LEON CZERKAWSKI


Kpr. rez. Leon Czerkawski, osadnik wojskowy z osady Bortnica, gm. i pow. Dubno na Wołyniu, zam. od 1933 r. w Dubnie, ul. Chwiałkowskiego 18; żonaty, dwoje [sic!] dzieci, żona z córkami w Afryce, syn Bolesław w szeregach polskiej armii.


10 lutego 1940 r. o godz. 4.00 rano zajechał przed mój dom samochód ciężarowy, z którego wyskoczyło sześć osób: jeden urzędnik NKWD i pięciu Żydów z Dubna (nieznanych mi). Zastukali gwałtowanie do drzwi, krzycząc: Otwori! Do mieszkania wszedł urzędnik NKWD i dwóch Żydów, trzech następnych pozostało na dziedzińcu, pilnie strzegąc drzwi i okien.

Na wstępie NKWD-zista krzyknął: Ruki wwierch! i oznajmił, że ma polecenie przeprowadzić rewizję, co też i uczynił – najpierw osobistą, po której kazał mi siąść i nie ruszać się z miejsca. Żona i dzieci zerwały się ze snu, płakały z przestrachu i przerażenia. Dokonano gruntownej rewizji, przerzucając każdy przedmiot w szafie, komodzie i nocnych szafkach oraz książki na etażerce. Po ukończeniu rewizji, gdy nic nie znaleźli, [NKWD-zista] nakazał: Sobirajsia z wieszczami, pojediesz w druguju obłast. Na czynność spakowania się dał godzinę.

Żona i dzieci, przestraszeni, nic nie zabierali. Wówczas urzędnik NKWD, widząc bezradność żony i dzieci, kazał mi pomóc pakować ich rzeczy. Zabraliśmy, co było można, w tobołki: bieliznę, odzież i nieco żywności. Zapakowane rzeczy [NKWD-zista] kazał zanieść na odkryty samochód, na którym ulokowałem się z rodziną. W otoczeniu tych sześciu odjechaliśmy na punkt zborny, gdzie zastaliśmy kilka rodzin osadników i urzędników. Tam przebyliśmy do wieczora o głodzie, oddalić się nie było wolno. O zmroku załadowano nas na odkryte wozy ciężarowe i odwieziono na stację kolejową Kamienica [Wołyńska] odległą o 24 km od Dubna, gdzie zastaliśmy transport. Ze współtowarzyszami niedoli z pow. krzemienieckiego wtłoczono nas do wagonu ciężarowego [na] 18 ton (30 osób) i po załadowaniu zaryglowano drzwi.

11 lutego po południu transport ruszył. Dojechaliśmy do Zdołbunowa, gdzie staliśmy całą dobę. Przeładowano nas na inny transport i ruszyliśmy dalej przez Szepietówkę w nieznane. Po miesiącu podróży dotarliśmy do Kotłasu, obłast archangielska, gdzie [nas] wyładowano i odwieziono rozwalonymi saneczkami o jednym koniu do punktu zbornego – były to baraki nieopalane. Przespaliśmy noc, siedząc na tłumokach.

Dnia następnego transport nasz rozbili na partie po kilkanaście rodzin. Załadowano [nas] na sanie jak poprzednio i ruszyliśmy przez zaspy śnieżne w daleką podróż, ponad 200 km. Mróz sięgał 40 stopni. Strawę gorącą i chleb dostaliśmy przez czas miesięcznej podróży koleją, o ile sobie przypominam, trzy razy. Dzięki skradzionemu piecykowi na zmianę gotowaliśmy sobie strawę, opał kradliśmy z węglarek. Kobiety i dzieci odzialiśmy, czym mogliśmy, a mężczyźni przeważnie szli pieszo, przytrzymując sanie, aby się nie przewróciły. Ponuro posuwał się nasz transport złożony z 200 furmanek, a podróż trwała od wczesnego ranka do późnego wieczora bez przerwy. Późno wieczorem zajechaliśmy na postój do przydrożnego kołchozu, gdzie spaliśmy, siedząc na tobołkach. O świcie ruszaliśmy w dalszą drogę. Kołchoźnicy, u których nocowaliśmy, okazywali litość i współczucie, ponieważ rzekomo ongiś i ich wieziono i w gorszych warunkach w te strony jako wysiedleńców.

Po dwutygodniowej, uciążliwej podróży ok. północy dotarliśmy do miejsca naszego przeznaczenia położonego na skraju lasu nad rzeką Wyczegdą, posiołek Irenga [Jarenga], rejon Jarinsk [Jareńsk], obłast archangielska. Rozmieszczono nas, 45 rodzin, w drewnianych, dużych barakach, poprzedzielanych wewnątrz deskami na małe kajutki trzy na dwa i pół metra, po jednej rodzinie w każdej. Osiedliliśmy się, jak powiadano nam, nawsiegda.

Drugiego dnia po przybyciu wypłacono zaliczkowo po dziesięć rubli na roboczą osobę na chleb i strawę, którą sprzedawali na kartki. Pożywienie składało się z zupy owsianej, takiejże kaszy bez okrasy i czaju niesłodzonego – porcja [kosztowała] od 50 do 60 kopiejek, czaj 10. Chleb sprzedawano po półtora kilograma na osobę roboczą, a po pół na dzieci, po cenie 33 kopiejki za kilogram. Po upływnie pół roku zmniejszono rację chleba [do] 1 kg, a na dzieci do 400 g.

Na posiołku mieliśmy wyznaczonego anioła stróża z NKWD, który nami rozporządzał, kierował do prac i pilnował, by kto nie zbiegł. Posiołek, na którym nas osiedlono, był punktem spływu, gdzie latem formowano tratwy i spławiano rzeczką do Kotłasu i Archangielska drzewo.

Do pracy wypędzono nas po dwu dniach od przybycia. Mężczyźni wykuwali drzewo z zamarzniętej rzeczki, którego nie zdążono jesienią spławić, wykuwali zamarznięte, nie sprzątnięte jesienią liny stalowe gdzieś na brzegu rzeki, zwozili drewno na opał i budowę, do której niebawem przystąpiliśmy. Budowaliśmy baraki, kuźnię, warsztat ślusarski, prowizoryczny tartak itp. Kobiety wydłubywały spod warstwy śniegu drzewo, piłowały i rąbały. Praca [odbywała się] w warunkach okropnych z powodu mrozu, który dochodził do 50 stopni. Odzież i obuwie, jakie posiadaliśmy, nie wystarczały na takie mrozy. Zarobek przy wspomnianych pracach był minimalny i różny, przeciętnie od rubla do sześciu dziennie. Nie wystarczał na wyżywienie rodziny przy wzrastającej drożyźnie, więc dla zaspokojenia głodu sprzedawaliśmy posiadane rzeczy, kupując artykuły spożywcze, które też trudno było dostać prywatnie.

Tak płynęły dnie za dniami w oczekiwaniu lepszego jutra, a przekonani byliśmy i wspólnie podtrzymywaliśmy się na duchu, że Opatrzność Boska czuwa nad nami i że przyjdzie dzień wyzwolenia. I oto słyszymy: Niemiec uderzył na Sowiety. Czekaliśmy więc zmian, uleżenia naszej niedoli, ufni, że niebawem [to] nastąpi. I oto stał się cud! We wrześniu 1941 r. ogłoszono nam przez komendanta, że rząd Rzeczypospolitej Polskiej, na czele z panem premierem i Naczelnym Wodzem Polskich Sił Zbrojnych gen. broni Sikorskim, zawarł układ ze Związkiem Sowieckim w formie przymierza w celu rozgromienia wspólnego wroga – Niemca – który, jak oznajmił komendant, napał na naszu swiatuju ziemlu, i że jesteśmy wolni od chwili wejścia w życie tego układu.

Ja i sześć innych rodzin, nie namyślając się wiele, wydostaliśmy dokumenty i wyruszyliśmy statkiem do Kotłasu, gdzie za własne pieniądze wynajęliśmy wagon towarowy i ruszyliśmy w drogę, kierując się do Buzyłuku [Buzułuku], gdzie rzekomo formowała się polska armia. Podróż była uciążliwa, rzucano nas z miejsca na miejsce, z kołchozu do kołchozu. Wreszcie dobiliśmy do ostatniego punktu, rejonu Dekanabat [?], 70 km od Guzar [G’uzoru], obłast Buchara. W styczniu 1942 r. dowiedziałem się, że w Guzarze [G’uzorze] formuje się polska armia, więc podążyłem tam wraz z innymi i 1 lutego 1942 r. zgłosiłem się do Wojska Polskiego. Po kilku dniach [do armii] wstąpił mój syn Bolesław (ur. w 1923 r.).

Gdy wyjeżdżaliśmy transportem wojskowym do Iranu, dowódca 2 [?] Dywizji Artylerii Przeciwlotniczej pozwolił zabrać rodzinę, którą ściągnąłem na punkt zborny i załadowałem do wagonów na ten cel przeznaczonych. I tym sposobem uratowałem się z całą rodziną może od głodowej śmierci.

Miejsce postoju, 9 marca 1943 r.