JAN USZ


Kpr. Jan Usz, 45 lat, rolnik, żonaty; Orchowice [Orchowiec] (osada), pow. Mościska, woj. lwowskie; Ośrodek Zapasowy i Etapów Armii, 4 kompania wartownicza.


10 lutego 1940 r. przyjechali do naszej osady uzbrojeni NKWD-ziści, obstawili moją zagrodę, a mnie i mojej rodzinie składającej się z żony (40 lat), syna (17 lat) i córek (13, 9, i 7 lat) kazali się przyszykować w ciągu 15 min do drogi. Wolno było wziąć tylko niezbędne rzeczy i odzież, pościel i żywność, jaka była pod ręką.

Mebli ani z gospodarstwa nic nie było wolno zabrać. Zabrali nam wszystkie dokumenty i pieniądze polskie i zagraniczne. Ruble zostawili. Potem wzięli mnie z rodziną i innych jeszcze gospodarzy na sanie i powieźli nas do stacji kolejowej Sądowa Wisznia. Tam załadowali nas do wagonów kolejowych. Wagon, do którego wszedłem wraz z rodziną, był to kryty wagon towarowy. Okno było zakratowane i zabite deskami. Pieca nie było, choć mróz wielki. Podłoga niczym nie zasłana. Nad podłogą były urządzone nary z desek (jednopiętrowe), na których mogło spać dziesięcioro ludzi naraz. Reszta musiała spać na podłodze. Do wagonu tego wsiadło razem z moją rodziną 34 ludzi. Byli to wszystko znajomi mi gospodarze, sami osadnicy wojskowi z rodzinami. W jednym wagonie w podłodze była dziura zamiast ustępu. Zamknęli drzwi i trzy dni wieźli nas tak bez jedzenia. Było tak zimno, że odzież przymarzała do desek. Trzeciego dnia dali nam do wagonu piecyk żeliwny i trochę opału. Czwartego dnia dali po kilogram chleba na głowę. Piątego dnia dali znowu chleb i zupę. Potem zaczęli już karmić regularnie raz na dzień, tj. chleb i zupa. Chleb był dobry, zupa postna. Jechaliśmy na Tarnopol, Brody, a potem już nie pamiętam jak.

3 czy 4 marca przyjechaliśmy na stację Kamarczaga w Krasnojarskim Kraju, mański rejon. Podczas drogi w naszym wagonie nikt nie umarł, ale w innych umierali. Sam na własne oczy widziałem cztery wypadki wynoszenia trupów. W naszym wagonie było brudno i ciemno. Oblazły nas wszy. Pociąg cały czas był pod eskortą NKWD-zistów z bagnetami na karabinach. Nie bili nikogo, ale nikt nie próbował uciekać. Ze stacji Kamarczaga powieźli nas 95 km saniami. Nocowaliśmy po drodze parę razy w wioskach. Spaliśmy w wiejskich chatach na gołej podłodze. Dojechaliśmy tak na czwarty dzień do wsi Badżej. O półtora kilometra od tej wsi na skraju lasu pobudowane były duże drewniane baraki, w których zamieszkaliśmy. W czasie drogi pochorowało dużo ludzi, niektórzy z nich potem na miejscu jeszcze umierali.

Barak, w którym ja zamieszkałem z rodziną, był to budynek drewniany 25 na 10 m, z podłogą drewnianą, oknami i piecami żeliwnymi. Spało się na pryczach drewnianych, jednopiętrowych. Miejsca było dosyć. Baraki były rozrzucone na dużej przestrzeni i podzielone na rejony. W moim rejonie było ok. 300 ludzi, samych Polaków. W innych rejonach słyszałem, że byli i Ukraińcy.

Zaraz po przyjeździe dali nam po 10 lub 20 rubli zaliczki i popędzili do roboty. Pracowaliśmy w lesie. Praca zaczynała się o 8.00 rano i kończyła o 17.00 po południu, z jednogodzinną przerwą na obiad. Czas dojścia na miejsce roboty nie liczył się, a chodzić trzeba było pieszo po śniegu, czasem do 15 km. Narzędzia dawali, ale odzieży ani obuwia nie. Później dawali tym, którym rozpadły się buty. Kobiety owijały nogi szmatami. Do roboty chodzili wszyscy, tj. mężczyźni, kobiety, a nawet starsze dzieci. Praca była na akord. Z początku można było zarobić najwyżej dwa ruble dziennie, potem niektórzy wyciągali do pięciu rubli. Oprócz pieniędzy i opału nic nam więcej za pracę nie dawali. Żywność musieliśmy kupować sobie sami.

Każdy miał prawo kupić 800 g chleba i obiad w stołówce. Obiad kosztował dwa ruble, ale nie można było najeść się nim. Ci, co nie mogli wyrobić tyle, żeby wyżyć, sprzedawali rzeczy. Przy pracy ani w barakach nie było konwoju. Liczyliśmy się jako pieriesieleńcy. Ale NKWD przyjeżdżało od czasu do czasu i jak coś podejrzewali, robili rewizje. Raz szukali radia, ale nie znaleźli. Było donosicielstwo. Raz na tydzień przyjeżdżał politruk, urządzał masówkę i zachwalał ustrój komunistyczny.

Listy do Polski wolno było pisać. Ci, co pisali, otrzymywali odpowiedzi. Gazetę pożyczali nam Sowieci. Mniej więcej dwa razy na miesiąc przychodziła do baraków sanitariuszka i oglądała chorych, ale nie miała lekarstw. Była też urządzona bolnica na 18 łóżek, ale stale zawalona chorymi i mało kto mógł z niej korzystać.

W lipcu 1941 r. przywieźli nową partię zesłańców, przeważnie Żydów.

W czasie mojej bytności w Badżeju z mojego baraku zmarło pięcioro ludzi. Byli to: Józef Ciesielski ze Lwowa, Stanisław Starczak z Orchowic [Orchowca], Jan Kwiatkowski z Orchowic [Orchowca], Kwiatkowski (nie pamiętam imienia) z Orchowic [Orchowca], Rak (nie pamiętam imienia) spod Przemyśla. Wszyscy po mniej więcej 40 lat.

We wrześniu 1941 r. dowiedzieliśmy się, że została zawarta umowa polsko-sowiecka. W parę dni potem przyjechał politruk na masówkę i powiedział nam, że dostaniemy udostowierienija i możemy jechać, gdzie chcemy. Jak dostaliśmy te udostowierienija, zebrało się 30 mężczyzn i pojechaliśmy do Krasnojarska dowiedzieć się, jak wstąpić do wojska polskiego. W Krasnojarsku nie zastaliśmy polskiego przedstawiciela, więc uradziliśmy pojechać do Czelabińska. Bilet kosztował 94 ruble od osoby. W Czelabińsku NKWD sformowało duży eszelon z Polaków, którzy pozjeżdżali się z różnych stron, i powieźli nas, karmiąc nieregularnie po drodze, do Orenburga, a potem do Kuta-Kurgan [Kattakurgan], stacji kolejowej 500 km za Taszkientem [Taszkentem] w stronę Samarkandy. Przyjechaliśmy tam w listopadzie 1941 r.

Po wyjściu z pociągu porozsyłali nas po uzbeckich kołchozach, gdzie pracowaliśmy przy kopaniu rowów. Ja byłem w kołchozie „Stalin”. Za pracę dostawaliśmy tylko 400 g jęczmienia w ziarnie. To ziarno samiśmy mełli i gotowali. Mieszkaliśmy w kibitkach bez okien i pieców. Było bardzo ciężko. NKWD nie wtrącało się w naszą dolę. Łączności z rodzinami pozostawionymi na Syberii nie było. Napisałem kilka listów, ale nie miałem żadnej odpowiedzi.

Jak dowiedziałem się, że w Kuta-Kurganie [Kattakurgan] zaczęła urzędować komisja poborowa do Wojska Polskiego, pojechałem tam i stawiłem się 7 lutego 1942 r. Zostałem przyjęty do 7 Dywizji Piechoty w Kermine. W końcu marca tegoż roku dywizja ewakuowała się do Iranu. Spis rodzin pozostałych w Rosji nie był robiony i nie wiem, czy moja rodzina wyjechała razem z wojskiem, czy – o niczym nie wiedząc – dotąd jest na Syberii.

Miejsce postoju, 9 marca 1943 r.