Dnia 6 marca 1946 r. p.o. sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrała przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:
Imię i nazwisko | Józefa Paradowska z d. Książek |
Data urodzenia | 6 kwietnia 1897 r. |
Imiona rodziców | Józef i Antonina z Malinowskich |
Zajęcie | przy mężu, właścicielu magazynów mebli |
Wykształcenie | szkoła powszechna |
Miejsce zamieszkania | Warszawa, ul. Łucka 8 m. 23 |
Wyznanie | rzymskokatolickie |
Karalność | niekarana |
W czasie powstania warszawskiego aż do 12 sierpnia 1944 roku mieszkałam przy ul. Elektoralnej 35 m. 15. W tym czasie w okolicy naszego domu teren był opanowany przez powstańców. Przed 12 sierpnia powstańcy wycofali się, a tego dnia wtargnęli na nasz teren Niemcy. O godzinie 17.30 zajechały przed nasz dom samochody z SS-manami i Ukraińcami.
Ilu ich było, nie umiem określić. Wiem tylko, iż bardzo dużo.
Padł rozkaz, by wszyscy mieszkańcy wyszli na ulicę. Wyszliśmy z tobołkami. Grupę naszą skierowano na ulicę Solną.
Dodaję, iż z chwilą [naszego] wyjścia ze schronów SS-mani i Ukraińcy zaczęli grabić ludność polską, odbierając zegarki, znalezioną biżuterię i co lepsze rzeczy.
Na ulicy Solnej dołączono naszą grupę około 25 osób do innych grup z ulicy Leszno, Ogrodowej i Elektoralnej i w ten sposób utworzono dużą grupę osób do 9 tys. Prowadzono nas ulicą Leszno i Wolską do kościoła św. Wawrzyńca na ulicy Wolskiej. Szłam w pierwszym szeregu, prowadząc pod ramię chorego męża. Popędzano nas, a gdy ktoś ustawał, Niemcy zabijali go na miejscu. Przez cały czas pochodu słyszałam pojedyncze strzały. Mówił mi później Władysław Kuran który szedł z tyłu (obecnie nie wrócił jeszcze z Niemiec), iż Niemcy rozstrzelali w czasie pochodu kilkadziesiąt osób. Idąc na przedzie, widziałam także wiele trupów kobiet, mężczyzn i dzieci na ulicy Leszno.
Gdy weszliśmy w ulicę Wolską, na jezdni leżały już nie pojedyncze trupy, ale po kilka, jedne na drugich. Myślę, że na trasie Leszno – Wolska – kościół św. Wawrzyńca mogłam widzieć przeszło tysiąc trupów. Z kościoła św. Wawrzyńca nasz transport przez Pruszków został wysłany do Aninburga [Oranienburga?], tu nastąpiła segregacja. Mężczyzn i kobiety z dziećmi osadzono w obozie karnym w Aninburgu [Oranienburgu?], kobiety samotne wysłano do obozu w Ravensbrück.
Jaki los spotkał mego męża, dotychczas nie wiem. Opowiadał mi kolega, który był razem z nim, Ignacy Luborczyk (zam. obecnie Hrubieszowska 7), iż przed zajęciem Aninburga [Oranienburga?] przez Armię Czerwoną Niemcy rozstrzelali wszystkich słabszych mężczyzn w lesie w okolicy Pritzroake [?]. Mąż mój podobno był bardzo słaby i trzy dni przed zabraniem chorych był niesiony na rękach [przez] kolegów.
Mnie razem z transportem warszawianek, który zajmował cały pociąg, przewieziono do obozu Ravensbrück.
Ile osób transport zawierał, tego nie wiem. Podróż z Aninburga [Oranienburga?] do Ravensbrück trwała dwa dni, w czasie których nic nam nie dano do jedzenia. Podróż była okropna, jechałyśmy w wagonach odkrytych, po sześćdziesiąt osób w wagonie, bez ubikacji. W Ravensbrück na stacji przyjęli nas gestapowcy, którzy szykanując, bijąc i popychając popędzili nas do obozu za druty.
W obozie wprowadzono nas na górę, odrutowano, stałyśmy całą noc. Rano wzięto nas do kąpieli, ostrzyżono włosy, dano ubrania z krzyżami rozmaitego koloru, numery i czerwone winkle. Dostałam numer 56 809.
(Świadek okazuje więzienną bluzę w pasy, na której z przodu nad kieszonką widnieje czerwony winkiel oraz nr 56 809).
Dopiero potem wzięto nas do sali i dano po kubku kawy bez chleba. Było nas 600 osób po jednej stronie bloku, po drugiej stronie oddzielonej korytarzem, bez żadnego odgrodzenia, drugie 600 osób. Po kilku dniach odbyła się rewizja, robiona przez gestapowców i SS-manki. Rewizja ta właściwie polegała na przeglądzie. Mój numer oraz numer młodej 17-letniej Francuzki gestapowiec sobie zapisał. Sztubowa na pytanie odpowiedziała, iż wezmą mnie do pracy. Po kilku dniach zostałam [wywołana] przez sztubową, która kazała mi zabrać worek z rzeczami i udać się do lagrowego szpitala, tzw. rewiru. Tam w poczekalni znajdowało się około 60 różnych narodowości. Mnie, cztery Holenderki, cztery Rumunki, dwie Ukrainki i jedną Francuzkę (nazwisk ich nie pamiętam) połączyli w jedną grupę (razem spisali nasze numery). O 9.30 przyszła sanitariuszka Niemka i wszystkim kobietom z mojej grupy i mnie dała po dziewięć pigułek, w tym cztery ciemne, pięć białych. Kazała przełknąć i popić wodą.
Po co dano pigułki i jakiego rodzaju doświadczenie miało się odbywać, tego nie wiem. Po pigułkach dostałam torsji. Zaznaczam, iż połykając je, połknęłam tylko osiem, a jedną schowałam w kieszeni sukienki. Udało mi się potem zbliżyć do lekarki – więźniarki narodowości czeskiej, którą spytałam, dlaczego mi dają pigułki i okazałam tę jedną. Lekarka wyjaśniła mi, iż siedzę widocznie w obozie na podstawie wyroku, ponieważ te pigułki dają zawsze tym osobom, które mają być badane, po nich badany we śnie zwykle wszystko opowiada.
Jak się nazywały te pigułki, nie wiem.
W tym miejscu muszę zrobić dygresję: otóż w Aninburgu [Oranienburgu?], w czasie, gdy mnie rozdzielono z mężem, robiłam starania, by pozostać w obozie w Aninburgu [Oranienburgu?]. Dostałam się do obozu kobiecego, tu podzieliłam się z więźniarkami posiadaną żywnością oraz gazetkami polskimi zawierającymi wiadomości z powstania warszawskiego. W obozie tym wykryła mnie Polka – kapo, nazwiska nie znam. Oddała mnie w ręce gestapowców, którym wyjaśniła, iż miałam gazetki. Gestapowcy odprowadzili mnie z powrotem do mego transportu.
Wracając do obozu w Ravensbrück: nazajutrz po daniu mi pigułek zostałam zaprowadzona na badania do gmachu, gdzie mieścił się zarząd gestapo. Tutaj posadzono mnie na fotel, jak słyszałam od współwięźniarek, był to fotel elektryczny. Gdy siedziałam na nim, pytano mnie, czy dawałam gazetki. Nie przyznawałam się. Następnie zrobiono mi cztery zastrzyki w nogę pośrodku goleni. Oprócz zastrzyków coś jeszcze robiono z moją nogą, czułam jakby wkłucia w kość, potem widziałam jakby coś ściągano z nogi probówką, która potem zawierała żółtawy płyn.
Zastrzyki i ten jakiś zabieg robił mi doktor w białym kitlu (nazwiska nie znam). Cały czas siedziałam na tym fotelu. Po zabiegach odprowadzono mnie na mój blok (28). Noga moja była bardzo spuchnięta i ropiała.
Po czterech dniach całą naszą grupę i inne kobiety w liczbie 180 zawieziono do obozu w Oświęcimiu. Tutaj leżałam w sali, na drzwiach której była przybita karteczka po niemiecku: „sala zeznań”, mieszczącej się w części obozu zwanej Birkenau. Tutaj w dalszym ciągu robiono na nas doświadczenia. Otrzymywałam co dzień zastrzyki dożylne, podskórne i domięśniowe.
Co mi zastrzykiwano, nie wiem. Jedna z więźniarek, kapo Polka mówiła, iż dawano mi środki nasenne, bym wydała swoje koleżanki z konspiracji. W rzeczywistości nie pracowałam w żadnej organizacji podziemnej. Oprócz zastrzyków, robiono opatrunki mojej nogi, zbierając ropę. Rana na nodze była wciąż otwierana.
Po dwóch tygodniach te same 180 kobiet, które przyjechały do Oświęcimia z Ravensbrück, zostało odesłane do obozu w Buchenwaldzie. Transport jechał pociągiem dwa dni, w połowie drogi na jakiejś stacji lotnicy niemieccy dali nam po kawałku chleba i po szklance kawy.
W obozie w Buchenwaldzie wprowadzono nas pod namiot i najprzód spisano personalia. Nazajutrz pojedynczo brano nas wszystkie na zeznania, pojedynczo. Przed zeznaniem zrobiono mi zastrzyk w kark i w duży palec u nogi (na tej nodze obecnie schodzą mi paznokcie). W czasie zeznania nadal zaprzeczałam, iż dawałam w Aninburgu [Oranienburgu?] więźniarkom gazetki. Wtedy ostatni raz badano mnie w Buchenwaldzie. Byłam tam dwa tygodnie i dziewięć dni. W obozie brano więźniarki do ciężkich robót: do popychania wagonu z piaskiem. Ja w tym czasie nie pracowałam, byłam zupełnie bezwładna.
Po dwu tygodniach i dziewięciu dniach dołączono nasz transport do transportu 600 Francuzek i przesłano do obozu w Ravensbrück. Tutaj osadzono nas w 26 bloku i nie brano ani na badania, ani na doświadczenia. Kobiety z naszego transportu brano tutaj do robót przy wożeniu piasku. Ja pracować nie mogłam, przebywałam na bloku.
Po siedmiu tygodniach wyprowadzono cały blok i odbył się przegląd kobiet przez komisję z Dachau. Komisja ta, złożona z cywilów i wojskowych (nazwisk nie znam), wybrała pracownice dla fabryki zbrojeniowej, część odstawiła na prostytucję do domów publicznych, chore na stracenie. W bloku było nas 700 kobiet. Przy przeglądzie komisja oglądała palce, oczy, gardło, zęby i nogi. W czasie tego przeglądu jeden z Niemców zauważył, iż mam platynowe zęby i zapisał to sobie, potem w Dachau zęby platynowe mi wyjęto.
Do Dachau wyjechał transport 700 kobiet, w tym częściowo tylko z naszego bloku. Jechałyśmy pociągiem pięć dni, bez jedzenia i wody. Pilnowała nas SS-manka Richter i gestapowcy. Richter biła nas, nie dała nam ani jeść, ani wody, abyśmy nie przeszkadzały jej spać w nocy. Krzyczała na nas „polskie bandytki”. Mdlałyśmy z osłabienia.
W obozie w Dachau najprzód wprowadzono nas do kąpieli, potem dostałyśmy garnki, łyżki i miski, a następnie dali nam jeść czerwoną kapustę na słodko i po kawałku chleba. Następnie nastąpiła trzytygodniowa kwarantanna, w czasie której nie brano nas do pracy. Komendant obozu wtedy był z pochodzenia Bawarczykiem (nazwiska nie znam) i był dobry dla więźniów. Po trzech tygodniach wzięto nas do pracy w fabryce amunicji. Tak trwało do grudnia. 1 grudnia 1944 wzięto mnie do szpitala, tzw. rewiru. Tutaj powiedziano mi, iż będę prześwietlona rentgenem. Zamiast tego zaprowadzono mnie na salę, gdzie stał fotel ginekologiczny. Kazano mi się rozebrać do naga. Nie chciałam się zgodzić, użyto wtedy siły. Był obecny przy tym doktor Niemiec Bergend [?], polscy lekarze z Grudziądza, Bydgoszczy, z Pomorza, ponadto dwóch lekarzy Rosjan. Oprócz Berglonda [?] wszyscy byli ubrani w pasiaki. Berglond [?] po niemiecku oświadczył mi, iż będę poddawana sztucznemu zapłodnieniu. Ktoś z obecnych przetłumaczył. Siłą zmuszono mnie do położenia się na fotelu. Zapłodnienia dokonali strzykawką. Trwało to ze dwie godziny. Rzeczywiście poczułam się w ciąży, straciłam miesiączkę. Po trzech miesiącach, wobec krwotoków gardłowych skierowano mnie znów na prześwietlenie, zamiast którego doktor Bergend [?] zrobił mi skrobankę, potem przez trzy tygodnie leżałam w rewirze.
Dodaję jeszcze, iż po sztucznym zapłodnieniu dr Begend [?] wyjął mi sześć koron i sześć zębów platynowych.
Po wyzdrowieniu byłam wysłana do fabryki amunicji do pracy. Gdy zbliżały się wojska amerykańskie w kwietniu 1945 roku, połowę kobiet z naszej grupy, w liczbie około 350, wysłano transportem w góry tyrolskie, gdzie – jak słyszałam – odbyła się egzekucja. Grupę naszą pozostałą w obozie, 80 kobiet (ja w ich liczbie) miano stracić 23 kwietnia. Skierowano mnie i grupę 40 osób do więzienia w podziemiu, gdzie pracowałyśmy przy wyrobie amunicji aż do 12 maja 1945 roku. W dniu tym uwolnili nas Amerykanie.
Słyszałam, iż SS-mani informowali, że 40 osób pracujących przy amunicji to więźniarki skazane na dożywotnie więzienie. Amerykanie wyswobodzili z grupy 40 tylko 16 osób, inne zmarły. W Dachau miałam numer 109 614.
Odczytano.