JÓZEF POPIEL


Plut. Józef Popiel, 42 lata, ostatnio zamieszkały w kolonii Bilitówka [Biletówka], gm. Grzymałów, pow. Skałat, woj. tarnopolskie, żonaty.


Po zajęciu miejscowości, gdzie zamieszkiwałem, przez władze sowieckie w listopadzie 1939 r. odbyło się głosowanie w celu wypowiedzenia się miejscowej ludności, czy chce być przyłączona do Związku Sowieckiego. Głosowanie to było przymusowe dla wszystkich dorosłych obywateli od lat 18.

Głosowanie odbywało się w ten sposób, że lista kandydatów była poprzednio przygotowana. W teorii nazwiska kandydatów, których sobie wyborca nie życzył, mogły być skreślone. W rzeczywistości jednak nikt żadnych skreśleń nie mógł robić, gdyż przy wyborach byli obecni przedstawiciele NKWD i miejscowej milicji, którzy w razie uczynienia jakichś skreśleń mogliby zaraz winnego aresztować. W taki sposób wystawieni kandydaci otrzymali pełne sto procent głosów.

Już 10 grudnia 1939 r. władze sowieckie przyszły mnie aresztować, jednak udało mi się zbiec i ukryć się. Ukrywałem się aż do 10 lutego 1940 r., którego to dnia przyszedłem do osadnika Mikołaja Gadzickiego, dowiedzieć się o swoją rodzinę. Ponieważ milicja była na moim tropie, wpadli do domu i aresztowali osadnika Gadzickiego i mnie, zrobiono rewizję i aresztowano rodziny Gadzickiego i moją. Rewizji dokonali NKWD-ziści oraz dwóch miejscowych milicjantów i to Ukraińcy, Zymny [?] i Dzińdziak z wioski Bilitówka [Biletówka], gm. Grzymałów, pow. Skałat.

Po aresztowaniu mnie nie dali mi z rodziną nic zabrać, nawet kawałka chleba, i odtransportowali do stacji Grzymałów, gdzie nas załadowano wraz z innymi aresztowanymi po 45 osób (w tej liczbie 21 dzieci) do wagonu dziesięciotonowego.

W takich warunkach wożono nas przez 17 dni i nocy aż do stacji Muraszi [Muraszy] w Komi ASRR. Po drodze nie dawano żadnego posiłku, a aresztowani dzielili się między sobą kawałkiem chleba. W podróży zmarło ok. 15 osób, które wyrzucono na przejeżdżanych stacjach.

Na miejscu dali nam stare baraki bez drzwi i okien. Po dwu dniach wypędzono nas na roboty, do lasu rąbać drzewo. Mówili nam, że trzeba dużo pracować, wyrabiać normę, gdyż Polski już nie będzie i trzeba o niej zapomnieć.

Normy pracy były wysokie, tak że przeciętnie można było wyrobić jedną czwartą normy. Za spóźnienie się do pracy o 20 min winnego oddawano pod sąd, który na pierwszy raz przesądzał zmiany pracy o 25 proc. [sic!], a za drugim razem wywożono winnego w nieznanym kierunku i w taki sposób rozłączano rodziny.

Higiena była na bardzo niskim poziomie. Kąpieli nie było, w barakach pełno pluskiew, a letnią porą komarów.

Śmiertelność znaczna, niektóre rodziny wymarły prawie zupełnie. Brak lekarzy i lekarstw, była tylko jedna felczerka, która żadnych praw lekarskich nie miała.

We wrześniu 1941 r. ogłoszono nam amnestię i pozwolono wyjechać. Jednak pojechać nie można było wcześniej aż zamarzła droga do stacji kolejowej odległości ok. 130 km. Dopiero 14 października można było wyruszyć w podróż, co też uczyniłem. Do stacji kolejowej szedłem z rodziną pieszo, dużo ludzi po drogach zmarło. Na stacji czekaliśmy cztery dni, potem pojechaliśmy do Kirowa za płatnymi biletami, a z Kirowa udaliśmy się do południowego Kazachstanu stacja kolejowa Merke, dzambułska [żambylska] obłast.

Tam NKWD rozdzieliło nas do różnych kołchozów. Warunki mieszkaniowe i żywnościowe w kołchozie były fatalne: na 12 m2 było dziesięć osób, dostawaliśmy 400 g pszenicy na osobę, z niej gotowaliśmy polewki. Chleba nie otrzymywaliśmy.

Do armii polskiej nie przyjmowano w tym czasie, tłumacząc się brakiem umundurowania. Przyjmowano tylko młodych i samotnych. Z tych powodów do wojska dostałem się dopiero 29 marca 1942 r., zostawiając rodzinę w kołchozie. Będąc w wojsku na terenie Rosji otrzymywałem od żony wiadomości, a od przekroczenia granicy 19 sierpnia 1942 r. w Pachlewje [Bandar-e Pahlavi] (Iran) żadnej wiadomości o rodzinie nie mam.