FRANCISZEK SUCHOCKI

St. szer. Franciszek Suchocki, 42 lata, ślusarz maszynowy, żonaty; 3 batalion łączności [?].

Zostałem zaaresztowany wraz z rodziną składającą się z ojca, matki staruszki i siostry z dzieckiem, 10 lutego 1940 r. w miejscowości Adampol, w której to miejscowości pracowałem na utrzymanie rodziny, w tamtejszym zakładzie.

Zostaliśmy wywiezieni w głąb Rosji w pamiętnym dniu. O godz. 2.00 w nocy już było kilku żołnierzy wraz z NKWD. Okrążywszy dom, stukając w ściany, zbudzili mnie. Gdy otworzyłem drzwi, usłyszałem: Nie wychadzi, budu strela!

Usunąłem się do mieszkania, zapaliłem światło i czekam, w pewnej chwili słyszę: Ty, bladź chudaja, potuszy ogoń, więc światło zgasiłem, myśląc: bandyci. Strach wszystkich ogarnął. Doczekawszy godz. 4.00 dobijają się do drzwi i okien, i krzyczą: Otważy. Ja nie wiem, co robić, więc mówię do nich: „Panowie, co chcecie, ja pieniędzy nie mam”. Gdy to powiedziałem, słyszę różne plugawe wyrazy i w tym: Otważy, tu NKWD. Gdy otworzyłem, weszło kilku żołnierzy z komisarzem sowieckim na czele, który – mając wyciągnięty browning – woła: „Wstawać!”. Wszyscy wstaliśmy, popatrzył na każdego z nas swoim wzrokiem i kazał nam wszystkim usiąść za stołem w bieliźnie. Nad nami stanęło kilku z bronią wyciągniętą w naszą stronę i krzyczą: Wy imiejecie broń, oddaj! Ja do nich: „Panowie, ja żadnej broni nie posiadam, towarzyszu”, a on mnie mówi: „Twój towarzysz Tambolski, wołaj [?]”. Nie wiem, co do nich mówić, zamilkłem.

Zostaliśmy poddani wstrętnej rewizji i odczytano nam: „Z rozkazu wyższych władz sowieckich zostajecie wywiezieni w głąb Rosji”. Na przygotowanie dali 45 min, po upłynięciu tego czasu podjeżdżają konne wozy, każą nam wychodzić, obchodząc się z nami jak z największymi zbrodniarzami. Matka moja, siedząc na wozie, tak strasznie zmarzła, że mówi do nich: „Panowie, jedźcie szybciej albo mnie zabijcie”. Komisarz na to odzywa się: Budziesz żyć jeszcze, budziesz pracować, a później zdechniesz (matka moja liczyła 58 lat), my zabijać nie budziem – matkę mą szturchnął: Siedzi, wiedźma! Gdy przywieźli nas na punkt zborny na stacji, zaczęli nas zapychać do wagonów po 60 i więcej osób. W wagonach towarowych okienka były zakratowane, a drzwi [zamknięto] na skoble i grubym drutem zakręcono, w drodze powietrza brakowało.

Zawieźli nas do obłasti Archangielsk, pomiędzy lasy. Tam było pobudowanych kilka baraków bez okien, tam zamieszkaliśmy. Na drugi dzień wypędzili nas do pracy, piłować las. Praca była ciężka, jedzenie marne, pół litra grochówki i 800 g chleba dziennie – to wszystko dla pracującego, natomiast dla chorych i niepracujących po 300 g chleba z tą niby grochówką. Tak przeżyliśmy długi czas.

Do dwóch miesięcy każdy z nas stał się żółty i garbaty, a starcy i dzieci puchli i powoli się wykańczali, znaczy umierali. Nie było tygodnia, żeby ktoś nam nie umarł. Mój ojciec świętej pamięci, starszy człowiek, którego komendant wypędził pracować, był tak wyczerpany, że upadał i nie mógł chodzić. Pewnego razu wyszedł z baraku załatwić potrzeby fizjologiczne, upadł i złamał rękę. Pomocy lekarskiej nie było, więc wywiązała się gangrena. 24 lutego 1941 r. ojciec mój oddał ducha Bogu. W tym czasie zmarli Wdowczyk (imienia nie pamiętam), Anna Pasikowa (starsza kobieta) i jej wnuczka Marysia, Amboziak dwoje dzieci, Stanisława Suchocka, Kazimierz Majak, Jan Lasota, Helena Suchocka i wielu innych, których nazwisk nie pamiętam.

Propaganda komunistyczna prowadzona była w każdym miejscu i o każdym czasie. Ciągle powtarzali: „Wybijcie sobie Polskę z głowy, gdyż nigdy nie będzie istnieć i nigdy jej nie zobaczycie, niektórzy z was choroszo robotajecie, a resztę nie chcecie, a w Rosji, kto nie pracuje, to zdycha z głodu”. Mówią nam: „Gdzie były wasze palce, to nie będą pięty, zapomnijcie o tym, co było”.