Szer. Kazimierz Rataj.
10 lutego 1940 r. rannym świtem przybyło do naszego domu dwóch milicjantów Ukraińców, wraz z dwoma żołnierzami sowieckiej armii. Obudzili nas silnym stukaniem kolb karabinowych w drzwi. Gdyśmy ich wpuścili do mieszkania, zarepetowali karabiny i nałożyli bagnety na broń, następnie kazali się zbierać, nie mówiąc o niczym. Gdyśmy się zebrali, mężczyzn zebrali w jeden kąt, zachowując przy nas jednego żołnierza i jednego milicjanta Ukraińca z bronią w pogotowiu do strzału. Kobietom zaś, pod nadzorem drugiego żołnierza i milicjanta, kazali pakować rzeczy i zaprzęgać własne konie do sań, którymi mieliśmy być odwiezieni na stację. Po upływie pół godziny, nie dając zjeść śniadania, kazali spakować rzeczy i załadować na sanie. Następnie wyprowadzili nas na dwór i również kazali siadać. Z boków sań stanęło na koniach dwóch żołnierzy sowieckich i kazali jechać. Po kilku minutach jazdy dostaliśmy się do miejscowej szkoły, gdzie już czekała reszta naszych sąsiadów. Po przeczytaniu ogólnej listy wszystkich kolonistów Polaków (było nas 40 rodzin) otoczyła nas jeszcze większa liczba żołnierzy i pod silnym konwojem wyruszyliśmy na pobliską stację kolejową. Gdyśmy przyjechali, zobaczyliśmy placówki żołnierzy z karabinami maszynowymi gotowymi do strzału.
Ładowanie do wagonów trwało do samego wieczora. Cały czas widziało się tylko uniesione bagnety. W nocy zerwała się burza śnieżna wraz z mrozem. W wagonach słyszało się płacz niemowląt, które bez ciepła i pokarmu nie mogły się obejść. Gdy nadszedł świt, ruszyliśmy z miejscowej stacji. W ciągu trzech pierwszych dni nie dano nam żadnych porcji żywnościowych, na przystankach nie pozwalano nam nawet wyjść po wodę.
Życie w posiołku i obchodzenie się ludności sowieckiej z Polakami. Po trzech tygodniach podróży pociągiem towarowym przyjechaliśmy do Kazachstanu, do obłastnego miasta Pawłodar. Wyładowaliśmy się na stacji kolejowej, skąd zawieźli nas do klubu, gdzieśmy mieli przenocować. Naokoło klubu rozstawione były posterunki, które nie puszczały nas do miasta ani nie dawały skomunikować się z tubylczą ludnością. Sami rozpowiadali, żeśmy dobrowolnie przyjechali. Wieczorem pod eskortą zaprowadzono nas do pobliskiej stołówki, gdzie dano nam po talerzu ciepłej zupy. Następnego dnia, wstając rano, zobaczyliśmy pierwszy raz syberyjską zamieć śnieżną, z powodu której wstrzymano nasz wyjazd do posiołka oddalonego o 140 km. Drogę tę mieliśmy przebyć samochodami. Upływał dzień za dniem, wciąż siedzieliśmy w klubie. Zaczęło mnożyć się najrozmaitsze robactwo, które gnębiło nas do reszty. Po tygodniowym pobycie nagle niebo wypogodziło się, więc władowano nas czym prędzej na samochody. Po wyjeździe z miasta zobaczyliśmy, że żołnierzy już nie ma, tylko w kabinie każdego samochodu siedział jeden NKWD-zista. Po całodziennej podróży przejechaliśmy zaledwie 40 km. Na dworze zanosiło się znów na śnieżycę, a wozy były wszystkie odkryte. Na drugi dzień kilka wozów nie ruszyło z miejsca, tak że ci ludzie zostali porozsadzani na inne wozy. Ciasnota była taka, że nawet siąść nie było można. Drugi dzień był jeszcze gorszy: nie dano nam żadnej żywności, wiatr dął tak silnie, że wszelkie koce i inne przykrycia zrywało z nas. Nadeszła noc, a myśmy jeszcze nie dotarli do miejsca noclegu. Gdy gdzieś w zaspie śnieżnej zabuksował wóz, słyszało się głos NKWD-zisty, który mówił: Nu [nieczytelne] polskaja swołocz [nieczytelne].
Po trzech dniach takiej podróży dostaliśmy się na miejsce przeznaczenia. Tutaj zaczęto werbować nas do roboty, wydawali następnie karteczki na chleb i do stołowni, na które można było dostać 80 dag chleba i trzy razy dziennie do stołowni, w której był ogonek na sto i więcej [osób]. Gdy dostał się już blisko okienka, w którym kupowało się [nieczytelne], a tubylec był na końcu, miał prawo przyjść, wyrzucić [nieczytelne] i stanąć sam. Gdy już tubylczą ludność nakarmiono, weszło do środka kilku Polaków, dostali najgorsze porcje, następnie wyszedł [przewodniczący sowchozu?] i powiedział, że nie ma już nic, a gdy ludność [nieczytelne], na to wówczas zwymyślał ich, a następnie zawołał milicję, która z rewolwerami w rękach rozpędziła ich, a oporniejszych aresztowała i – obiwszy ich w urzędzie swoim – puściła.
Pracowało się z początku po osiem godzin, później po dziesięć. Gdym przerobił miesiąc na jednej i tej samej robocie wraz z tubylcem, okazało się w końcu, że tubylec zarobił dwa razy tyle co ja.
12 marca 1943 r.