LUDWIK WEBER

1. Dane osobiste:

Plutonowy Ludwik Weber, 43 lata, st. posterunkowy Policji Państwowej, żonaty; posterunek żandarmerii II Działu Ośrodka Zapasowego [Armii ?].

2. Data i okoliczności aresztowania:

Aresztowany [zostałem] 18 września 1939 r. w Kałuszu, woj. stanisławowskim, jako funkcjonariusz Policji Państwowej wraz z całą załogą posterunku w Krechowicach przez oficera sowieckiego, za wskazówką niejakiego Kiszczaka, nacjonalisty ukraińskiego z Bednarowa, który oskarżył nas przed tym oficerem, że strzeliliśmy do milicji. Oddani zostaliśmy pod opiekę miejscowej milicji cywilnej. Tego samego dnia ok. północy milicjanci za cenę półtora tysiąca złotych zwolnili nas z miejsca zatrzymania, tj. z budynku sowieckiej komendy Policji Państwowej, i samochodami zawieźli nas do Krechowic, pow. dolińskiego, woj. stanisławowskiego. Tu rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. Jedną noc przenocowałem w Broszniowie u znajomego Damiana Jachów, którego wysłałem na wywiad do Rożniatowa, gdzie pełniłem służbę jako policjant i gdzie pozostała rodzina. Jachów tego samego dnia doniósł mi, że do Rożniatowa nie mam po co wracać, gdyż tam szukają mnie miejscowi komuniści i szumowiny. W nocy była [nieczytelne] dnia, po przebraniu się w cywila, pieszo poszedłem do Kołomyi, gdzie miałem realność swoją i rodzinę. W Kołomyi u szwagra Jana [nieczytelne] urzędnika sądowego, któremu na razie nic nie groziło, ukrywałem się do 29 marca 1940 r. Ponieważ już za dużo ludzi wiedziało o moim ukrywaniu się u szwagra, tego dnia o godz. 21.00 pojechałem do Doliny, następnie piechotą udałem się do Wełdzirza, pow. dolińskiego, i tu u szwagra Józefa Woźnicy ukrywałem się do 27 kwietnia 1940 r. W dniu tym z Wełdzirza miała wyruszyć wycieczka za granicę, na Węgry, organizowana przez niejakiego Chilewskiego z Wygody i Parczyńskiego, instruktora rolnego z Wełdzirza.

Władze sowieckie wskutek denuncjacji dowiedziały się o projektowanej wycieczce za granicę na większą skalę, sparaliżowały jej realizację przez aresztowanie przewodnika Józefa Zająca z Żakli już 26 kwietnia 1940 [?] r. Tego samego dnia władze sowieckie zamierzały również aresztować Parczyńskiego. W tym celu ok. godz. 3.00 nad ranem NKWD otoczyło dom, w którym mieszkał, nie zastali go jednak. Tej nocy [Parczyński] – jak gdyby przewidywał zamiary NKWD – spał w sąsiedztwie u rolnika Jana Warminy, sołtysa. Zawiadomiony o najściu na jego dom funkcjonariuszy NKWD skrył się w okolicznych łęgach. Po południu 27 kwietnia za pośrednictwem siostrzeńca Józefa Woźnicy nawiązałem kontakt z ukrywającym się w łęgach Parczyńskim, który polecił zabrać zapas chleba dla 12 ludzi ukrywających się w lesie w Żakli i tego dnia o godz. 21.00 stawić się na umówione miejsce w lesie zwanym Bałyn.

Dnia tego przed godz. 21.00 wraz z dwoma siostrzeńcami i zapasem chleba przyszliśmy do lasu na umówione miejsce. Parczyńskiego tam nie zastałem. Postanowiłem zaczekać tam do rana, siostrzeńców wysłałem z powrotem do domu. Ok. północy skonstatowałem, że NKWD przy pomocy Straży Granicznej i wojska zorganizowało w tym lesie obławę na wielką skalę przy pomocy reflektorów i psów policyjnych. Odwrót był zamknięty. Od strony szczytów gór grzechotały [?] karabiny i karabiny maszynowe, równocześnie las oświetliły snopy światła z reflektorów. Zdążyłem jeszcze chleb z workiem wrzucić na gałąź stojącego obok świerka, następnie sam wlazłem na drugiego świerka, jakieś pięć–sześć metrów ponad ziemię. Obława trwała do późnej nocy 28 kwietnia. Przez cały ten czas przesiedziałem na świerku o chłodzie i głodzie, choć o półtora metra na tym samym drzewie wisiał dobrze zaopatrzony plecak z prowiantem.

29 kwietnia 1939 r. [?] o świcie zlazłem z drzewa, przemoczony i przeziębiony. Z lasu zawróciłem do Wełdzirza, nie mogąc trafić do domu szwagra od strony ogrodu, tj. od tyłu domu, wszedłem na ulicę, gdzie zauważyli mnie chłopi, mieszkańcy Wełdzirza, i zameldowali natychmiast miejscowej milicji, która mnie aresztowała. Dla uniknięcia śledztwa w związku ze zwalczaniem komunizmu (pełniąc służbę w Rożniatowie na posterunku Policji Państwowej miałem powierzony dział zwalczania komunizmu) oraz by nie narazić rodziny (gdzie się ukrywałem) na konsekwencje, w czasie aresztowania podałem z góry upatrzone fałszywe nazwisko Jan Janowicz Szumilas, którym posługiwałem się przez cały czas pobytu w więzieniu i karnych obozach pracy aż do 27 września 1941 r., tj. do czasu zwolnienia z obozu karnego i przybycia do Tocka [Tockoje], gdzie organizowała się armia polska. W dniu tym stanąłem do przeglądu na komisji poborowej i sprostowałem nazwisko przybrane na właściwe.

Osobnikiem, który zameldował na milicji mój pobyt w Wełdzirzu, był sąsiad mego szwagra Józefa Woźnicy, nazwiska jego nie znam. Milicjant po zatrzymaniu zaprowadził mnie na parter NKWD na Wygodzie, pow. doliński, tu po wstępnym przesłuchaniu mnie, w czasie którego od śledowatela [sliedowatiela] dostałem dwa razy pięścią w twarz, osadzono mnie w areszcie przerobionym z chlewni czy też komory. W areszcie tym zastałem: Józefa Zająca z Żakli, który naszą paczkę przeprowadzić miał przez granicę, Józefa Barłoszyńskiego – urzędnika kol[ejowego] z Rohatyna, studenta Dobczenika [?] również z Rohatyna oraz więcej ludzi, których nazwisk nie pamiętam. W sąsiedniej celi siedziało również ok. 25 ludzi, z których pamiętam Józefa Krokoszyńskiego z synem, mistrza kominiarskiego, Tadeusza Serwatkę – urzędnika samorządowego z Rohatyna lub Drohobycza, Doliświata – profesora czy też absolwenta filozofii, Żemełka – sędziego (nazwiska prawdopodobnie przybrane, obaj ze Lwowa), reszty nazwisk nie pamiętam. Wszyscy należeli do zorganizowanej przez Chilewskiego z Wygody grupy, która 27 kwietnia miała wyruszyć z Żakli za granicę. Więźniów, jak się później dowiedziałem od mistrza kominiarskiego Krokoszyńskiego, wsypał ten sam Chilewski – całą paczkę – i przy wysiadaniu z pociągu w Wygodzie zostali aresztowani.

W dwa dni później dwoma samochodami, przy silnej eskorcie, odstawieni zostaliśmy do więzienia w Stanisławowie. Było nas razem 37, w tym jedna kobieta, studentka ze Lwowa.

W więzieniu w Stanisławowie siedziałem do końca października 1940 r. Do 10 października siedziałem na śledztwie, w dniu tym odczytano mi wyrok administracyjny trójki w Moskwie, którym skazany zostałem na osiem lat karnych robót za usiłowanie przekroczenia granicy sowieckiej. Z końcem października 1940 r. transportem w zaplombowanych wagonach, o słonej rybie lub dwóch śledziach na dzień i 600 g chleba, bez dostatecznej ilości wody, przewiezieni zostaliśmy do więzienia w Charkowie. Podróż trwała 16 dni o chłodzie i głodzie.

W wagonie towarowym jechało po 40 więźniów, większość stanowili już Rosjanie i męty społeczne z terenów Polski. W drodze obrabowali Polaków z tego, co kto miał w domach, a w razie oporu napadali nocą, bili i znęcali się tak, że już nikt nie miał odwagi stawiać oporu, oddawał, co żądali. Żalenie się u władz konwoju nie odnosiło żadnego skutku, podniecało tylko ich rozwydrzenie.

Przy dzieleniu racji żywnościowych również krzywdzili Polaków, rzucali im ochłapy. Byliśmy zdani na ich łaskę i niełaskę. W Charkowie, gdzie przybyliśmy ok. połowy listopada 1940 r., Polaków pojedynczo lub po dwu porozdzielali po celach. Mnie samemu wypadła cela nr 4 rozmiaru osiem na osiem metrów, w której siedziało 116 kryminalistów różnego rodzaju, jeden Żyd, obywatel polski z Lublina i ja jako 119. W celi tej działy się wprost orgie; było duszno, brakowało powietrza, [chodziły] gromady robactwa, nie było gdzie się ruszyć, o ułożeniu się do snu nie było mowy. Przez cały dzień i noc, siedząc w kucki, przesiedziałem siedem dni, następnie w czasie jednej z wizyt naczelnika więzienia na moją prośbę przeniesiony zostałem na inny oddział, gdzie warunki bytowania bez porównania były lepsze.

W pierwszej połowie grudnia 1940 r. z Charkowa – transportem w identyczny sposób i w warunkach jak poprzednio – przewieziony zostałem do obozu karnego, tzw. punktu peresylnego, w Kotłasie na północ od Moskwy, gdzie rozpoczęła się bezwzględna władza NKWD. Bytowanie w tym obozie było jednym z najgroźniejszych. Elementy kryminalne i szumowiny sowieckie dopuszczały się tu mordów. Prawie co noc lub co drugą noc znajdowano w ustępie uduszonego lub z rozbitą głową Polaka, odartego z ubrania do naga.

Bandyci ci już za dnia albo kilka dni [wcześniej] wybierali sobie ofiarę: Polaka, który miał jeszcze na sobie dobre buty, ubranie lub futro. Pilnowali już to pod barakiem, już koło ustępu, a gdy ofiara zjawiła się przy ustępie, uśmiercali ją uduszeniem lub rozbiciem czaszki, obdzierali do naga z ubrania, trupa pozostawiali w ustępie. Rozwydrzenie i bandytyzm rozpowszechniły się do tego stopnia, że władze obozu zakazywały w pojedynkę wychodzić z baraków – poleciły stosować samoobronę. W każdym wypadku władze NKWD pro forma prowadziły dochodzenie, lecz sprawcy nigdy nie zostali wykryci, a wypadki powtarzały się często.

W drugiej połowie stycznia 1941 r. transportem, w nieopalanych wagonach, o 500 g chleba, słonej rybie, zupełnie prawie bez wody, a tylko o śniegu wyproszonym u konwojentów, wywieziony zostałem na północ Rosji do Komi ASRR, miejscowość Uchta. Przydzielony zostałem do obozu karnych robót nr 2 w Sangorodku, gdzie wedle zgłoszonych kwalifikacji przydzielono mnie do brygady płotnikow (cieśli). Następnie kolejno przenoszony byłem do obozów karnych na terenie Uchty bądź też w okolicy: łagier nr 1, nr 22, nr 16 Energostroj, nr 17 Wyłtanów, a ostatnio – w sierpniu 1941 r. – uznany przez komisję jako niezdolny do pracy z powodu ogólnego wycieńczenia przydzielony zostałem do obozu inwalidów czwartej kategorii nieroboczej w Kniaźpohoście.

4. Opis obozu:

a) Więzienie w Stanisławowie, zakład karny w Stanisławowie. W celi, gdzie normalnie spało ośmiu–dziesięciu więźniów umieszczono [nas] 80–100. Spanie na podłodze bez żadnego okrycia i jakiejkolwiek podściółki. Przepełnienie w celi było tego stopnia, że jak śledzie leżało się w pozycji skurczonej na jednym tylko boku, nie można było ułożyć się na wznak, bo w tym wypadku sąsiad już nie miałby gdzie się położyć. Duszno, okna nie wolno było otwierać, a gdy wbrew zakazowi otwierano je, władze więzienne zarządziły zabicie okien szczebelkami. Na celi z gorąca nie można było wytrzymać, paru więźniom Polakom o słabszym organizmie puściła się krew z nosa. Cała cela zastrajkowała, nie przyjęliśmy pokarmów przez cały dzień, żądaliśmy wezwania naczelnika więzienia, a gdy ten o godz. 24.00 w nocy raczył do nas przyjść, postawiliśmy kilka warunków, a najgłośniejszy: zabranie kilkunastu więźniów towarzyszy z naszej celi. Naczelnik więzienia przychylił się do tego warunku, porozdzielał nas po kilku na inne cele, gdzie były takie same warunki.

b) Więzienie w Charkowie, nazwy tego więzienia nie znam. Stare więzienie, niezawodnie jeszcze z czasów carskich. Na celi o rozmiarze osiem na osiem metrów siedziało 119 więźniów; podłoga betonowa. Silniejsi wypierali słabszych i znajdowali sobie miejsce do spania, słabsi zaś w kucki pod przeciekającym i cuchnącym kubłem przebywali nocą i dniem. Żadnego okrycia lub podściółki nie dawano. Nie rozbierając się tygodniami, w łachmanach, jakie pozostały jeszcze z domu, siedząc, usypiał [człowiek] o ile mógł i tak się też budził dnia następnego. Bielizny żadnej nie dawali i nie zmieniali. Co dzeisięć dni kąpiel w tzw. bani, rzeczy nasze – o ile to nazwać można rzeczami, prawie strzępy połatane – dawano do dezynfekcji. Do ustępu wypuszczano dwa razy dziennie, pranie było zakazane. Mycie rano odbywało się w ogólnej umywalni, woda doprowadzona rurociągami. Na celi roiło się od robactwa i pluskiew.

c) Karny obóz rozdzielczy w Kotłasie. Teren obozu położony poza miastem, na mokradłach nad rzeką, nazwy rzeki nie znam. Otoczony trzema czy czterema rzędami parkanu – zasieki z drutu kolczastego wysokości czterech–pięciu metrów. [Na] zewnątrz zasieków co 100– 200 m gniazda bocianie [o] wysokości od 10 do 20 m, gdzie strażnicy (striłky) pilnowali dniem i nocą. Baraki budowane z pojedynczych desek, niektóre tylko pałatki z brezentu, bez oświetlenia. Wewnątrz baraku prycze jednopiętrowe. Do baraku rozmiaru 40 na 6 m spędzano 240–280 więźniów; bez pieców, okrycia i pościeli. Mycie odbywało się na dworze tak w czasie ciepła, jak i mrozów, które tam dochodziły do 45 stopni. W ścianach baraku i szparach prycz gnieździła się zastraszająca liczba pluskiew i innego robactwa, które gryzło i piło krew do niemożliwości. Zamiast spać, urządzało się polowania.

d) Obóz karny w Uchcie nr 2. Położony w lesie, otoczony strażą i zasiekami drucianymi. Baraki nieco znośniejsze, budowane z desek, od wewnątrz tynkowane, z jednopiętrowymi pryczami, podłoga, pośrodku dwa piece. Baraki nowo zbudowane, już przez więźniów Polaków. Dalsze warunki bytowania w tym obozie, jak i w następnych, identyczne jak poprzednio.

5. Skład więźniów, jeńców, zesłańców:

a) W więzieniu w Stanisławowie obliczano więźniów Polaków na ok. dwa tysiące. W stanie tym zachodziły jednak zmiany, gdyż jedni odjeżdżali transportami po wyrokach do Rosji, na ich miejsce przychodzili nowi. Z początku 1940 r. w więzieniu znajdowali się przeważnie Polacy, rzadko Żydzi, od maja do więzienia zaczęli napływać ukr[aińscy] nacjo[naliści] z Małopolski Wschodniej, przeważnie Huculi z Karpat, jesienią zaś [przybyły] całe masy Karpatorusinów uciekających z Węgier do Sowietów. Po wywiezieniu do Rosji Polacy zostali porozdzielani i pomieszani z więźniami sowieckimi, tak politycznymi, jak i kryminalnymi. Odsetek Polaków w każdym obozie nie przewyższał 30 proc. W obozie Wytłosian [Wietłasian] nr 17 liczba Polaków stanowiła 55 proc. [składu więźniów], a były tam przeszło trzy tysiące osób, zaś w obozie inwalidów w Kniaźpohoście na przeszło dwa tysiące więźniów Polacy stanowili 65 proc. Byli to przeważnie urzędnicy i funkcjonariusze państwowi, wojskowi, osadnicy, właściciele średnich gospodarstw, którzy na czas nie dostarczyli władzom sowieckim nałożonych kontyngentów zboża i innych artykułów rolniczych, za co skazywani byli na trzy do ośmiu lat więzienia i karnych robót oraz konfiskatę majątku.

Wszyscy w ogóle Polacy byli uważani za burżujów i kontrrewolucjonistów działających na szkodę rządu sowieckiego. Więźniowie sowieccy rekrutowali się z przestępców politycznych i kryminalnych, skazanych wyrokami od roku do 25 lat więzienia i ciężkich robót.

Poziom umysłowy i moralny więźniów sowieckich: pięć proc. [stanowiła] inteligencja, 95 proc. pozostali o niskim poziomie zasad moralnych i ludzkich. Stosunek wzajemny więźniów był obojętny, zapanowało samolubstwo, jeden bał się drugiego. Więźniowie sowieccy naśmiewali się z Polaków, wyrażając się ordynarnie: Polaczki, jak wam mał[o], za 14 dniej proszali Warszawu. Na każdym kroku starali się nam dokuczać.

6. Życie w łagrze – obozie karnym:

Pobudka o godzinie 4.00, od 4.30 do 5.30 stanie w kolejce po śniadanie. O 6.00 zbiórka przy bramie na razwod i wymarsz pod konwojem do pracy przy budowie baraków w łagrze w lesie w odległości siedmiu–ośmiu kilometrów. Od 12.00 do 13.00 przerwa obiadowa bez jedzenia, pod gołym niebem, bez względu na pogodę. O godz. 18.00 zbiórka brygad, ustawianie w czwórki, odliczanie i odmarsz do obozu. Od 19.30 do 22.00 stanie w kolejce za obiadem, bez względu na pogodę, mróz czy deszcz.

Obowiązkowa kąpiel w bani raz na dziesięć dni. Rzadko dawano mydło lub zmieniano bieliznę.

O godz. 22.00 w baraku wszyscy musieli spać, czego przestrzegał komendant baraku.

Cieśla – płotnik, celem uzyskania stu procent normy, musiał obcinać 250 m bieżących płatwi czy znowuż podwaliny lub słupa, lub oszalować 150 metrów kwadratowych baraku deskami, które uprzednio musiał sobie oszparować lub 85 m przybić podsufitki, malować sufit.

Zimową porą praca obowiązywała do 40 stopni mrozu, gdy było 40 stopni, praca była przerywana, ale była wykonywana na posiołku – wewnątrz budującego się baraku, jakkolwiek nie było jeszcze odpowiedniego zabezpieczenia, brakowało okien i drzwi, prace obowiązywały nadal. Więzień, który wykonywał sto procent normy, otrzymywał 700 g chleba, rano jedną–dwie łyżki kaszy, przeważnie jaglanej, po powrocie z roboty wieczorem – małą chochlę zupy z owsa lub pęczaku, bezwzględnie pośnej [postnej], na wodzie, dwie–trzy łyżki kaszy jaglanej, również pośnej [postnej], i kawałek 10–15 dag cuchnącej ryby.

W wypadku, gdy więzień nie był w stanie wyrobić stu procent normy, otrzymywał tylko 400 g czarnego, mokrego chleba i o wiele gorszą strawę bez dodatku ryby. Był to tzw. pierwszy kocioł. Więźniowie, którzy wyrabiali ponad sto procent normy, dostawali 900 g tego samego chleba, pół litra lepszej zupy, więcej kaszy okraszonej nieco tłuszczem, dwa śledzie lub kawałek smażonej ryby oraz ośmio-, dziesięciogramową bułeczkę z białej mąki. Ponadto mieli możność wymiany bielizny, nabycia tytoniu w sklepiku za własne pieniądze, korzystali również z tego, że mogli na dekadę dokupić jeden–dwa kilogramy chleba. Ponadto otrzymywali wynagrodzenie: 15–20 rubli miesięcznie.

Silniejsze organizmy wytrzymywały, słabsze załamywały się, nikły w oczach i ginęły.

Początkowo Polacy chodzili w swoich ubraniach, a w miarę niszczenia ich dostawali stare, używane już przez innych więźniów, na które składały się: watowana kurtka – kufajka, coś w rodzaju watowanej kamizelki z rękawami lub bez – rzadko kiedy dostawało [się] oba te przedmioty razem, chyba [że ktoś] sobie kupił za własne pieniądze – spodnie watowane, płócienne papcie, chodaki lub trzewiki zrobione ze zużytej opony samochodowej.

Więźniowie wyrabiający normę mieli również pierwszeństwo przy wydawaniu odzieży.

Życie koleżeńskie w obozie było prawie nieznane, zupełnie zanikło. Kwitło samolubstwo. Kulturalnego życia wcale nie było, żyło się jak bydło robocze – noc wypędzi na robotę i noc przypędzi z roboty.

7. Stosunek władz NKWD do Polaków:

Władze NKWD w czasie badania i przesłuchiwania w śledztwie stosowały niesłychane wprost znęcanie się i tortury, wymuszając różne zeznania i przyznawanie się do winy lub wydawanie swych towarzyszy. Byłem świadkiem nielitościwego spoliczkowania towarzysza niedoli Józefa Krokoszyńskiego, mistrza kominiarskiego z Rohatyna, w więzieniu na Wygodzie przez NKWD-zistę prowadzącego śledztwo. [Nieczytelne], jeden z „turystów” (tak nazywano kolegów zatrzymanych na granicy za usiłowanie jej przejścia), student, młody chłopak tak ok. 19 [lat], niejaki Tadeusz Wolański z Drohobycza, nogi aż do tułowia miał posiniaczone od pobicia kolbami. [Został tak poturbowany] po to, by wskazał gdzie [nieczytelne] broń. Tenże sam Wolański następnie już opowiadał mi, że w tym samym czasie kolega jego (nazwiska nie pamiętam), również z Drohobycza, tak został zbity kolbami, że oddał kał i w obecności Sowietów musiał zmieniać kalesony.

NKWD śledztwa prowadziło wyłącznie w nocy, od godz. 21.00–22.00 począwszy, a przesłuchanie trwało nieraz 24, a nawet 36 godzin – bez jedzenia i wypoczynku.

Z przesłuchania ludzie wracali skatowani, zbici i zmaltretowani. Byłem świadkiem w wielu wypadkach, jak wywołanych nocą na przesłuchanie jednego dnia przynieśli NKWD-ziści na celę drugiego dnia po południu – w kocu, zbitego, zmaltretowanego do tego stopnia, że nie mógł utrzymać się na nogach o własnych siłach, a po dwu, trzech dniach proceder ten powtarzali.

Nazwisk tych współwięźniów dzisiaj nie pamiętam, byli to Polacy. Razu jednego, gdy w więzieniu w Stanisławowie przesiedlony zostałem z celi 85 na 81, jak zwykle więźniowie żądni jakichś wiadomości obrzucali takiego przybysza mnóstwem pytań, skąd pochodzi, jak dawno siedzi, czy z wolności itp. Jeden z obecnych tam podszedł do mnie, mówiąc, bym milczał, bo na celi mają kapusia. Niestety, tym rzekomym kapusiem okazał się mój krajan, niejaki Dukieł, imienia nie pamiętam, wicedyrektor Banku Polskiego z Kołomyi. Wszyscy od niego stronili. Podejrzenia te później sprawdziły się. Gdy Dukieł wyczuł, że jestem zorientowany, pokazał mi dwa zniekształcone palce prawej czy też lewej ręki, mówiąc, że palce ściskali mu we drzwiach, że nie mógł inaczej.

Tam byłem czterokrotnie badany, trzy razy w nocy, jeden raz w dzień, bezpośrednio po aresztowaniu. Pierwszym razem zostałem spoliczkowany, bo nie chciałem się przyznać, że usiłowałem uciec za granicę. Drugim razem oprócz usiłowania przejścia granicy zarzucano mi, że jestem oficerem, że uciekam za granicę, by wstąpić do „bandy Sikorskiego”. Gdy nie przyznawałem się, zostałem znowu spoliczkowany nielitościwie, a gdy to nie pomogło, jeden NKWD-zista, stojąc mimo mnie, bawił się rewolwerem, drugi – przystąpił do mnie, pchnął mnie na ścianę i począł zadawać mi ciosy pięścią w pierś tak długo, aż nie powiedziałem, że tak jest, jak oni mówią.

Traktowanie więźniów w obozach karnych, już po wyroku, było znośniejsze.

8. Pomoc lekarska:

Udzielali jej tzw. felczerzy, przeważnie Żydzi. Na ogół brakowało lekarstw. W więzieniu był wyodrębniony oddział na izbę chorych. Życie tam było dość znośne, pożywienie nieco lepsze. W obozach – łagrach – również były zorganizowane izby chorych i przychodnie lekarskie. Bez gorączki nie uznawano żadnej choroby. W czasie mego pobytu w obozie zmarło dużo Polaków, był okres, że umierało ośmiu–dziesięciu dziennie, przeważnie na czerwonkę. Nazwiska żadnego nie pamiętam.

9. Łączność z krajem:

Więźniom do pięciu lat wyroku wolno było pisać do rodziny raz jeden na trzy miesiące, więźniom skazanym powyżej pięciu lat – raz na sześć miesięcy. Przez cały czas mego pobytu w więzieniu otrzymałem dwie kartki od szwagrów z Kołomyi, ponadto otrzymałem dwie paczki żywnościowe cenzurowane w mojej obecności. Papier, listy czyste, ołówki i fotografie żony i dzieci zostały zakwestionowane do decyzji wyższych władz, więcej ich nie widziałem.

10. Kiedy został zwolniony i w jaki sposób dostał się do armii?:

Z łagru Kniaźpohost zostałem zwolniony wraz z innymi towarzyszami 19 września 1941 r. Otrzymałem dokument zwalniający, 270 rubli i bilet grupowy wolnej jazdy do Buzułuku oraz możność nabycia za otrzymane pieniądze 15 śledzi, dwóch i pół kilograma chleba i 450 g cukru. 9 września [sic!] z transportem wyjechałem ze stacji kolejowej Kniaźpohost. Do Tocka [Tockoje] przyjechałem 24 września nocą. 27 września stanąłem w Tocku [Tockoje] na komisji poborowej i przydzielony zostałem do Baonu Żandarmerii Ośrodka Zapasowego 6 Dywizji Piechoty.

Miejsce postoju, 21 stycznia 1943 r.