 900 g chleba. Niewyrabiający jej otrzymywali jedynie 300 g. Warunki mieszkaniowe były marne, bo po pracy dziennej trzeba było budować sobie mieszkania – początkowo ziemianki, później baraki, co również zajmowało dwie do czterech godzin na dobę. Pracowałem prawie cały czas przy robotach ziemnych, a przez pewien krótki czas przy ścinaniu lasu.

Początkowo norma pracy była możliwa do wyrobienia, z końcem zaś 1940 r. zaczęto ją zwiększać, a normę jedzenia zmniejszać. Pod koniec, tj. w sierpniu 1941 r., do tego dochodziło, że nakazaną normę wyrabiało zaledwie 20 proc. więźniów, a to nie z niechęci, ale z braku sił i fizycznego wyczerpania, bardzo złego odżywiania. Wśród nas byli tacy, którzy za karę, za niewyrobioną normę, pozostawali na trasie bez przerwy po trzy dni – którzy albo wskutek wyczerpania, zimna, [nieczytelne] i głodu ginęli na miejscu albo przy pełniącym obowiązki lekarza zostali ściągnięci do obozu jako niezdolni do pracy. W zimie 1940/41 r. pracowaliśmy również porą nocną przy mrozie ponad 50 stopni.

Śmiertelność i choroby wskutek złego odżywiania (szkorbut) i odmrożeń była dość duża. Opieka lekarska marna, bowiem nieraz – mimo widocznych chęci – lekarz już nie mógł dopomóc, bo przepis zezwalał zwalniać dwa–cztery procent chorych i to tych, u których występowała temperatura 38,5. Inni już nie mogli być brani pod uwagę, a mieli pierwszeństwo przestępcy kryminalni, bowiem ci byli uprzywilejowani, gdyż kierownicze stanowiska, poczynając od naczelnika kolonii, piastowali jedynie kryminaliści, bądź też ci, którzy po odsiedzeniu kary, zostali uwolnieni.

W niektórych okresach zimowych karmiono nas przez dłuższy czas (7–14 dni) jedynie zupą ze zgniłych kartofli i znikomą porcją chleba – o mięsie nie było mowy – bo gdy nawet przypadł jaki przydział na kolonię – kawałek koniny i pewna ilość tłuszczu (oleje) – to zjadali to ci, którzy byli uprzywilejowani, urzędnicy i złodzieje cięższego gatunku, z którymi zarząd kolonii zawsze się liczył. W okresie tym pracowałem w różnych koloniach, oddzielenia 2, 9, 11 i 13, pod koniec doszedłem aż pod Abis [Abez].

Warunki mieszkaniowe, jak wspomniałem wyżej, były opłakane – ziemianki, baraki, a później dalej na północy namioty, bo był brak drewna. Ziemianki nie nadawały się, bo grunt był mokry.

Wynagrodzenia za pracę otrzymywałem ok. 20 rubli, należałem bowiem do „szczęśliwców” i już z końcem sierpnia 1940 r. zachorowałem na szkorbut i nigdy nie mogłem nakazanej normy wypracować, a że wytrzymałem, to dzięki pomocy uczynnych kolegów Polaków.

Odnoszenie się do nas NKWD i straży więziennej w obozach do wybuchu wojny rosyjsko- niemieckiej było możliwe, względnie bierne. Po tym czasie politycznych oddzielono od kryminalnych i warunki pogorszyły się znacznie. A po zawarciu układu polsko-rosyjskiego wzrosły o 50 proc. na naszą niekorzyść.

Z pracy w obozach zwolniony zostałem 1 września 1941 r., a [nieczytelne] 27 września, z zamiarem wstąpienia do wojska, co jednak nie doszło zaraz do skutku, bo wysłany zostałem do kołchozu w obłasti bucharskiej, gdzie powodziło się nam możliwie. Później, po dłuższej podróży pociągami, gdzie głodowaliśmy i gryzły nas wszy, dostałem się z grupą 44 osób do kołchozu [nieczytelne], rejon leniński, obłast dżalabacka [dżalalabadzka]. Tam początkowo warunki były możliwe, aż do chwili zapłacenia nam przez NKWD po ok. 30 rubli na osobę. Wówczas zarząd kołchozu zażądał od nas zapłaty za pobrane produkty żywnościowe – [nieczytelne] odmówili. Wobec tego pracującym dawano jedynie 400 g mąki, a chorym i dzieciom po 270 i mieszkanie. Tu zaczęła się gehenna – głód, tyfus, śmiertelność. Zmarli tam: Hersch Baal, rzekomo ze Stanisławowa, piekarz, zapatrywań komunistycznych, Szmul Morgenbesser, Jan Ujszor [?], nauczyciel z Górnego Śląska, Janina Podgródna, ok. 20 lat, Anna Parnas, Józef Macyszyn, Stanisław Skrzybalski, ur. w 1898 r., legionista, malarz kościelny, miał działkę o ile mnie pamięć nie myli, w pow. Krzemieniec.

Stosunek współwięźniów do nas był dość dziwny; ludzie starsi, Rosjanie, odnosili się z politowaniem i współczuciem, młodzi lubili nas słuchać, gdy opowiadaliśmy im, jakie były u nas warunki życia. Większość jednak twierdziła, że kłamiemy, bo jesteśmy burżuje i pomieszczyki, dokuczała nam, wyzywała nas. Inne narodowości: Japończycy, Kirgizi, Koreańczycy, Chińczycy – współczuli nam.

Przez kilka miesięcy pracowałem i mieszkałem z grupą Niemców z Karachałanu [?], którzy odnosili się do Polaków poprawnie, jednak na każdym kroku dawali odczuć, że są Niemcami i że Hitler musi zwyciężyć. W grupie tej spotkałem się z Austriakiem – wiedeńczykiem – zdeklarowanym komunistą, byłym urzędnikiem dyplomatycznym.

Z krajem i rodziną nie miałem żadnej łączności i po dziś dzień nie mam.

Przy zwolnieniu przez okres ok. dwóch tygodni prawie codziennie namawiano nas do pozostania w Rosji jako pracownicy, ewentualnie do wstąpienia do Armii Czerwonej.

Do armii wstąpiłem 20 lutego 1942 r., [nieczytelne] przez komisję ruską. Później w Margielonie [Marg’ilonie], w 9 Dywizji Piechoty – polską.

Miejsce postoju, 5 marca 1943 r.