HELENA PIASECKA-KAROLEWSKA

Dnia 29 września 1945 r. w Warszawie sędzia śledczy Mikołaj Halfter przesłuchał niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i o obowiązku mówienia prawdy oraz o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrał przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Helena Piasecka-Karolewska
Wiek 30 lat
Imiona rodziców Jakub i Helena
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Inżynierska 7 m. 25
Zajęcie nauczycielka, obecnie bez pracy
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana
Stosunek do stron pokrzywdzona

Zostałam zaaresztowana 13 lutego 1941 roku w Lublinie. Rano tego dnia o godzinie 8.30 zgłosiło się do mego mieszkania przy ul. Królewskiej 10 kilku gestapowców w mundurach. Przeprowadzili oni w moim mieszkaniu bardzo szczegółową rewizję, lecz nie znaleźli nic, co mogłoby mnie z ich punktu widzenia obciążać. Jeden z nich od razu po przyjściu zaczął mi wymyślać od polskich bandytek, reszta właściwie zachowywała się biernie. W czasie rewizji ten właśnie gestapowiec, który tak grubiańsko zachowywał się, znalazł pięć dolarów mej siostry, która razem ze mną mieszkała, i zabrał. Te pieniądze przepadły. Zaaresztowali oni wtedy prawie całą moją rodzinę, znajdującą się w tym mieszkaniu, to znaczy: dwie moje siostry, męża mego – oficera zawodowego – szwagra oraz przypadkowo znajdującego się w naszym mieszkaniu sekretarza szwagra. Nie aresztowali tylko jednej siostry, która miała małe dziecko. Wszystkich nas pieszo zaprowadzili do gestapo przy Al. Racławickich. Tam od razu mnie oddzielili od innych i zabrali na badanie.

Przede wszystkim zapytali mnie, czy mąż mój był oficerem zawodowym. Zaprzeczyłam temu. (Nadmieniam, że w momencie zaaresztowania byłam w piątym czy szóstym miesiącu ciąży). Przeprowadzili następnie szczegółową rewizję osobistą, badając starannie każdy szew mego ubrania. Oświadczyli mi, że ze względu na to, że jestem w ciąży, nie będą mnie bili. Podczas rewizji znaleziono u mnie kartkę, na której miałam zapisane wydatki. Gestapowcy uznali, że to jest szyfr i zażądali, abym wyjaśniła im, co ten szyfrowany zapis oznacza. Nie mogłam oczywiście przetłumaczyć tego „szyfru”, bo to nie był przecież szyfr. Grożąc mi natychmiastową śmiercią, domagali się ode mnie przetłumaczenia szyfru.

Zaznaczam, że ta kartka z wydatkami nie była nigdzie specjalnie zaszyta, znajdowała się w mojej torebce. W pewnym momencie ten, który mnie badał (ten sam, który przeprowadzał u mnie rewizję) – nazwiska jego nie znam, nazywano go w więzieniu gestapowcem „Z Czubem” – kilka razy wychodził do sąsiedniego pokoju, gdzie rozmawiał po niemiecku (znałam wtedy trochę niemiecki) z kolegami i słyszałam, jak mówił, że „teraz się udało, złapaliśmy grube ryby”. Domagał się on ode mnie, żebym przyznała się, że byłam w organizacji, że byłam kurierką, że pisałam na maszynie rozkazy wojskowe i prowadziłam pracę szpiegowską na korzyść aliantów. Oczywiście nie przyznawałam się do tych zarzutów. Próbował mnie zastraszyć, przykładając mi pistolet do piersi, zaznaczając, że aczkolwiek nie chcą mnie bić, to jednak, jeśli nie powiem wszystkiego, to mnie natychmiast rozstrzelają. Następnie zapytywali mnie, czy znam pewnego pana – podali przy tym jego nazwisko. Gdy zaprzeczyłam, powiedzieli mi, że kłamię, i że będą mnie jeszcze badali.

Po czterech godzinach badania przewieziono mnie na Zamek do więzienia. Nie bili mnie, podkreślając, że nie czynią tego, bo są kulturalnym narodem. Na Zamku wprowadzili mnie do celi, gdzie było kilka pań politycznych, a poza tym recydywistki. W celi tej przed wojną mieszczono trzy osoby; w momencie, gdy mnie tam wprowadzono, było tam poza mną 17 więźniarek. W celi tej było bardzo dużo wszy, było brudno. Jedzenie bardzo marne dostarczano z miasta, tylko raz w tygodniu. Jedzenie, które nam dawali, było: rano i wieczór niesłodzona czarna „kawa” i kawałek chleba – 12 czy 15 dag razowca na cały dzień – i na obiad pół litra krupniku, czasami okraszonego, czasami nawet z kawałkami mięsa. Rozdawały jedzenie kryminalistki.

Po dwóch tygodniach wezwano mnie wieczorem o 9.30 na badanie, gdzie zaznaczono, że jeśli powiem prawdę, to mnie od razu zwolnią, jeśli zaś skłamię, to już następnego dnia mnie rozstrzelają. Zażądano ode mnie, bym podała swój życiorys. Gdy to zrobiłam, zapytali mnie, czy wszystko dokładnie opisałam. Gdy potwierdziłam, zapytali mnie, czy byłam w Grudziądzu, czy pracowałam przed wojną 1939 w wojskowej instytucji. Gdy zaprzeczyłam temu, przeprowadzili konfrontację moją z majorem Józefem Zaleskim z Grudziądza (z Centrum Wyszkolenia Wojskowego) i ten oświadczył, że mnie zna, że pracowałam właśnie u niego. Później tegoż dnia okazano mi w gestapo zeznania tego Zaleskiego, w których były podane różne szczegóły dotyczące polskiej organizacji podziemnej. Pokazywali mi maszynopis, podpisu nie pokazali, toteż właściwie nie wiem, czy to było jego zeznanie. Ponieważ gestapowcy odczytali mi pewien ustęp tego zeznania dotyczący moich osobistych stosunków z czasów, kiedy mieszkałam w Grudziądzu, a które to szczegóły mógł znać tylko ten, kto mnie dobrze znał w Grudziądzu – sądzę, że było to istotnie zeznanie Zaleskiego, gdyż on znał mnie dobrze wtedy.

Gestapowcy powiedzieli mi, że ponieważ stwierdzili, że kłamię, to do domu już nie wrócę. Zaznaczyli, że znajdą metody, aby zmusić mnie i mego męża, który także nie chce przyznać się, do tego, byśmy powiedzieli prawdę. W tym czasie odesłano badającego mnie do jakiejś innej sprawy i wobec tego po 2,5 godzinach badania odesłano mnie z powrotem na Zamek. Siedziałam w dalszym ciągu na Zamku.

W maju 1941 roku zaczęłam gorączkować i wtedy zabrano mnie do sali chorych w więzieniu. Tam zostałam umieszczona wraz z kilkoma pobitymi kobietami. Pobite zostały w czasie badań w gestapo, wiem o tym od nich. Jednej z nich – 48-letniej kobiecie (nazwiska jej nie pamiętam) – odpadało ciało na pośladku: rana była mniej więcej około 20 cm, ropiała i przy opatrunkach odchodziło ciało, tak że widać było kość. Gdy zobaczyłam to po raz pierwszy, zemdlałam. Druga pobita zdradzała (widocznie w związku z pobiciem) objawy choroby umysłowej.

Ponieważ u mnie temperatura nie zmniejszała się i lekarz obawiał się, że mam tyfus, dano mi zastrzyk z wapna, co spowodowało przedwczesny poród. Jeden z więźniów, lekarz, który został powiadomiony przez koleżanki o tym, że mam bóle porodowe (przebywał w sąsiedniej celi), powiadomił gestapowca Dietricha, którego powszechnie nazywano u nas „Asesorem” (mówił dobrze po polsku, imienia jego nie znam; ten Dietrich był straszny drań). Dietrich powiedział, że do szpitala mnie nie przewiozą, że mogę rodzić w więzieniu. Dietrich był w wieku 30 – 34 lata. Mówiono u nas, że przed wojną był sędzią w Poznaniu. Nie wiem, czy to prawda. Dietrich nie mógł przejść obok więźnia, by go nie uderzyć lub kopnąć). Jednakże ten więzień przyprowadził Dietricha i ten [jednak] zgodził się na to, że odwieziono mnie do szpitala szarytek. Tam, gdy byłam przygotowywana do porodu, wszedł na salę Dietrich i zapytywał mnie, czy mąż mój był zawodowym oficerem; zaprzeczyłam temu i zaznaczyłam, że nie jestem na badaniu w gestapo, zażądałam, by wyszedł z sali. Miałam wtedy około 40° temperatury. Dietrich wyszedł. Poród się odbył, bliźnięta zabrano do mego domu, gdzie po trzech tygodniach umarły.

W szpitalu szarytek stwierdzono, że jestem chora na tyfus plamisty. Odesłano mnie do Szpitala Jana Bożego na oddział zakaźny. Tam stale byłam pod dozorem policji polskiej.

W drugiej połowie lipca 1941 roku, po wyzdrowieniu, wróciłam do więzienia na Zamek, aczkolwiek chodziłam jeszcze o lasce. 21 września 1941 roku mnie wraz z transportem 143 kobiet wysłano z Lublina do Niemiec. W Warszawie dołączono transport kobiet z Pawiaka w liczbie około 380. Transportowano nas koleją i – ku naszemu zdziwieniu – normalnymi wagonami osobowymi. Każda z nas miała miejsce. Na drogę dostałam w więzieniu około 30 dag chleba i z 10 dag kiełbasy. Wolno było poza tym zabrać paczkę żywnościową nadesłaną z miasta do więzienia. W drodze nie dawano nam nic. O wodę starałyśmy się w drodze same, uzyskałam pozwolenie gestapowca, który siedział z nami w przedziale, na to, by jedna z nas wyszła na stacji pod eskortą po wodę.

23 września 1941 rano przywieziono nas do Ravensbrück, gdzie przywitało nas grono dozorczyń – kobiet z SS – wraz z psami. Od razu na dworcu rozpoczęło się popychanie, bicie i szczucie psami. Z dworca przewieziono nas samochodami do obozu. Przez cały dzień do późnej nocy stałam na dworze, oczekując swej kolejki do rejestracji i kąpieli. W kąpieli zabrano nam wszystkie nasze rzeczy – jedzenie, bieliznę i ubranie – zostawiając nam tylko kawałek mydła i szczoteczkę do zębów. Po kąpieli trafiłam na blok numer 15, gdzie mieściło się ponad 250 kobiet (z transportu lubelskiego, warszawskiego i krakowskiego). Każda otrzymała łóżko żelazne (stały one w trzy piętra), siennik, prześcieradło i koc w poszewce, oraz poduszkę ze słomy lub wiórów. Wyżywienie miałyśmy: rano i wieczór „kawa” nie słodzona, czarna, około 20 dag chleba na cały dzień, na obiad pół litra zupy i pięć do siedmiu kartofli w mundurkach.

Początkowo odbywałyśmy kwarantannę trzytygodniową. W tym czasie blok nasz był ogrodzony drutem, nie wolno nam było pisać do domu ani mieć kontaktu z innymi blokami. Do pracy nie chodziłyśmy.

Po skończeniu kwarantanny pozwolono nam napisać do domu na druczkach, mogłyśmy więc podać tylko swój adres i numer. Listy te dotarły do adresatów. Wolno nam było odtąd pisać jeden list na miesiąc do domu, zużywając na list nie więcej jak 15 wierszy. Listy te dochodziły do naszych rodzin, odbierałyśmy odpowiedzi, także jedną na miesiąc.

Po skończeniu kwarantanny zaczęto nas pędzić do pracy, która polegała na niwelowaniu terenu, noszeniu węgla, wożeniu kamieni, budowie szos w pobliżu obozu i pomoc przy budowaniu baraków (baraki te budowali więźniowie mężczyźni z sąsiedniego obozu męskiego, gdzie przebywało w różnych okresach czasu od 2 do 5 tys. ludzi). Próby nawet rozmów z mężczyznami w czasie pracy były karane biciem i szczuciem przez psy.

W późniejszym czasie więźniarki szyły dla wojska pod dozorem dozorczyń i gestapowców. Specjalnie znęcali się nad więźniarkami gestapowcy – SS – Binder (imienia jego nie znam), Graf (imienia nie znam) i dozorczyni Kunkler (imienia nie znam). Karali oni za wszystko, np. za złamanie igły, za słówko powiedziane przy pracy (zresztą to zależało od humoru nadzorczyń). Karą było bicie po głowie i kopanie. Był wypadek, że jedna z dozorczyń Lehman ze Śląska (mówiła ona po polsku, mówiła mi kiedyś, że miała w rodzinie zawodowego oficera, kapitana Polaka) tak karała jedną z więźniarek, że ta na skutek obrażeń zmarła.

Nie znam nazwiska tej więźniarki, była to albo Cyganka, albo Niemka – kryminalistka („zielona łata”). O tym wyczynie Lehman słyszałam od współwięźniarki Izabeli Siecińskiej, która pracowała jako pielęgniarka w szpitalu więziennym.

Oprócz prac w lagrze lub obok lagru były prace w „kolumnach wyjazdowych”. To była praca na roli: kopanie, sadzenie kartofli, pielenie itp. O tyle była ta praca lżejsza niż w obozie, że otrzymywałyśmy dodatkowe wyżywienie od gospodarza, u którego pracowałyśmy. Warunki pracy zależały od tego, jaka była dozorczyni.

W roku 1942 w kwietniu wycofano z prac i wezwano do biura głównej dozorczyni dwadzieścia więźniarek z transportu lubelskiego. Według oświadczenia tych koleżanek oglądano im nogi. W pierwszych dniach sierpnia wezwano 74 [osoby] z transportu lubelskiego przed gmach głównej dozorczyni (w tej liczbie byłam i ja), zabroniono nam wydalania się na roboty poza obóz. Następnego dnia wezwano naszą grupę przed szpital lagrowy i stamtąd zabrali dziesięć koleżanek do szpitala, gdzie – jak dowiedziałam się później od nich – lekarz oglądał im ręce i nogi.

Mnie zabrano dopiero 15 sierpnia 1943 w liczbie dziesięciu innych do lekarza w rewirze. Odmówiłyśmy udania się do rewiru, gdyż wiedziałyśmy już od innych (od Izy Siecińskiej, która pracowała w rewirze), że chodzi o operację. Wiedziałyśmy już o poprzednio dokonywanych na koleżankach z naszego transportu operacjach. Zameldowano o tym głównej dozorczyni Binz, która zarządziła, aby wszystkie „bloki” wróciły do bloków, nasz zaś zostawiono na podwórku i wywołano imiennie naszą dziesiątkę. Oświadczyłyśmy, że nie zgadzamy się na operację. Binz zapewniła nas, że nie chodzi o operację, dała nam przy tym słowo honoru, że mają nas tylko wysłać z obozu do pracy. Obiecała, że odczyta nam pismo, potwierdzające jej słowa. Udałyśmy się do jej biura. Binz w międzyczasie udała się do kantyny SS (była to niedziela) gdzie – jak wiem od jednej z więźniarek, która tam pracowała – Binz rozmówiła się z adiutantem lagru Brauningiem. Od tejże koleżanki dowiedziałyśmy się, że mobilizują pluton SS-manów celem otoczenia nas i zmuszenia do operacji. Gdy usłyszałyśmy więc warkot samochodów, uciekłyśmy sprzed biura i ukryłyśmy się w szeregach naszego bloku, który stał na podwórku. Za chwilę przyszła Binz, wywołała nasze nazwiska, lecz nie wystąpiłyśmy z szeregów. Wtedy sprowadziła ona policję obozową (składającą się z więźniarek Niemek) i ta wyciągnęła nas z szeregów. Następnie Binz oświadczyła nam, że za to, że uciekłyśmy sprzed jej biura, pójdziemy do bunkra, który służył w lagrze jako areszt. W bunkrze umieszczono nas po pięć w celi, kolacji nie dostałyśmy. Następnego dnia dostałyśmy kawałek chleba i kawy. Obiadu nie dostałyśmy. Po dłuższej walce z lekarzami zawezwano SS-manów, którzy rzucili mnie na łóżko w bunkrze i przytrzymywali mnie, w tym zaś czasie naczelny lekarz Trommer, celem uśpienia mnie, lał mi bezpośrednio (bez żadnej maski) eter na twarz.

Po przebudzeniu się skonstatowałam, że mam obie nogi zabandażowane, w szynach. Wtedy dopiero przyszła siostra SS z rewiru i zaczęła mnie rozbierać, koleżanka zaś – więźniarka – zaczęła mi myć stopy, które miałam czarne od kurzu, gdyż przed trafieniem do bunkra byłam boso. Czułam szalony ból w nogach od stóp do kolan. Nie czułam, bym miała podwyższoną temperaturę. Przez trzy dni nie miałam gorączki. Wiem o tym, bo widziałam termometr, mierzono mi bowiem temperaturę.

Na czwarty dzień przyjechał lekarz Wilman z sanatorium prof. Gebhardta z Hohenlychen i na sali ogólnej (oprócz mnie leżała tam moja siostra Władysława, również już zoperowana) dali i mnie, i siostrze narkozę. Po przebudzeniu się odczułam potworny ból w nogach, a po krótkim czasie, że podnosi mi się temperatura. Następnie przez okres sześciu tygodni miewałam rano 38° z kreskami, wieczorem zaś gorączka dochodziła do 42° (tak wysoką temperaturę miałam kilka pierwszych dni), później – po kilku dniach – wieczorem miałam od 39,7 do 42,2°. Tak było przez sześć tygodni. Po tym ostatnim przebudzeniu się tegoż wieczoru bardzo nabrzmiały mi gruczoły w pachwinach i czułam silny ból w nogach oraz głowy. Nogi bolały mnie jednakowo silnie przez całe sześć tygodni. Przez ten czas otrzymałam tylko w pierwszych dwóch dniach po ostatnim zabiegu dwa zastrzyki. Jak mówiła mi siostra SS, Gerda, była to morfina. Poza tym żadnych innych zastrzyków przez te sześć tygodni nie robiono mi. Na czwarty dzień po ostatnim zabiegu oświadczyłam Ober Schwester (nie znam jej nazwiska ani imienia; wiem, że wywieziono ją do Rosji), że nie mogę wytrzymać z bólu i wtedy na moje żądanie odkryła mi ona rany. Zobaczyłam, że mam w górnej części podudzia obu nóg rany bardzo silnie ropiejące. Przeniesiono nas następnie w nocy do szpitala – rewiru.

[Dwunastego?] dnia od pierwszego zabiegu zabrano mnie do sali operacyjnej (w rewirze), gdzie, jak sądziłam, dano mi zastrzyk evipanu, zasnęłam. Obudziłam się na sali chorych w rewirze z potwornym bólem lewej nogi. Koleżanki na sali mówiły mi, że operacja tym razem trwała około godziny. Zauważyłam, że mam lewą nogę w gipsie od stopy do połowy uda. W gipsie na goleni było pozostawione okienko nad raną. Na trzeci dzień zrobiono mi opatrunek, który polegał na zmianie bandaży, zauważyłam przy tym, że mam ranę koło goleni rozchyloną na szerokość ok. 6 cm, wewnątrz zaś tampony z gazy. Rana była długości ok. 12 cm. Założono mi świeże tampony do rany. Na zapytanie moje siostra SS powiedziała mi, że to jest spänen knochen. Zapytałam, czy nie mam złamanej nogi, dlaczego noga w gipsie. Siostra odpowiedziała, że nie wie. Wieczorem dostałam silnego krwotoku z rany lewej nogi i po wezwaniu jeszcze raz tej samej siostry dowiedziałam się od niej, że stan mój jest bardzo ciężki, że zachodzi obawa śmierci. Po wezwaniu przez nią lekarza Treite’a, zażądała ta siostra od niego kategorycznie dania mi zastrzyku przeciwko krwotokowi. Po dłuższej wymianie zdań pomiędzy nimi lekarz, który początkowo odmawiał, ostatecznie zgodził się. Dano mi zastrzyk. Ponieważ krwotok nie ustawał, dano mi jeszcze zastrzyk, następnie zaś ten sam zastrzyk (wiem o tym od więźniarki Niemki, która dawała mi ten płyn) rozcieńczony do wypicia. Krwotok po kilku godzinach ustał. Po pięciu dniach od krwotoku Treite orzekł, że wobec tego, że krew cieknie, należy zmienić gips (rozumiałam już wtedy, gdy mówiono po niemiecku). Przewieziono mnie do sali opatrunkowej, gdzie zmieniono mi gips. Zauważyłam, że miałam nogę skrzywioną na zewnątrz, na bok.

Po dwóch tygodniach od ostatniej operacji, dokonywanej przez Wilmana, siostra oświadczyła, że powinna byłabym pojechać na operację, lecz nie pojadę ze względu na wysoką temperaturę. Wtedy z grupy infekcyjnej zabrano na operację siostrę moją i drugą „czystą” więźniarkę.

W miesiąc od pierwszego zabiegu, aczkolwiek miałam podwyższoną temperaturę, zabrano mnie (było to po czterech tygodniach od poprzedniej operacji lewej nogi) ponownie do sali operacyjnej, gdzie dano mi zastrzyk evipanu. Po przebudzeniu dowiedziałam się od koleżanek, że operacja trwała 20 minut; od siostry SS dowiedziałam się, że wyjęto mi kawałek kości goleniowej z prawej nogi. Po zabiegu temperaturę miałam do 39° z kreskami. Odczuwałam silny ból w obu nogach. Siostra się zaniepokoiła moją temperaturą, ponieważ sąsiadka moja na sali miała różę – dano mi zastrzyk tibatyny i prontosilu. Temperatura zaczęła pomału spadać. Prawą nogę miałam w szynie po tym zabiegu przez dwa tygodnie. Później zmieniano mi tylko opatrunki na obu nogach.

Po sześciu tygodniach od ostatniego zabiegu na lewej nodze zdjęto mi z niej gips i umieszczono ją w szynie. Szynę na tej nodze miałam przez trzy tygodnie. Potem zdjęto mi ją. Prawa noga zagoiła się już. Lewą nogę zaczęto mi kąpać. Nadmieniam, że robiła to siostra SS – [Gerda?] na własną rękę, bez pozwolenia (wiem o tym od niej) lekarza. Moczyłam nogę przez kilka minut w ciepłej wodzie; siostra ta uważała, że w ten sposób prędzej będzie się goiła mi rana i że prędzej będę mogła poruszać nogą w stawach. Przed świętami Bożego Narodzenia Treite oświadczył mi, że mogę wstać (nadmieniam, że nie robiono prześwietlenia rentgenowskiego). Następnego dnia wstałam z łóżka i momentalnie upadłam, poczułam w lewej nodze niesamowity ból. Kiedy wezwano lekarza Treite’a i lekarza z oddziału zakaźnego, stwierdzili oni, że należy zrobić zdjęcie rentgenowskie. Zrobiono je po kilku dniach i nogę znowu unieruchomiono w szynie. Lekarz nie pozwolił poruszać nogą, oświadczając, że mam złamaną w tym miejscu, gdzie miałam ranę. Leżałam więc nadal, od czasu do czasu, gdy odwijano bandaż, widziałam, że siostry szpitalne wyjmują mi pęsetami odłamki kości. Niektóre z nich zachowałam.

Miałam tę nogę w szynie od Bożego Narodzenia 1943 do marca 1944 roku; w tym okresie robiono mi zdjęcia rentgenowskie co miesiąc. Pierwsze takie zdjęcie widziała moja koleżanka więźniarka ze szpitala, Eugenia Biega, lekarz dentysta, która oświadczyła mi, że grubość kości goleniowej mam tylko trzy milimetry i że właśnie w tym miejscu nastąpiło złamanie. Od Izy Siecińskiej, która była asystentką Treite’a (Siecińska była bardzo zdolna i dlatego Treite wziął ją do pomocy), wiem, że Treite zabrał moje zdjęcie, aby pokazać je lekarzowi naczelnemu lagru. Z rozmowy (którą ona przypadkowo słyszała) pomiędzy Treitem a Trommerem wiedziała ona, że Treite powiedział: – Jak można było jej tak dużo wyciąć kości?

W pierwszych dniach marca 1944 roku zdjęto mi szynę, lecz nie pozwolono mi chodzić. Żadnych zastrzyków z wapna lub fosforu przez cały czas oficjalnie nie dostawałam. Koleżanki jednak, które pracowały w rewirze, kradły od czasu do czasu zastrzyk z wapna i robiły mi po kryjomu. Nadto udało się nam skontaktować się z rodziną, która za pośrednictwem cywilnego pracownika, Polaka pracującego poza obozem i kolumn wyjazdowych przeszmuglowała słoik z pastylkami fosforu; przyjęłam około 20 takich pastylek.

Po zdjęciu szyny pozostałam w szpitalu. Nie wiadomo dlaczego, w marcu 1944 raptem podniosła mi się temperatura do 41° rano. Zauważyłam silny obrzęk lewej nogi (całe podudzie) i silne zaczerwienienie w okolicach rany. W czasie wizyty lekarz Treite oświadczył, że mam różę i że należy mnie przenieść na oddział zakaźny. Tam koleżanki znowu kradły zastrzyki glukozy i robiły mi je po kryjomu. Dowiedziałam się później od lekarki więźniarki Zofii Adamskiej (obecnie podobno w Szwecji), która pracowała w szpitalu, że po ukazaniu się objawów róży lekarz z oddziału zakaźnego (nazwiska jego nie znam), powiedział, że mnie nie trzeba leczyć, bo i tak nie wyżyję. Zezwolił zresztą na robienie kompresów z wody. Koleżanki robiły mi jednak kompresy z rivanolu. Po czterech dniach temperatura zaczęła opadać i obrzęk się zmniejszał. Po jedenastu dniach od tego skoku temperatury wróciłam na oddział chirurgiczny i na Wielkanoc stanęłam po raz pierwszy na nogach. Od tego czasu zaczęłam powoli uczyć się chodzić. W szpitalu leżałam do drugiej połowy lipca 1944 roku. Wróciłam wtedy do bloku, zwolnienia od apelów nie otrzymałam, zwalniała mnie od nich blokowa na własną rękę.

Zaznaczam, że w czasie pobytu mojego w szpitalu otrzymywałam wyżywienie lepsze niż na bloku. Nic specyficznego w sposobie odżywiania mnie po zabiegach operacyjnych nie dawano mi do jedzenia.

Na prośbę jednej z więźniarek, pielęgniarki Jolanty Krzyżanowskiej (obecnie przebywającej w Krakowie, ul. Piekarskiego 15), aby mi przydzielono wapno lub fosfor dr Treite oświadczył, że nie należy to do jego kompetencji, i że nie ma on zamiaru naprawiać tego „co napaskudzili lekarze z Hohenlychen”.

Po miesiącu mego pobytu na bloku – mniej więcej w sierpniu 1944 – znowu skoczyła u mnie temperatura do 39° z kreskami i znowu silnie obrzękła mi lewa noga w miejscu rany. Wieczorem wydłubałam z ranki, niecałkowicie jeszcze wygojonej, odłamek kości. Następnego dnia udałam się do Treite’a, który mnie przyjął z powrotem do szpitala. Pokazałam mu ten kawałek kości. Treite zaaplikował mi zastrzyki z wapna (sześć zastrzyków) oraz pastylki calcium phosphoratum (50 sztuk).

W szpitalu pozostawałam około trzech tygodni, potem wróciłam na blok. Miałam zwolnienie od pracy. Bez żadnych zrozumiałych dla mnie powodów od czasu do czasu podnosiła się u mnie temperatura do 38° – 39°. Trwało to czasami dzień, czasami mniej. Gorączka ustępowała bez żadnego leczenia.

Nadmieniam, że ten stan trwa do dziś, tylko rzadziej. Obecnie obserwuję, że takie skoki temperatury zdarzają się zwykle, gdy sforsuję nogę i gdy ma wyjść z blizny odłamek kości.

Odczytano.