ZOFIA SAS-HOSZOWSKA

Warszawa, 6 września 1945 r. Sędzia śledczy Mikołaj Halfter przesłuchał niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i o obowiązku mówienia prawdy oraz o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrał przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Zofia Barbara Sas-Hoszowska
Data urodzenia 2 stycznia 1910 r.
Imiona rodziców Kazimierz i Elżbieta
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Grochowska 171 m. 9
Zajęcie maszynistka w PCK
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana

Przed wojną 1939 roku pracowałam jako maszynistka w Szkole Handlowej w Kowlu. W czasach okupacji niemieckiej nie pracowałam w żadnej instytucji, zajmowałam się trochę handlem.

Zostałam aresztowana 20 marca 1941 roku w Lublinie, gdzie chwilowo zatrzymałam się u znajomych. Zabrano mnie z ich mieszkania. Oprócz mnie wówczas nikogo więcej nie zaaresztowano. Żadnej rewizji przy aresztowaniu mnie w mieszkaniu znajomych nie przeprowadzano. Przyszły po mnie dwie osoby ubrane po cywilnemu. Zapytali od razu, czy jestem Hoszowska, a gdy potwierdziłam, jeden z nich oświadczył po polsku, że jestem aresztowana. Było to około dziewiątej rano. Zapytałam wówczas, kim oni są. Wówczas ten mówiący po polsku pokazał mi jakiś znaczek pod klapą marynarki. Nie zauważyłam, co to był za znaczek. Wsadzili mnie do auta i zawieźli do gestapo, gdzie w kancelarii zapytano mnie jeszcze raz o nazwisko, po czym zrobili rewizję osobistą i zabrali ode mnie torebkę i wszystkie drobiazgi, które miałam przy sobie.

Umieszczono mnie następnie w celi, w której znajdowało się jeszcze kilka kobiet. Przesłuchano mnie dopiero po kilku dniach. W toku badania zarzucano mi przynależenie do organizacji polskiej. W czasie badania byłam bita (po uprzednim zdjęciu ze mnie ubrania) nahajem (na drewnianej rączce umocowanych było kilka rzemyków, na końcach których znajdowało się coś twardego). Bili mnie po plecach i wzdłuż całego ciała, od pleców do kolan. Przesłuchanie to trwało ze dwie godziny. Nie straciłam w toku tego badania przytomności, lecz pod koniec byłam tylko na pół przytomna. W końcu oblali mnie wodą i kazali się ubrać. Przyznawałam się tylko do tego, co – jak orientowałam się z ich zapytań – było już przesłuchującym znane. Chodziło mi bowiem o to, by wpoić w nich przekonanie, że mówię całkowitą prawdę, aczkolwiek w rzeczywistości było inaczej.

Nie znam nazwisk ani tych, którzy mnie zaaresztowali, ani tych, którzy mnie przesłuchiwali.

Na drugi dzień po tym przesłuchaniu byłam znowu badana przez gestapo. Drugie badanie było stosunkowo krótkie. Zostałam tym razem uderzona tylko parę razy nahajem przez plecy. Przesłuchiwana byłam przez te same osoby, co za pierwszym razem. Więcej nie byłam przesłuchiwana. Po drugim przesłuchaniu zostałam przewieziona do więzienia w Lublinie – na Zamek, gdzie przebywałam około pół roku. Wikt w więzieniu był taki, że gdyby nie otrzymywać paczek żywnościowych, to po paru miesiącach człowiek musiałby umrzeć z wycieńczenia. Więźniom na Zamku wolno było otrzymywać paczki żywnościowe dwa razy na tydzień. Nie było żadnych ograniczeń co do wagi. Paczki ubraniowe były dozwolone. W więzieniu tym było bardzo dużo insektów. Kąpiel sprowadzała się do tego, że otrzymywałyśmy jeden kawałeczek mydła – glinki na cztery osoby. Przez dwie minuty wolno było znajdować się pod prysznicem. Rzecz jasna, że w tych warunkach nie mogło być mowy o należytym umyciu się. Taka kąpiel była raz na dwa lub na trzy tygodnie. Spacer trwał pół godziny dziennie.

21 września 1941 roku zostałam wraz z innymi wywieziona do obozu Ravensbrück. Ogółem z Lublina wywieziono około 160 kobiet. Po drodze dołączono do tego transportu jeszcze około 200 osób z Pawiaka w Warszawie. Do Ravensbrück przyjechałyśmy 23 września. W wagonie każda z nas miała miejsce siedzące. Na drogę otrzymałyśmy po kilogramie chleba i czwartej części kilograma kiełbasy. Do picia nic w drodze nie dawano. Starałyśmy się własnym przemysłem o wodę, to znaczy na poszczególnych stacjach za zgodą konwojujących nas żandarmów nabierałyśmy wody w kubeczki lub butelki.

Do Ravensbrück przyjechałyśmy około godziny piątej – szóstej rano. Na dworcu przyjął nas dyrektor obozu oraz kilka dozorczyń. Dozorczynie były z psami, wilczurami. Kazano nam się ustawić piątkami, przy czym nie obyło się bez szturchania, kopania ze strony SS-manek. Po przeliczeniu odstawiono nas partiami w zamkniętych samochodach do obozu. Po przywiezieniu na plac w obozie ustawiono nas w kolumnę, przy czym kolumna była pilnowana przez SS-manki. Zabierano z placu po dziesięć osób do kancelarii, gdzie spisywano nasze personalia. Z kancelarii prowadzono z powrotem na plac, skąd partiami po dwadzieścia osób odprowadzano do kąpieliska, gdzie odbierano wszystkie rzeczy. Dano tam nam po pół kawałeczka mydła i ręcznik. Kąpiel odbywała się w obecności lekarza. Przedtem jeszcze obcinano włosy tym, które miały insekty, względnie tym, które miały ładne włosy. Lekarz był pijany, bił i kopał kobiety. Po kąpieli wydano ubrania obozowe: bieliznę, sukienki – pasiaki z pokrzyw, pończochy bawełniane i drewniane trepy, żakiet – pasiak z pokrzyw i chusteczkę na głowę. Po tym przebraniu odprowadzono nas na blok kwarantanny. Przebieranie i kąpanie skończyło się na drugi dzień po przybyciu o czwartej rano. Trwało to tak długo, bo od każdej odbierano dokumenty oraz, jeżeli która miała – biżuterię. Biżuterię wyszczególniano i zabierano do depozytu. Wolno było zatrzymać sobie tylko takie przedmioty, jak szczotki do zębów, grzebienie, chusteczki do nosa. Takie rzeczy jak rondelki czy kubki także nam zabierano.

Po przyjściu na blok kwarantanny przez trzy tygodnie byłyśmy od innych więźniarek odseparowane. Przez te trzy tygodnie nie chodziłyśmy do żadnej pracy. Po skończonej kwarantannie zabierano nas do pracy, jak np. kopania kartofli, podsypywania bloków piaskiem, wożenia w taczkach koksu, do pracy w ogrodach gestapowskich, przy zakładaniu ogrodów itp. Pracowałyśmy także w obozowych szwalniach, szyłyśmy buty słomiane dla żołnierzy na front wschodni, pracowałyśmy też przy karczowaniu lasów i budowie dróg. W pierwszym roku praca trwała po osiem godzin dziennie, później po dwanaście.

Co się tyczy świąt, było różnie. Na przykład, gdy chodziło o szycie słomianych butów, to praca trwała nawet w Wigilię Bożego Narodzenia, praca ta trwała w dzień i w nocy. Jeśli nie było pilnych prac, to niedziele były wolne od pracy.

Traktowanie było zależne od dobrego humoru pilnujących SS-manów lub SS-manek. Bicie, kopanie, szczucie psami, które gryzły – były na porządku dziennym.

Do kwietnia 1942 roku było stosunkowo możliwe i w wystarczającej ilości odżywianie, to znaczy otrzymywałyśmy: chleba 25 dkg, rano polewka lub kawa, na obiad pół litra rzadko rozgotowanej jarzyny – marchwi, brukwi lub buraków, na kolację ¾ litra zupy, kilka kartofli. Od kwietnia 1942 zredukowano jedzenie do połowy. Od grudnia 1942 zaczęły nadchodzić pierwsze paczki żywnościowe i ubraniowe od rodzin. Z paczek żywnościowych gestapowcy zabierali sobie część. Z paczek ubraniowych wydawano tylko bieliznę, pończochy, szaliki, rękawiczki. W 1944 roku latem zaczęto wydawać także cywilne sukienki, według pogłosek obozowych – po pomordowanych Żydówkach, przekreślone olejną farbą na krzyż na piersiach. Ubrania te nosiły znaki firm z całej Europy. Biżuterię zaszytą w te sukienki wypruwano w warsztatach. Nasze futra, w których część więźniarek przyjechała do obozu, poszły na podszycie płaszczy wojskowych.

Na operację zostałam wzięta 29 września 1942 roku. Byłam w tym momencie w pracowni na nocnej zmianie. Przyszła więźniarka pracująca w dyrekcji lagru, wymieniła moje nazwisko, że mam się stawić „naprzód”, to znaczy do dyrekcji. Poszłam. Po drodze skierowano mnie do rewiru, to znaczy do szpitala obozowego. Tam wraz z innymi, których było dziesięć kobiet, wykąpano mnie, dano świeżą bieliznę i kazano położyć się do łóżka. Pielęgniarki niemieckie zamknęły następnie tę salę na noc i wyszły. Na drugi dzień o czternastej przyjechał dr prof. Gebhardt. Przed operacją dano mi zastrzyk morfiny, po dziesięciu minutach znowu morfinę, lecz w płynie, potem byłam już półprzytomna. Pielęgniarki wzięły mnie wtedy na wózek i zawiozły do sali operacyjnej. Przed drzwiami sali, w ostatnich przebłyskach świadomości pamiętam, że miejscowy lekarz gestapo, Rosenthal, wziął mnie za puls i zapytał, jak się nazywam (po niemiecku). Odpowiedziałam. Obok niego stała miejscowa lekarka Oberheuser, trzymając w ręku szprycę. Poczułam ukłucie igły w ramię. Więcej nie pamiętam nic.

Obudziłam się na swoim łóżku w szpitalu, prawdopodobnie po kilku godzinach, bo już paliło się światło elektryczne. Czułam okropny ból w prawej nodze od kostki do kolana. Słyszałam jęki i krzyki koleżanek, które leżały w tej samej sali. Więcej nic nie pamiętam. Na drugi dzień obudziłam się na chwilę z powodu silnego bólu: miejscowa lekarka robiła mi dożylny zastrzyk w lewą rękę. Pod wieczór dwie pielęgniarki złożyły mnie na wózku i prawdopodobnie zawiozły na salę operacyjną. Oprzytomniałam bowiem na sali operacyjnej z powodu okropnego bólu nogi. Miałam głowę przykrytą prześcieradłem. Domyśliłam się, że robią mi opatrunek. Czułam, jak rozbandażowano mi nogę i następnie czymś rozciągano czy rozchylano mi ranę. Następnie założono mi do tej rany jakieś obce ciało, przypuszczam, że była to jakaś metalowa lub szklana probówka. Przed tym założeniem czułam, że mi coś stamtąd wyjęto. Przypuszczam, że w czasie operacji włożyli mi do rany jakąś probówkę, którą w czasie pierwszego opatrunku wyjęto, zastępując inną. Następnie nogę mi zabandażowano. Przez tydzień codziennie robiono mi takie opatrunki, wyjmując i zakładając nowe probówki. Ból był okropny przy tych opatrunkach. Niezależnie od opatrunków noga w miejscu rany bolała bardzo przez cały miesiąc. Przed opatrunkami dawali zawsze zastrzyk morfiny lub morfinę w płynie.

Przez pierwszy tydzień byłam w ogóle nieprzytomna, odzyskiwałam przytomność tylko w momencie opatrunku. O tym, że robiono mi zastrzyki z morfiny przed opatrunkami wiem ze słów koleżanek, które były ze mną na jednej sali. Od koleżanek wiem, że poczynając od drugiego dnia po operacji dawano mi trzy razy dziennie duże zastrzyki. Gdy już oprzytomniałam, to znaczy mniej więcej po tygodniu od operacji, widziałam, że robią mi zastrzyki – duże, mnie się zdaje, że musiały mieć te szpryce 10 lub 15 cm. Doktorka Oberheuser nabierała płyn do zastrzyków z ampułek 1-centymetrowych. Do jednego zastrzyku brała płyn z 10 czy 15 ampułek. Płyn ten było koloru zielonkawożółtego. Zastrzyk robiono domięśniowo. Płyn wprowadzano do organizmu bardzo powoli, zastrzyk ten był bardzo bolesny.

Nie wiem, czy płyn ten był oleisty, tego nie zauważyłam.

O ile się zorientowałam, nasza dziesiątka była podzielona na pięć grup, przy czym każda para była poddawana temu samemu eksperymentowi, gdyż jak zauważyłam, każda taka para otrzymywała podobne zastrzyki lub pigułki. Każda para miała inne zastrzyki. Jedna para np. otrzymywała pigułki, inne – nie. Byłyśmy ponumerowane. Ja miałam numer E-2, koleżanka niedoli miała numer E-1. W naszej grupie nie było więcej żadnej, która miałaby literę E. Inne panie miały inne litery i do nich dodane liczby. Pani, która miała numer E-1, była leczona tak samo jak ja. Te ostatnie duże zastrzyki, które obserwowałam, robili mnie i koleżance E-1 przez pięć dni. Szóstego dnia zrobiono przerwę. Koleżanka E-1 zachorowała wtedy w taki sposób: mówiła mi, że sztywnieje jej kark, ma skurcze szczęk, boli ją głowa. Ja tego nie odczuwałam. Lekarz Schiedlausky (lekarz obozowy, gestapowiec Niemiec) wyśmiewał się z jej skarg, twierdząc, że E-1 pewno zawiało (mówił to po niemiecku, lecz tyle po niemiecku rozumiałam). Kazał jej dać jakiś zastrzyk. Stan jej pogarszał się z godziny na godzinę. W nocy cierpiała okropnie, zaczęło jej sztywnieć ciało, nie mogła otworzyć szczęk, tak były zwarte skurczem. Gorączka była wysoka do 40 stopni (mówiły o tym koleżanki w szpitalu, które były wcześniej operowane i po trochu już chodziły). Jeść nie mogła. Poili ją tylko kawą, wlewając jej przez zęby, bo nie mogła otworzyć ust. Pod koniec drugiej doby zesztywniała zupełnie. Wiem o przebiegu jej choroby częściowo od koleżanek znajdujących się w tejże sali, częściowo zaś z własnych obserwacji w chwilach przebłysku świadomości.

Krzyczała okropnie. Będąc już zupełnie prawie sztywna, zaczęła konać. Wówczas weszła siostra Erika (Niemka) i jak gdyby zastanowiwszy się, pobiegła, przyniosła zastrzyk i zrobiła jej w udo.

Nie wiem, czy był to zastrzyk podskórny czy domięśniowy. Widziałam, że bezpośrednio przed tym zastrzykiem E-1 jeszcze żyła, bo miała oczy otwarte i przytomne. Było to w dzień. Gdy Erika wyciągała igłę z ciała E-1, oczy tejże zamknęły się, a poprzednio jakby zaszły mgłą. Podczas, gdy przed zastrzykiem twarz miała wykrzywioną grymasem okropnego bólu, to bezpośrednio po zastrzyku natychmiast twarz wygładziła się i stała się zupełnie spokojna. Widocznie umarła wtedy, gdyż bezpośrednio po tym przyszły pielęgniarki i wyniosły ją. Więcej już jej nie widziałyśmy. Nazwisko jej było Kraska, mówiła, że ma dwoje małych dzieci. Miała około trzydziestu kilku lat.

Koleżanki, które dotykały jej ciała na jakiś czas przed śmiercią, mówiły mi, że ciało jej w dotyku było zupełnie sztywne. Bezpośrednio po śmierci E-1 przyleciała do mnie Oberheuser i zaczęła mi dawać podwójne dozy tych zastrzyków, które zostały, jak podałam wyżej, przerwane. Ogółem, licząc i tę przerwę, dawano mi te zastrzyki przez dwa tygodnie.

Nadmieniam, że przed operacją byłam zupełnie zdrowa i tak samo jak i inne operowane w Ravensbrück nie odczuwałam nigdy żadnych dolegliwości w nodze. Wkrótce po operacji operowana noga spuchła mi od końców palców aż poza kolano. Spod bardzo grubych podkładów ligniny przesączała się w wielkich ilościach ropa i krew. Pierwsze opatrunki mi robił asystent Gebhardta – dr Fischer, następne zaś Oberheuser i dr Schiedlausky. Pewnego razu jednej z koleżanek, tych operowanych, tak leciała ropa z rany, że przeciekła nawet na pościel. Koleżanka ta błagała siostrę Erikę, by zmieniła jej opatrunek, ostatecznie Erika zgodziła się i zmieniła cały opatrunek, usuwając wszystko aż do rany. Jak słyszałam następnie od innych koleżanek, które chodziły na opatrunek, słyszały one, że dr Fischer zrobił Erice straszną awanturę, zarzucając jej, że nie miała prawa usuwać opatrunku, wolno jej było najwyżej tylko dodać waty lub ligniny, lecz nie usuwać poprzedniego opatrunku. Po upływie mniej więcej miesiąca od operacji noga stopniowo przestała tak bardzo puchnąć, lecz bolała w dalszym ciągu. Nie mogłam poruszać stopą, gdyż bolała w kostce i czułam, jak gdyby ścięgna w kostce były związane. Po pięciu, sześciu tygodniach od operacji rana zaczęła stopniowo się zabliźniać. Opatrunki trwały w dalszym ciągu, przy czym już nie zakrywano mi oczu i te opatrunki nie były już tak bolesne. Po siedmiu tygodniach od operacji dr Oberheuser i Schiedlausky kazali mi próbować chodzić. Pierwszy raz przyszło mi to z wielkim trudem. Stanęłam na nogi przy pomocy dwóch pielęgniarek, po przejściu dwóch, trzech kroków musiałam wrócić do łóżka. Następnie zaczęłam uczyć się chodzić. Chodzenie sprawiało ból, przy czym nie mogłam zginać nogi w kostce i w kolanie. W tym czasie na jednym z opatrunków dr Schiedlausky wyciął mi z rany kawałek ścięgna, które gniło.

Mniej więcej trzy cztery tygodnie po operacji przyjechał na wizytację dr Gebhardt. Nazwisko jego znałam od tych, które pracowały w szpitalu. Z Gebhardtem była cała świata gestapowców, jak sądzę – lekarzy. Wobec tego, że z naszej dziesiątki umarły dwie (Kraska i Freda Prusówna, ta ostania na skutek upływu krwi, takie było przynajmniej nasze zdanie, gdyż z jej rany płynęło nadzwyczaj dużo ropy i krwi), więc prezentowano tylko nas osiem. Oglądał nasze nogi (wtedy rany jeszcze nie były zabliźnione) Gebhardt, Fischer zaś i Oberheuser z Schiedlauskym referowali mu przebieg choroby oraz jakie zastrzyki, względnie tabletki, nam dawano. Gebhardt zapytywał także o te zmarłe, pytał się, czy bardzo cierpimy i czy schodzi u nas dużo ropy. Wysłuchawszy odpowiedzi oświadczył, że „będziemy operacje robili nadal”.

Poczynając od pierwszego dnia operacji byłyśmy w nocy zupełnie pozbawione opieki. Drzwi były zamykane na klucz, światło pogaszone, okiennice zamknięte. Pielęgniarki wychodziły o dwudziestej, pozostawiając nas do następnego dnia. Jak odżywiano mnie w pierwszym tygodniu, tego nie pamiętam. Później dostawałam na śniadanie wodny grysik i kawałek chleba. Na obiad zasadniczo [dostawałam] to samo co i lager, czasem tylko – może raz lub dwa razy w tygodniu – przynoszono mi jedzenie z SS-mańskiej kuchni. Jak dowiedziałam się później, lekarze przyznali nam zasadniczo utrzymanie z SS-mańskiej kuchni, lecz Niemka nadzorująca kuchnię szpitalną, także więźniarka, przywłaszczała sobie to jedzenie. Gdy zaczęłyśmy dochodzić do zdrowia, głodowałyśmy w tym szpitalu. Po dwóch miesiącach od operacji wróciłam do bloku. Przez pół roku miałam prawo leżenia w łóżku i nie byłam w tym czasie kierowana do pracy. Od 1 czerwca kazano nam robić pończochy. Od tego też czasu musiałam już chodzić na apele. Od tego czasu co parę miesięcy miewam silną gorączkę, ponad 40 stopni. Noga nie puchnie, lecz stale boli. Gdy podnosi się temperatura, ból wzmaga się bardzo. Temperatura zwykle podnosi się na kilka dni.

Nie orientuję się, co jest powodem tych ataków. Gdy przyjmuję antyseptyczne pigułki, temperatura spada, następuje wówczas ogromne osłabienie i przez parę dni mam temperaturę 35 z kreskami.

Poczynając od następnego dnia po operacji brano nam co drugi dzień krew i mocz do badania. Więźniarka laborantka Czeszka, która brała od nas te próbki do analizy, powiedziała nam kiedyś, że nasze organizmy zostały w straszny sposób zatrute. Nie powiedziała nam, jaką trucizną czy jakimi bakteriami.

Z naszego transportu poddano operacji 73 osoby. Z tego sześć zostało rozstrzelanych, pięć umarło w czasie przeprowadzania tego eksperymentu (wszystkie umierały, jak słyszałam, w okropnych męczarniach), dwie wywieziono z obozu w roku 1943. W roku 1945 alianci uwolnili 60 kobiet.

W lutym 1945 słyszałam od naszych więźniarek pracujących w dyrekcji, że Gebhardt nadesłał rozkaz aby nas, „króliki” stracono.

Nazwisk więźniarek, które nas o tym uprzedziły, nie pamiętam. Z sześciu wyżej wymienionych cztery rozstrzelano 28 września 1943 r. Dowód: z krematorium do naszego bloku przysłano medalik z dokładnym rysopisem tej, która ten medalik przysłała. Dwie zostały stracone w pierwszej połowie lutego 1943 r.

Na tym protokół przesłuchania przerwano.

Odczytano.

Protokół oględzin lekarskich

Warszawa, 14 września 1945 r. Sędzia śledczy Mikołaj Halfter, wypełniając wniosek prokuratora Sądu Okręgowego w Warszawie – za pośrednictwem powołanych w charakterze biegłych sądowych lekarzy: profesorów dr. dr. Adama Gruza, s. Kazimierza i Doroty, dyrektora Centralnego Instytutu Chirurgii Urazowej, zam. chwilowo w Szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie, obcego, sądownie niekaranego oraz zaprzysiężonego biegłego sądowego prof. dr. Wiktora Grzywo-Dąbrowskiego, dyrektora Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Warszawskiego, zam. w Warszawie przy ul. Grochowska 246 – dokonał oględzin sądowo-lekarskich Zofii Sas-Hoszowskiej, ur. 2 stycznia 1910 r., maszynistki PCK, wyznania rzymskokatolickiego, zam. Grochowska 171 m. 9 w Warszawie.

Wywiad lekarski. Badana na pytania biegłych podaje: poważnych chorób nie przechodziła, miesiączkowanie zawsze regularne. Chorób wewnętrznych nie przechodziła. Od 23 września 1941 do wiosny 1945 roku przebywała w obozie Ravensbrück (Meklemburgia). 30 września 1942 roku została poddana operacji. Na czym polegała ta operacja i jaki był jej cel, nie wie. Przed operacją była w stanie zupełnego zdrowia. Przed operacją badanej zastrzyknięto jakąś substancję w lewą rękę, po upływie pół godziny od zastrzyknięcia dano jakiś płyn do picia. Operacja odbyła się w czasie, kiedy badana była nieprzytomna. Po operacji przez około siedem dni była prawie cały czas nieprzytomna. Oprzytomniała w pewnym momencie na skutek silnego bólu w nodze. Zorientowała się, że odbywa się jakiś „opatrunek”. Czuła rozciąganie rany, w której czuła jakieś obce ciało – jakby probówkę – które wyjęto. W momencie wyjmowania odczuła straszny ból. Po wyjęciu znowu coś założono do rany. Przez tydzień miała bardzo wysoką (40 stopni) temperaturę, później spadła do 38 – 39 stopni. Dużo schodziło ropy i krwi.

Gdy oprzytomniała, zauważyła, że robią jej trzy razy dziennie zastrzyknięcia w udo; płyn iniekowany był zabarwiony [nieczytelne] na kolor żółtozielony. Chodzić zaczęła dopiero po siedmiu – ośmiu tygodniach. Lepiej chodzić zaczęła dopiero po ok. sześciu miesiącach od operacji, jednakże utykała na nogę. Obecnie przy chodzeniu ból koncentruje się w kostce, idąc ku górze. Odczuwa obecnie ból w okolicy blizny. Co kilka tygodni temperatura podnosi się do 40° i badana odczuwa wtedy wzmożony ból.

Stan obecny: badana jest wzrostu średniego, odżywienia dostatecznego, budowy średnio-mocnej. Ze strony układu nerwowego obiektywnych zmian nie stwierdza się, za wyjątkiem tego, że lewy odruch kolanowy jest znacznie żywszy niż prawy. Odruch ze ścięgna Achillesa – lewy żywszy niż prawy. Patologicznych odruchów w kończynach dolnych nie stwierdza się.

Na prawym podudziu po stronie zewnętrznej, na wysokości połowy podudzia – blizna długości 8 cm, szerokości 1 – 2 cm, koloru różowego, gładka w środku, promienista na końcu, przesuwalna razem z mięśniem. Otoczenie blizny wgłębione. Przy ucisku tkliwa. Tkliwy jest również ucisk na prawej kości strzałkowej, na wysokości blizny. Ruchomość kończyny we wszystkich stawach prawidłowa. Reakcje mięśniowe opóźnione, ograniczone przez ból. Badana chodzi zasadniczo prawidłowo, prawą nogę nieco oszczędza. Obwód prawej nogi na wysokości największego zgrubienia łydki – 33 cm, lewej 33,75 cm.

W narządach wewnętrznych naturalnych zmian nie stwierdza się.

Celem wydania opinii należy dokonać zdjęcia rentgenowskiego operowanej w Ravensbrück nogi oraz poddać Zofię Sas-Hoszowską obserwacji klinicznej.

Odczytano.