JAN ĆWIKŁOWSKI

Warszawa, 21 sierpnia 1945r. Sędzia śledczy Mikołaj Halfter przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrał od niego przysięgę, poczym świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Jan Ćwikłowski
Wiek ur. 1 maja 1904r.
Imiona rodziców Franciszek i Apolonia
Miejsce zamieszkania Warszawa, al. Szucha 25 m. 17
Zajęcie mechanik w Ministerstwie Oświaty i Kultury
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność sądownie niekarany

Pracowałem w swoim czasie przy budowie gmachu al.Szucha25 b, jako murarz. Po ukończeniu budowy zostałem przyjęty do Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświaty Publicznej w charakterze konserwatora ogrzewania i wodociągów i pracowałem tam od 15 września 1929do 6 sierpnia 1939roku, kiedy to zostałem powołany do wojska. Po zakończeniu działań wojennych w listopadzie 1939 powróciłem do Warszawy i zgłosiłem się do swego mieszkania (tego samego, w którym mieszkam obecnie), gdzie pozostawała moja żona i dziecko. Aczkolwiek gmach ten był zajęty już przez Niemców, to jednak nie wyrzucili mej rodziny z mieszkania. Wówczas w budynku tym mieściło się częściowo wojsko niemieckie, częściowo zaś policja niemiecka, która prowadziła rejestr zameldowań. Po upływie paru tygodni (daty bliżej określić nie mogę ani nie pamiętam) gmach ten objęło gestapo (było to jeszcze w końcu 1939), które od razu przystąpiło do budowy aresztu (tego samego, który obecnie pozostał).

Nadmieniam, że po powrocie do Warszawy po wojnie 1939 nawiązałem łączność ze swymi władzami zwierzchnimi z czasów polskich – naczelnikiem Serafinem, który polecił mi pozostać na swoim stanowisku jak długo będę mógł oraz obserwować, co się tu będzie działo i informować go o tym. W związku z tym pozostałem w tym gmachu wraz z sześcioma innymi pracownikami ministerstwa, którzy zamieszkiwali na tym terenie. Były to: sekretarka ministra Janina Radysówna, mieszkała do 1 stycznia 1940, kiedy ją Niemcy usunęli jako niepracującą, żona naczelnika Kułakowskiego (imienia jej nie pamiętam), usunęli ją Niemcy mniej więcej w tym czasie, co i Radysównę, żony dwóch szoferów – Jana Rybusa i Lucjusza Szabłowskiego (usunięto je także mniej więcej w tym samym czasie co i Radysównę i z tych samych względów). Natomiast, nas mieszkańców mężczyzn, gestapo spisało i Polakom nakazało pracować nadal w tym gmachu. W ten sposób oprócz mnie z żoną pozostali: Stefan Sokołowski– palacz w kotłowni, Jan Staszkiewicz– dozorca, Marian Małecki– dozorca, Kacper Małecki– woźny, Marian Ziółkowski, Władysław Szczepaniak, Antoni Podgórski (wszystko woźni). Ci wszyscy zamieszkiwali w tym gmachu aż do chwili powstania.

Nadmieniam, że ja po usunięciu mej rodziny i mienia uciekłem ze swego mieszkania na kilka dni przed powstaniem sierpniowym 1944roku i przebywałem u mych znajomych na Mokotowie. Pozostałych Polaków, pracowników tego gmachu, w czasie powstania Niemcy wywieźli poza Warszawę. Z tych ocaleli – przynajmniej o ile wiem – następujący: Antoni Podgórski (mieszka w Rawie Mazowieckiej, na rynku), Kacper Małecki (adresu nie znam) Władysław Szczepaniak (adresu nie znam). Według informacji uzyskanych od żony Mariana Małeckiego (imienia jej nie znam, zamieszkuje przy ul. Marszałkowskiej 6), mąż jej Marian Małecki nie żyje. Stefan Sokołowski także nie był wywieziony przez Niemców(Warszawa, ul. Szustra 7). Jan Stankiewicz podobno mieszka w Nowym Mieście koło Grójca. Ziółkowski mieszka obecnie w Warszawie przy ul. Żabińskiego 7.

Poza wymienionymi osobami pracowali u Niemców w tym gmachu, lecz zamieszkiwali poza nim, następujący dawni pracownicy Ministerstwa WRiOP: Wacław Szufliński– woźny (zginął podobno w obozie, dokąd został wywieziony przez Niemców za ułatwianie korespondencji Polakom więźniom gestapo), Lucjan Kalisz – woźny, obecnie przebywa w Łodzi, Kościński Aleksander – woźny (adresu nie znam).

Ponadto do połowy 1943 roku mieszkał w tym domu i pracował Józef Michalak, woźny. Zwolnił się on na skutek choroby stwierdzonej przez lekarza niemieckiego. Mieszka obecnie w Warszawie i pracuje w Ministerstwie Oświaty jako woźny.

Za czasów niemieckich pracowałem w tym gmachu tylko jako palacz w kotłowni.

Wszyscy prawie Polacy mieszkali w tej klatce schodowej co i ja (w tylnej części gmachu), od frontu zaś mieszkali tylko dozorcy.

Podlegaliśmy wszyscy kierownikowi Weberowi (volksdeutschowi) – imienia jego nie pamiętam – który był gospodarzem gmachu. W związku z pracą miałem prawo chodzić po wszystkich korytarzach budynku, starałem się jednak robić to tylko wówczas, kiedy było koniecznie potrzebne. Chodziło bowiem o to, że zwłaszcza w pierwszym okresie, niejednokrotnie zdarzało się, że któryś z pracowników gestapo, jak zauważył mnie na korytarzu, to rozkazywał mi wykonywanie jakiejś roboty, bijąc, gdy próbowałem wytłumaczyć, że mam swoją robotę jeszcze.

Przez cały okres mej pracy każdego powszedniego dnia samochody przywoziły i odwoziły aresztowanych dwa razy dziennie – raz przed 8.00 rano, drugi zaś raz – po odwiezieniu na Pawiak przesłuchanych – około godziny 12.00. Tych odwożono na Pawiak około 17.00.

Widziałem często tych, których wprowadzali na badania oraz aresztowanych po przesłuchaniu. Widziałem – lecz dość rzadko – by wprowadzano na przesłuchanie osoby, które miały obandażowane głowy lub ręce. Nie widziałem natomiast, aby kiedykolwiek przynoszono na noszach kogoś na badanie. Natomiast nie było prawie dnia, aby po badaniach nie wynoszono do karetki (auta, którym odwożono przesłuchiwanych) jednej lub czasami nawet kilku osób. Przeważnie ci wynoszeni byli to mężczyźni, zdarzały się jednak wypadki, że wynoszono do auta także i kobiety. Wynoszone osoby z reguły były zakrwawione, niektóre z nich miały zmasakrowane twarze, u innych krew ciekła przez marynarki lub spodnie.

[rysunek z opisem]
Jak widzi ob. sędzia, z okien mojego mieszkania widać osoby, które przechodziły z placu
na drugie podwórko. Właśnie z tego okna widać (mieszkanie moje znajduje się na parterze)
także część placu, na którym zatrzymywały się samochody.

(Wyżej podany szkic został sporządzony przez sędziego w toku przesłuchiwania świadka, przesłuchanie bowiem odbywa się w mieszkaniu świadka Ćwikłowskiego). W okresie od 1940 do powstania w 1944 roku kilku badanych w czasie badania wyskoczyło przez okno z drugiego lub trzeciego piętra i zabili się. Na podwórko przed moimi oknami wyskoczyły dwie osoby (w różnych okresach), na podwórko, przez które wprowadzali aresztowanych, wyskoczyły w różnym czasie trzy osoby, na […] podwórko, na którym znajduje się basen –dwie osoby, poza tym jedna osoba wyskoczyła na klatce schodowej, spadając na żyrandol. Żyrandol ten jest jeszcze i obecnie zgięty i wisi na dawnym miejscu.

Podobno ten człowiek nie zabił się (mówił mi o tym Kalisz), upadł bowiem na budę mającą dach z dykty i został wyprowadzony pod ręce przez dwóch gestapowców. W roku 1943 i 1944 zauważyłem, że z aresztu przy gestapo do pokoju przesłuchań prowadzono przeważnie zakutych w kajdany ręczne.

Zaznaczam, że ten, który wyskoczył przez okno i wpadł do basenu (obserwowałem ten fakt z okna kotłowni), miał ręce z tyłu założone na plecy i skute. Po tym, jak wpadł do basenu (było w nim wówczas wody ma głębokość około 60 cm), strzelano do niego wielokrotnie z różnych okien.

Czy trafili go, nie wiem. Widziałem, że w ciągu jakichś pięciu minut po upadku, wyciągnęli go bosakami z wody, wzięli na nosze i zawieźli do aresztu przy gestapo.

Poza następującymi wypadkami nie słyszałem o tym, by na terenie naszego gmachu Niemcy zamordowali kogokolwiek z więźniów. Znane mi są tylko następujące fakty: w roku 1940, na początku, kiedy jeszcze areszt przy gestapo nie był wykończony i kiedy była gotowa tylko cela nr 10, siedzieli w niej dwóch mężczyzn i kobieta. Mężczyzn nie widziałem, natomiast z kobietą udało mi się zamienić parę słów, ona bowiem sprzątała ubikację przy areszcie, którą ja reperowałem. Powiedziała mi, że siedzi z mężem i szwagrem (A może ojcem? Nie pamiętam tego już dokładnie) za sprawy polityczne i, że są przywiezieni do Warszawy (zapomniałem nazwy miejscowości). Byłaona […]. W parę dni po tym, w dzień Wielkiej Nocy zobaczyłem gestapowca, który zakrwawiony wychodził z głównego budynku na ulicę. Na moje zapytanie – w jakiś czas potem – Weber powiedział mi, że ci mężczyźni i kobieta jakoby mieli wezwać strażnika gestapowca pod pretekstem, by wypuścił ich do ubikacji, wciągnęli go do celi i rzucili się na niego, wobec czego on w obronie własnej zastrzelił ich. Jak tam było w rzeczywistości, tego nie wiem.

Następny wypadek zabójstwa wydarzył się w roku 1943 latem: zobaczyłem na tyłach budynku, tam gdzie składowałem śmieci, leżącego znanego mi z widzenia Żyda, który stale był przywożony do pracy w gestapo. Sądziłem, że on tylko zemdlał i wziąłem go za rękę, w tym momencie posłyszałem z tyłu okrzyk raus! i gdy się obejrzałem, to zobaczyłem stojącego gestapowca z rewolwerem w ręku. Żadnego strzału uprzednio nie słyszałem. Podniosłem rękę tego Żyda i zobaczyłem przy tym, że z tyłu głowy płynie mu krew.

Następnie od Żydów, którzy pracowali w gestapo jako robotnicy i zamieszkiwali w baraku na placu posesji nr 27 w al. Szucha, usłyszałem że (było to w 1943 na jesieni), w obecności pracowników Żydów w porze obiadowej zastrzelono Żyda na tym placu. Gestapowcy mieli im powiedzieć, że była to kara za to, że będąc magazynierem magazynu dla robotników Żydów, on ich okradał.

W tym samym okresie ci sami robotnicy mówili mi, że zabito jeszcze dwóch: jednego, który był chory nieuleczalnie na chorobę weneryczną; drugiego – złapanego w czasie próby ucieczki. Nikogo na tych terenach z wyżej wymienionych zabitych nie pochowano. Zwłoki zabierało auto wzywane z magistratu.

Ani sam nie zauważyłem, ani nikt mi z tych, z którymi się […] nie mówił mi nic takiego, z czego można by wysnuć wniosek, że w naszym gmachu była cela tortur. Sadzę, że żadnej takiej celi tortur tu nie było. Zasadniczo katowanie aresztowanych sprowadzało się do bicia ich. Jeden raz zauważyłem tylko, będąc na klatce schodowej, przez okno przeciwległe budynku, że w jednym z pokojów leżał na podłodze jakiś mężczyzna, przy czym dwóch gestapowców stało na jego rękach, inni zaś wykręcali mu – każdy jedną nogę. Było to latem 1943roku.

Innych wypadków bicia lub torturowania nie widziałem. Natomiast prawie co dzień słyszałem krzyki(początkowo głośne, później coraz cichsze, aż wreszcie następowała cisza) bitych oraz odgłosy razów. Kiedyś, będąc na strychu, słyszałem przez wentylator odgłosy chłosty w jednym z pokojów, jęki oraz głos „masz za Polskę”, „chcesz Polskę, to masz”. Mówiono te słowa po polsku.

Żadnego kontaktu z tymi, co siedzieli w areszcie przy gestapo, nie miałem. Zdaje mi się, lecz nie jestem tego pewny, że w „tramwajach” – czterech celach, które miały krzesła, przebywali tylko krótko więźniowie z Pawiaka oczekujący przesłuchania lub przed odwiezieniem; w celach zaś siedzieli ci, którzy zostali zatrzymani na ulicy lub przywiezieni z domów.

Jak długo siedzieli ludzie w tych celach, tego nie wiem. Ile osób przeciętnie przebywało w areszcie, tego nie wiem. Samochód z Pawiaka przywoził w dwóch turach mniej więcej 50 – 60 osób.

Zauważyłem, że w pierwszych paru dniach po zabiciu któregoś z gestapowców przez organizację na mieście – gestapowcy specjalnie ostro traktowali aresztowanych, więcej niż normalnie znęcając się nad nimi. O tym zawsze wiedziałem, gdyż zabitych gestapowców przywożono do gestapo, myto ich w łazience (w tych wypadkach Weber zabierał klucz od łazienki, który zwykle znajdował się u mnie), a potem zwłoki wystawiano w sali na pierwszym piętrze od frontu, gdzie stały do chwili pogrzebu. W roku 1944 prawie co tydzień zabijano na mieście dwóch – trzech gestapowców.

W pokoju nade mną (którego okna zakratowano i osiatkowano pod koniec 1942 roku)umieszczony został jakiś wysoki, mocno szpakowaty pan. Nie znam jego nazwiska ani narodowości. Ktoś mi mówił, że rzekomo był to jakiś konsul. Ile czasu tam spędził, nie pamiętam, zdaje mi się, że może dwa – trzy miesiące. Siedział, zdaje się, że od lata 1942 i początkowo okno nie było zakratowane. Wtedy w przyległym pokoju (nad moim mieszkaniem) znajdowała się wartownia, słyszałem czasem jego kroki nawet w nocy. Od czasu do czasu do pokoju tego „konsula” przychodziło po parę osób jednocześnie, starszych oficerów gestapo wraz z maszynistką, i słyszałem pisanie na maszynie przez półtorej– dwie godziny. „Konsula” wyprowadzali na miasto mniej więcej co drugi dzień; wychodził on z tego pokoju i szedł przez podwórko (razu pewnego nawet widziałem, że szedł on w stronę Al. Ujazdowskich), zawsze w towarzystwie gestapowca ubranego po cywilnemu. Później, po paru miesiącach, gdzieś go wywieźli.

Wyżywienie otrzymywał z kuchni gestapowców, takie samo jak oni.

Po nim w celi tej siedział jakiś młody blondyn o wijących się włosach, ubrany po cywilnemu. U nas mówili, że to jest lotnik z desantu angielskiego. Ten siedział w tym pokoju około pięciu miesięcy. Widziałem, że prawie codziennie prowadzono go do budynku gestapo. Po dwu – trzech godzinach przyprowadzali go z powrotem. Nie zauważyłem nigdy na nim śladów bicia. Nie wiem, jakiej był narodowości. Wyżywienie otrzymywał również z kuchni gestapo.

Po nim umieszczono w tym pomieszczeniu Polaka. Powiedział mi nasz woźny Podgórski, że był to jakiś profesor, który pracował w organizacji polskiej i wpadł, po czym rzekomo zaczął współpracować z Niemcami, że umieszczono go w tym pokoju po próbie ucieczki z gmachu głównego przez okno parterowe na tyłach budynku.

Ja również widziałem, było to w roku 1943 wczesną jesienią, że po zamieszaniu i […] gestapowców biegnących na tyły budynku, idą oni […] z powrotem prowadząc ze sobą mężczyznę(właśnie tego „profesora”). Mężczyzna siedział w tym pokoju co najmniej aż do chwili mej ucieczki z mieszkania przed powstaniem.

Nie widziałem, by go wyprowadzano do budynku, w którym mieści się gestapo. Natomiast do niego często wchodzili niżsi gestapowcy. Pewnej nocy on przez całą noc głośno śpiewał różne polskie piosenki, począwszy od „Jeszcze Polska nie zginęła” przez różne wojskowe piosenki polskie. Przez cały czas jego pobytu był to jedyny raz. Nie słyszałem nigdy żadnych krzyków w jego pokoju. Podgórski mówił, że znał go jeszcze przed wojną, mówił mi nawet jego nazwisko, lecz zapomniałem.

Dodaję, że dlatego uciekłem z rodziną przed powstaniem, gdyż Polka – pracownica w kuchni gestapo, Franciszka Paluka – dwa razy na piśmie złożyła donos na mnie, zarzucając mi, że jestem złodziejem artykułów żywnościowych z kuchni gestapo i szpiclem szpiegującym gestapowców. Dowiedziałem się o tym od gestapowca prowadzącego kuchnię, który czytał mi jej listy oraz innym pracownikom kuchni pokazał list, w którym właśnie było powiedziane, że m.in. ja jestem złodziejem i szpiclem. List ten zarzucał i innym pracownikom kuchni kradzieże. Gestapowiec ten nie powiedział, kto ten list napisał, groził tylko, że jeśli będziemy kradli, to pojedziemy do obozu. Podejrzewam ją dlatego, że po tym, jak pokłóciła się ze swoją pomocnicą Frydą Badalewską (panną z Grudziądza), która miała narzeczonego w organizacji, Fryda została zaaresztowana przez gestapo wraz ze swoim narzeczonym. Jak dowiedzieliśmy się później, oboje zostali straceni na Pawiaku. Poza tym opowiedział mi współpracownik Polak Maksio, dostarczał on warzywa do kuchni gestapo, że podsłuchał przypadkowo, jak ona oskarżała mnie w magazynie kuchni przed gestapowcem prowadzącym kuchnię, mówiąc, że jestem największym złodziejem i opowiadam o wszystkim, co się dzieje w gestapo. (Zapomniałem nazwisko tego Maksia). Rozmawiałem później w tej sprawie z Franciszką Paluką i ona przyznała się, że rzeczywiście ustnie oskarżała mnie przed prowadzącym kuchnię (nazwiska jego nie pamiętam). Mówiła mi, że zrobiła to w uniesieniu, kiedy jej powiedziano, że ja kradnę. Nie przyznała się natomiast do pisania donosów.

Sprawy Frydy Badalewskiej nie poruszałem w rozmowie z nią.

Gdy zauważyłem na drugi dzień, że jeden z gestapowców mówi coś o mnie z szefem kuchni, zdecydowałem, że muszę uciekać. Rzeczy już zresztą powywoziłem stopniowo. Zatrzymałem się u swoich znajomych. Nie wiem, co się stało z Franciszką Paluka. Pochodziła ona z Poznania. Może i obecnie tam przebywa.

Dodaję, że ta sama Paluka, jak mówiła mi volksdeutschka Olga Beker, gospodyni kuchni gestapo, starała się o przyjęcie do grupy volksdeutschów, jednakże odmówiono jej czy odrzucono załatwienie jej sprawy. Gdyśmy o tym dowiedzieli się, to wszyscy Polacy, pracownicy na terenie gestapo, zaczęli jej unikać.

Protokół odczytano.