MARTA BOCHENEK

Zbrodnia nr 2

Alinka Rudnicka lat 7, braciszek jej Stefanek lat 10.

Ojciec dzieci jeszcze z początkiem wojny został wywieziony do Niemiec jako szeregowy Wojska Polskiego – dotychczas nie powrócił. Matka, 28-letnia Sabina Rudnicka, szmuglowała, to jest jeździła do Małkini, gdzie zamieszkiwała jej rodzina i stamtąd woziła mąkę, chleb, nabiał i kartofle, by utrzymać siebie i dzieci.

Raz jednak Sabina jakoś długo nie wracała ze szmuglu… I nagle przychodzi wiadomość, że została złapana w obławie kolejowej przez Niemców i przebywa na Majdanku pod Lublinem. Sabina była po ciężkiej chorobie (zapalenie mózgu), głowę miała obandażowaną, w dokumentach zaznaczone, że jest matką nieletnich dzieci, a mąż w niewoli. Nie miało to dla Niemców żadnego znaczenia. Sabiny nie puszczono.

Biedna matka Sabiny. Na jej głowę spadł ciężar utrzymania dwojga dzieci, a przecież miała jeszcze swoich troje do żywienia.

Od czasu do czasu nadchodziły wiadomości z obozu, najczęściej dostarczane przez ludność wiejską pracującą w polu, której czasami udało się podnieść z ziemi karteczki, porzucane przez pędzone na roboty więźniarki. Na strzępkach brudnego papieru nabazgrany adres i słów kilka: „Matko, pamiętaj o dzieciach, módl się za mnie, najgorszy ten apel, stoimy na podwórku dwie godziny z podniesionymi rękami”. Takie były wiadomości z Majdanka.

Po paru miesiącach otrzymała matka Sabiny karteczkę pisaną po niemiecku. Przyszła z nią do mnie, prosząc o przetłumaczenie. Gestapo zawiadamiało matkę Sabiny Rudnickiej, by zgłosiła się po odbiór rzeczy córki. Rozpacz biednej kobiety nie miała granic, przekonana była, że córka nie żyje. Pocieszałam ją, jak mogłam, w przeczuciu, że została gdzieś wysłana. Przewidywania moje okazały się słuszne. Sabina, przesiedziawszy pół roku na Pawiaku, została wysłana do obozu w Ravensbrück. Powędrowało biedactwo na długą tułaczkę do Niemiec. Stamtąd wolno jej było przysyłać raz na miesiąc list i otrzymywać paczkę żywnościową.

Tłumaczyłam każdy list Sabiny i odpisywałam na listy (jak i wszystkim kobietom z całej ulicy) do obozów. Listy Sabiny tchnęły rozpaczliwą tęsknotą za dziećmi i były pełne czułości i miłości do matki. Pisała, że modli się gorąco do Boga o zdrowie dla niej, aby miała siłę do pracy na utrzymanie tylu dzieci. Bo ręce jednej starej kobiety wyżywić musiały pięcioro dzieci, [a jeszcze trzeba było] wysyłać do obozu paczki żywnościowe córce, podczas okropnej drożyzny wojennej. Głowalowa była dzielna kobieta. Twarz jej sucha, pożółkła, ręce wychudłe, żylaste od ciężkiego prania, którym się przeważnie zajmowała. Jej niespożytej energii przypisać należy, że jakoś sobie radziła. Dzieci były schludnie ubrane, grzeczne i syte.

Coś w pół roku zgłosiła się do Głowalowej koleżanka Sabiny, volksdeutschka z propozycją, że postara się o zwolnienie Sabiny z obozu za opłatą 3 tys. zł. Zaprosiła Głowalową do swego mieszkania, gdzie ta zastała gestapowca. Niemiec napisał podanie o zwolnienie z obozu i pobrał 3 tys. zł (uzyskane za sprzedaną odzież Sabiny). Wszystko to jednak okazało się wyłudzeniem ostatniego grosza od biednej kobiety. Koleżanka volksdeutschka okazała się gadem germańskim, hieną.

Sabina nie wracała i szły jej rozpaczliwe listy rok za rokiem, miesiąc za miesiącem.

Rok 1944. Sierpień. Płonie Warszawa, w której wre rozpaczliwe powstanie. Na Pradze zostało ono prędko zlikwidowane. Niemcy zabierają wszystkich mężczyzn i młode kobiety. Dom za domem podlega ścisłej rewizji, mieszkańcy mają surowy rozkaz opuszczania domów. Jednakże zaraz po odejściu Niemców powracamy do mieszkań naszych, bo gdzie mamy się podziać. Przed nami front ziejący ogniem, za nami Wisła, za nią płonąca Warszawa.

9 września, niedziela. Rano poczynają padać pierwsze pociski na Pragę i stają się coraz gwałtowniejsze. Przejście ulicą na drugą stronę grozi śmiercią, jednak ludziska z tobołami przebiegają jezdnię, by gromadzić się po piwnicach.

Wieczorne niebo wspaniale iluminowane kolorowymi gwiazdami kul z samolotów. Walka na niebie i ziemi rozpoczęta, sypie się szkło, gruz, straszliwe detonacje dział, ryki „katiusz”. W obszernych schronach domu Targowa 15 ulokowali się Niemcy, a ludność tłoczy się w maleńkich piwniczkach, po prostu dusimy się. Jest tak ciasno, że nogi drętwieją, a nie można ich wyprostować. Świecimy maleńkim ogarkiem w obawie, aby nas Niemcy nie zauważyli i nie wyrzucili stąd, mamy trochę sucharów i flaszkę z gorzką kawą. Dzieci popłakują cichutko, siedzimy tak już cztery doby.

Nad nami wre piekło. Nieustanny ryk dział, dom drży, sypie się gruz… Raptem przez korytarze zaczynają przebiegać Niemcy, coraz szybciej, szybciej… A my wiemy, że oni już uciekają.

Przez szpareczkę widzimy przerażone twarze żołnierzy, jeden z nich pada pod naszą piwnicą, Niemcy podnoszą go i zabierają z sobą. I coraz ich więcej, więcej, kierują się ku brzegom Wisły przez piwnice domów. Pozostaje tylko kilku młodych Niemców. Jeden z nich zauważył smugę świetlną idącą szparą drzwi w piwnicy, wchodzi do nas i odzywa się po niemiecku: – Wiem, że zginę, ale to mnie wcale nie przeraża, nawet cieszę się z tego, na tamtym świecie nie będę miał kłopotów ni zmartwień, ale przyznaję wobec was, że wszyscy macie prawo do życia – i Francuzi, i Polacy, i wszystkie narody. I wychodzi. (Spóźnione refleksje).

Ostatni posterunek to sierżant Willy. Młody, w czerwonym szaliku hitlerowiec. Ma on polecenie wysadzić most kolejowy, gdy Ruscy będą kilometr od nas. Boże, dom nasz odległy zaledwie dwadzieścia metrów od wiaduktu! Odgłosy walk potężnieją, już nic nie mówimy ze zgrozy i strachu, godzina druga w nocy. Olbrzymia kamienica zaczyna kołować, straszliwa detonacja przeszywa powietrze, zasypuje nas gruz, ale już wiemy: Ruscy są kilometr od nas. To padło ostatnie przęsło wiaduktu kolejowego. Jesteśmy wolni i nie widzimy już ani jednego Niemca. Zaczynamy płakać z radości.

Były to ostatnie godziny walk o Pragę. O godzinie piątej rano witaliśmy naszych ukochanych polskich żołnierzy i radzieckich bojowników. Tych oglądamy ze zdumieniem. Patrzymy na ich szczere, osmolone, okropnie zmęczone twarze, ściskamy ich ręce, gadamy bez sensu jakieś słowa podziękowania i obdarzamy. Ja oddaję butelkę wódki, którą tak troskliwie trzymałam w piwnicy na wypadek choroby, wyciągam z torebki wieczne pióro i ołówek, więcej już podarunków nie mam.

Z 13 na 14 września Praga została oswobodzona, ale cóż z tego – za Wisłą w Warszawie siedzą Niemcy i ciężkie ich działania skierowane na Pragę sieją spustoszenie i śmierć. Trwa to długie tygodnie. Raz po raz wybuchają pożary, zapadają się domy, wali się gruz, sypie szkło. Straszliwe ryki „krowy”, od których puchną nam uszy, i nieustanny klekot samolotów, bombardujących Warszawę, a w naszych sercach ta okropna trwoga o los naszych najbliższych tam pozostałych...

Siedzimy w piwnicach. Dzieci schrupały już wszystkie suchary i popłakują głodne. Z piwnicy najpierwsza wysuwa się Głowalowa, prostuje zgarbione plecy, zarzuca worek i wyrusza na okoliczne działki, by zdobyć trochę kartofli i marchwi dla dzieci. Po powrocie pokazuje nam podziurawioną kulami odzież, jest nawet trochę draśnięta w nogę, ale to nic nie szkodzi, dzieci nie umrą z głodu.

Po trochu zaczynamy przywykać do tej grozy wojennej, do rozrywających się przed oczyma naszymi pocisków, do nieustannych strzałów, do przebiegania ulic pod kulami, by zdobyć kubełek wody. Trzeba było żyć, zdobyć za wszelką cenę trochę kartofli, marchwi, wymienić coś, a nawet zahandlować. „ – Basiu, trafiło mnie” – mówi matka do towarzyszącej jej córki i pada martwa. To było takie zwykłe.

Od grudnia Niemcy poczynają stosować jeszcze straszliwsze pociski, podobno V1, od których rozpada się od razu największa kamienica. Sieją one grozę i doprowadzają do rozpaczy ludność Pragi, która pustoszeje. Ukazuje się zarządzenie o ewakuacji. Gdy 14 grudnia kamienica sąsiadująca z naszą zwala się, grzebiąc czternaście naszych sąsiadek, rozumiemy, że tu dłużej pozostać nie możemy, że grozi to nieuchronną śmiercią lub postradaniem zmysłów. Opuszczamy więc miasto. Tylko Głowalowa nie. – Dokąd – mówi – pójdę z tyloma dziećmi, gdzie im uścielę spanie? Pan Bóg nade mną – i pozostaje.

Ostateczne wyzwolenie Pragi, to dzień zdobycia Warszawy, 17 stycznia 1945. Praga przestaje być nareszcie nękana przez zbirów hitlerowskich.

Długie miesiące przeszły, zanim otrzymała Głowalowa wiadomość o swej córce z Ravensbrück. Przyniosła ją dziewczyna wracająca z obozu. Sabina leżała ciężko chora w Poznaniu w szpitalu. Pojechała matka, by sprowadzić ją do domu i przywiozła biedactwo w ostatnim stadium gruźlicy. Z kwitnącej zdrowiem, pięknej młodej kobiety – pozostał cień ludzki. Pomimo troskliwej opieki lekarzy i dobrych ludzi Sabina po trzytygodniowym pobycie w domu zmarła. Pan Bóg pozwolił jej widzieć przed śmiercią najdroższe dzieci i zakończyć życie w ramionach matki. Pozostały dzieci: 7-letnia Alinka i 10-letni Stefanek. Alinka nigdy nie miała lalki ni żadnych zabawek. Na zapytanie moje, kim chciałby zostać, Stefanek odpowiedział: – Żołnierzem polskim, aby bić Niemców za moją mamusię i tatusia.

Adres dzieci i Głowalowej: Warszawa Praga, ul. ks. Mackiewicza 9 m. 6.

Podaje M. Bochenkowa
Obecny adres Katowice, ul. Żwirki i Wigury 1 m. 3