Warszawa, 3 października 1945 r. Sędzia śledczy Mikołaj Halfter przesłuchał niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i o obowiązku mówienia prawdy oraz o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrał przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:
Imię i nazwisko | Maria Halina Pietrzak |
Wiek | 33 lata |
Imiona rodziców | Klemens i Ludwika |
Miejsce zamieszkania | Warszawa, ul. Grochowska 382 m. 6 |
Zajęcie | pielęgniarka dyplomowana, obecnie bez pracy |
Wyznanie | rzymskokatolickie |
Karalność | niekarana |
Stosunek do stron | pokrzywdzona |
Zostałam zaaresztowana przez gestapo 16 kwietnia 1941 roku w Tomaszowie Lubelskim, gdzie pracowałam jako pielęgniarka przy lekarzu Ubezpieczalni Społecznej. Zostałam zabrana z miejsca pracy. Zaaresztowano wówczas i tego lekarza, u którego pracowałam, i mnie. Jak dowiedziałam się później, w owym czasie (po moim aresztowaniu) nie dokonano rewizji u mnie w mieszkaniu. W momencie aresztowania nie rewidowano mnie.
Po przyprowadzeniu mnie do gestapo od razu wzięto mnie na przesłuchanie. Jak zorientowałam się, zarzucano mi, że działam w porozumieniu z organizacją podziemną. Zarzut ten opierał się na tym, że po zaaresztowaniu jednego z moich znajomych z cukrowni Wożuczyn dostarczałam mu paczki, pewnego zaś razu przekazałam list, przeszmuglowany przez niego jego rodzicom. W toku pierwszego badania nie chciałam się przyznać do tego, że przekazałam list, gdyż nie chciałam narazić na odpowiedzialność granatowego policjanta polskiego, Józefa Wieczorka, który – pracując przy areszcie – dostarczył mi list mego znajomego.
Gdy nie przyznawałam się do otrzymania listu od policjanta, zaczęto mnie bić grubymi bykowcami. Nie straciłam przytomności. Biło mnie wtedy dwóch gestapowców, pięciu zaś innych trzymało mnie. Nie wydałam jednak tego policjanta. Wówczas przeprowadzono konfrontację między mną a tym moim znajomym, który w mej obecności przyznał się, że za moim pośrednictwem przekazał list rodzinie. Jak dowiedziałam się później, zdradził ten fakt szpieg, który siedział w tej samej celi co i mój znajomy: szpieg ten widział, jak mój znajomy pisał list i wręczył go policjantowi. Niezależnie od tego widocznie jeszcze jeden szpieg w tej sprawie występował. Chodzi bowiem o to, że policjant, gdy przyniósł mi list, to w poczekalni doktora – w obecności jednego jedynego pacjenta, jakiegoś młodego chłopaka – zwrócił się do mnie ze słowami: – Mam do pani tajemną sprawę. Nie pamiętam, czy powiedział on wtedy coś więcej, czy w obecności tego chłopca wręczył mi list. W każdym razie później w czasie badania przytoczono mi słowa, z którymi wówczas zwrócił się do mnie policjant: „mam do pani tajemną sprawę”. Nie wiem, może być, że to ten policjant na przesłuchaniu w gestapo przyznał się do dostarczenia listu; możliwe, że on powiedział, w jaki sposób zwrócił się do mnie.
Nazwiska tego chłopca nie znam.
Gdy mój znajomy w mej obecności przyznał się do przesłania mi listu, to i ja, ostatecznie, widząc, że niecelowe jest dalej zaprzeczać, przyznałam się do przekazania listu. Po złożeniu tych zeznań odprowadzono mnie do aresztu w Tomaszowie. Więcej mnie nie przesłuchiwano.
W Tomaszowie siedziałam w areszcie do 3 maja 1941, kiedy mnie wraz z 20 mężczyznami przesłano do więzienia w Zamościu. W Tomaszowie strażnikami w areszcie byli Polacy, którzy bardzo nam szli na rękę. Traktowali nas dobrze. Załatwiali mi oni różne zlecenia moje na mieście. W Zamościu siedziałam do 10 maja 1941, kiedy to – znowu z tymi samymi mężczyznami – przesłano mnie do Lublina, gdzie osadzono na Zamku. Ani w Zamościu, ani w Lublinie mnie nie przesłuchiwano.
W Lublinie w więzieniu przebywałam zdaje się do 21 września 1941 roku, kiedy odesłano mnie wraz z całym transportem kobiet do Ravensbrück. Na Zamku w więzieniu było nas w celi około 30, tak że na pryczach spałyśmy po dwie, a nieraz zdarzało się, że w nogach spała jeszcze trzecia więźniarka. Niektóre spały na podłodze, gdyż nie było miejsca na pryczach. Chleba otrzymywałyśmy ćwierć kilograma na dzień, rano i wieczór czarną, nie słodzoną „kawę”. W południe – krupnik, który w pierwszych tygodniach był podobny do krupniku, później zaś zupa składała się z wody i łupin fasoli. Nie okraszona. Krupniki te gotowano na kościach. Paczki żywnościowe otrzymywałyśmy dwa razy w tygodniu. Gdybyśmy nie dostawały paczek, byłoby nam bardzo ciężko. Pościel miałam dostarczoną z miasta. W Lublinie było dość spokojnie, czasami tylko – gdy miało miejsce jakieś wykroczenie z punktu widzenia Niemców – zarządzano karne ćwiczenia gimnastyczne, bardzo męczące dla całej celi, która zawiniła. Przypominam sobie, że pewnego razu za wyglądanie przez okno nasza cela zmuszona była na dziedzińcu ćwiczyć bieg oraz skoki żabką. Nie pamiętam, czy ćwiczenia te trwały wówczas pół godziny czy godzinę.
Ja osobiście nie byłam bita lub karana w więzieniu w Lublinie i nie zaobserwowałam tego w stosunku do innych. Spacery miałyśmy codziennie, pięć do dwudziestu minut. Kąpiel raz na tydzień. Można było wówczas porządnie umyć się pod prysznicem. Nie pamiętam, czy dawano mydło, ja miałam zawsze swoje. Nie zawsze paczki, podawane nam z miasta do więzienia w Lublinie, docierały do nas.
Do Ravensbrück eskortowała nas żandarmeria (w zielonych mundurach). Na drogę każda z nas otrzymała kilogram chleba oraz ćwierć kilograma kiełbasy. Wolno było zabrać ze sobą swoje paczki żywnościowe [nieczytelne]. Miałam siedzące miejsce w wagonie. W czasie drogi żandarmeria dość dobrze się z nami obchodziła, podawali nam wodę. Natomiast, gdy przywieziono nas do Fürstenberg, to do wagonów tam wpadły aufseherki (było to w nocy, byłyśmy zaspane) z psami i zaczęły nas bić i kopać, wypychać z wagonów. Tam żandarmi im pomagali. Przyjechałyśmy do Fürstenburg o godzinie drugiej w nocy, przebywałyśmy na stacji w wagonach do szóstej rano, kiedy wpadły te dozorczynie. Stamtąd autami ciężarowymi przewieziono nas do Ravensbrück.
Do obozu przyjechałam o siódmej rano. Początkowo kąpano transport warszawski, który z nami przybył, potem dopiero nas. Trafiłam do kąpieli o jedenastej wieczór. Przez cały czas musiałyśmy stać. Nie wolno było usiąść na bagażach, bo aufseherki krzyczały. W łaźni zabierano od nas wszystkie rzeczy w pierwszym pokoju, spisywano tam nasze rzeczy, potem wchodziłyśmy do następnego pokoju, gdzie trzeba było położyć się na stole ginekologicznym i więźniarki – Niemki i Czeszki – sprawdzały, czy która z nas czego nie ukryła. Po kąpieli ustawiono nas szeregami i lekarz oglądał nas nago. Nie przeprowadzono żadnych lekarskich badań. Otrzymałyśmy następnie umundurowanie, po czym odprowadzono nas do bloku. Ten lekarz był bardzo brutalny: gdy zauważył, że wychodzące z kąpieli odbierają od tych, które miały iść do kąpieli, swoje małe paczuszki, to pobił i odbierającą, i oddającą paczkę.
Nazwiska tego lekarza nie pamiętam.
Blok zrobił początkowo – po więzieniu – nawet miłe wrażenie: każda otrzymała łóżko z pościelą, naczynia stołowe, kubek do kawy, szczoteczkę do zębów. W bloku było czysto. Zaczęło się to zmieniać w 1942 roku, kiedy najpierw zabrano nam prześcieradła, a później wsypy na poduszki i podpinki (zresztą na niektórych blokach nie odebrano tych rzeczy). My, „króliki”, miałyśmy później prześcieradła na bloku. Naszą blokowa była Hermina Kubilz, jak mówili z Poznania czy Poznańskiego; obchodziła się ona okropnie z nami: biła po twarzy starsze kobiety, kopała, zmuszała nawet chore z temperaturą do udawania się do pracy. Ze mną ona zresztą obchodziła się dość poprawnie.
Operacjom doświadczalnym poddano ogółem 74 osoby; z tego większość była z transportu lubelskiego, pięć czy sześć z warszawskiego transportu i jedna z Koła. Poza tym były operowane Rosjanki, Jugosłowianka i kilka Niemek umysłowo chorych. Poddawane operacjom były w wieku od szesnastu do trzydziestu kilku lat, było także kilka pań w wieku od czterdziestu do pięćdziesięciu lat.
Mnie wzięto na operację 30 września 1942 roku. Byłam zupełnie zdrowa, tylko bardzo wycieńczona. Ważyłam wówczas 48 kg (miałam możność na krótko przed operacją zważyć się w magazynie). Wzrost mój – 156 cm. Normalnie ważyłam około 70 kg. Przed operacją poddano nas pobieżnemu badaniu lekarskiemu: mnie np. lekarka tylko obejrzała, nie badając ani serca, ani płuc. Dopiero później, jak dowiedziałam się – było to już po kilku wypadkach śmierci operowanych – badano przed operacjami szczegółowiej, nawet podobno prześwietlano rentgenem.
Po badaniu lekarskim zaprowadzono nas do kąpieli i kazano nam dobrze umyć nogi. Następnie ulokowano nas na sali. Następnego dnia pielęgniarka Niemka ogoliła mi obie nogi. Około godziny trzynastej zrobiono mi zastrzyk, jak sądzę z morfiny. Po 10 – 15 minutach po nim poczułam się senna, ociężała. Do sali operacyjnej zabrano mnie jako ósmą z kolei.
W tej grupie oprócz mnie było dziewięć koleżanek. Były to: Maria Pajączkowska (została później rozstrzelana), Rakowska (imienia nie pamiętam; również została rozstrzelana) Weronika Szuksztul, Kraska (umarła po operacji z objawami tężca), Zofia Hoszowska, Stanisława Młodkowska, Stefania Łotocka, Alfreda Prusówna (umarła prawdopodobnie na skutek upływu krwi po operacji, widziałam, że gips, którym miała zagipsowane nogi, był cały przesiąknięty krwią. Ona miała bardzo słabe serce. Miałyśmy ten sam zabieg: ona była K-1, ja – K-2. Mówiła mi, że czuje, jak z każdym wydechem i przy każdym poruszeniu się „krew chlusta z niej”. Gdy patrzyłam się na nią – widziałam, jak staje się coraz bledsza, palce, uszy stają się przezroczyste. Umarła w dziesięć dni po drugim zabiegu). Nie pamiętam nazwiska jeszcze jednej operowanej z naszą grupą.
Nie pamiętam, czy mówiły mi koleżanki, jak długo trwała moja operacja, lecz sądzę, że tak samo jak i inne z naszej grupy – około 20 minut. Odzyskałam przytomność u siebie na łóżku. Zauważyłam, że mam łydkę prawej nogi zabandażowaną. Odczuwałam początkowo tępy ból w łydce. Pod wieczór ból wzmógł się. Nie pamiętam, czy tego dnia mierzono nam temperaturę. Na noc otrzymałam znowu zastrzyk, jak sądzę, morfiny. Temperaturę w ciągu około dwóch tygodni miałam ponad 40° wieczorem, rano zaś 39° z kreskami. W tym czasie otrzymywałam na noc zastrzyki morfiny. Otrzymałam w tym czasie [również] dwa czy trzy zastrzyki, jak zorientowałam się – na wzmocnienie serca (dowiedziałam się od koleżanek, które – znając język niemiecki – słyszały, że lekarz Schiedlausky powiedział do Oberheuser, że mam otrzymać zastrzyk na wzmocnienie mi serca). Takie zastrzyki otrzymałam. Przyznał mi tenże Schiedlausky „dietę”, to znaczy lepsze odżywianie się, bo uznał, że jestem jedną z najsłabszych. Po 24 godzinach od zabiegu operacyjnego zrobiono mi opatrunek. Takie opatrunki trwały przez dwa tygodnie. Przed każdym otrzymywałam morfinę doustnie. W czasie opatrunku zakrywano mi głowę prześcieradłem, nic nie widziałam. Czułam na pierwszym opatrunku, jak przecinano mi i wyciągano szwy, oraz czułam, jak hakami rozrywano mi ranę i odniosłam wrażenie, że coś wyciągano z niej, jakby podważając czymś metalowym, bo czułam jakby zgrzytanie po kości. Opatrunki były bardzo bolesne.
Po ośmiu dniach od pierwszego zabiegu zrobiono mi drugi i całą prawą nogę aż do pachwiny zagipsowano. Po kilku dniach wierzch gipsu zdjęto i odkryto, noga zaś nadal została cała w szynie. Po około czterech tygodniach od pierwszego zabiegu pozwolono mi spojrzeć na ranę. Stwierdziłam wówczas, że mam na środku łydki z boku po zewnętrznej stronie, w tym miejscu, gdzie obecnie mam bliznę, ranę na szerokość około 8 cm (w tym miejscu świadek okazała bliznę o nierównym przebiegu, długości około 11 cm, szerokości około 2 cm). Drugą ranę zobaczyłam z tyłu łydki, mniej więcej na tej samej wysokości (w tym miejscu świadek okazała bliznę długości około 5 cm, szerokości około 1 cm; poniżej, w odległości około 1 cm znajduje się blizna o kształcie okrągłym, około 2,5 cm średnicy). Jak orientuję się, rana z tyłu łydki była zrobiona dla przeprowadzenia drenu. Ten dren widziałam. Blizna okrągła pozostała po otworze, który przebiła sama ropa i ranką tą wyszły mi – sama wyciągnęłam – trzy grube nitki z [nieczytelne] szarego, jakby z grubego koca.
Jak słyszałam od naszych więźniarek – pracownic rewirowych (w szpitalu) – grupa K-1 i K-2 była zarażona zgorzelą gazową.
Nie wiem, na czym one opierały to twierdzenie.
Gdy nogę miałam całą w gipsie, to czułam duży ból w ranie i często straszny ból w pięcie operowanej nogi, ten ból trochę ustępował po pewnym poruszeniu nogą. Później, gdy gips zdjęto i noga była tylko w szynie, poza bólem w ranie, czułam ból w palcach nogi. Zmniejszał się nieco, gdy masowałam palce.
Zaznaczam, że jak wiem od pracownic rewirowych, wszelkie wydzieliny ropne z mej rany w czasie opatrunków skrzętnie zbierano. Ropa była bardzo cuchnąca.
Po czterech tygodniach robiono mi opatrunki dwa razy w tygodniu. Dren już usunięto. Rana bardzo szybko się zabliźniała. Po siedmiu tygodniach od pierwszego zabiegu, kiedy rana jeszcze nie była całkowicie zabliźniona – dostałam bardzo wysokiej temperatury i noga w okolicy kostki była bardzo zaczerwieniona i obrzęknięta. Gdy lekarka następnego dnia to zauważyła, kazała kłaść kompresy i trzymać nogę bardzo wysoko na podstawce. Obrzęk i zaczerwienienie stopniowo zaczęły przesuwać się ku ranie. Z takim stanem nogi wypisano mnie z rewiru (miała bowiem przyjść do szpitala nowa partia).
O kulach wyszłam z rewiru na blok. Na bloku leżałam jeszcze kilka miesięcy, stopniowo ucząc się chodzić. Ponieważ rana zbyt szybko zabliźniła się, pozostały w niej widocznie te nitki, o których wspominałam powyżej, zaczął tworzyć się wrzód (zdaje się widocznie wtedy, kiedy po siedmiu tygodniach zrobił mi się obrzęk), który osiągnął wielkość kurzego jaja. Pękł on w styczniu czy w lutym 1943 roku. Po jakichś paru tygodniach ropienia wrzodu wyciągnęłam nitki, o których wspominałam powyżej. W maju 1943 po raz drugi utworzył się w tym samym miejscu naciek i ropiał około dwu tygodni. Wtedy znowu wyciągnęłam z niego kawałeczek nitki. Do maja czy czerwca 1943 staw skokowy był prawie unieruchomiony i cały ból kumulował się w stawie i w podbiciu stopy, zwłaszcza wzdłuż ścięgna dużego palca. Stopniowo zaczęłam coraz lepiej chodzić. Z początkiem sierpnia 1943 roku zaczęto mnie kierować do pracy – początkowo do ładowania żywności dla lagru, później jako pończoszarkę.
Dodatkowo wyjaśniam, że jak przypomniałam sobie, nazwisko dziesiątej koleżanki operowanej w naszej grupie było Maria Nowakowska z Koła.
Protokół oględzin lekarskich
Warszawa, 12 października 1945 r. Sędzia śledczy Mikołaj Halfter wypełniając wniosek prokuratora Sądu Okręgowego w Warszawie za pośrednictwem powołanego w charakterze biegłego prof. dr. Wiktora Grzywo-Dąbrowskiego, dyrektora Zakładu Medycyny Sądowej Uniwersytetu Warszawskiego (zam. w Warszawie przy ul. Grochowskiej 246) dokonał oględzin sądowo-lekarskich Marii Haliny Pietrzak, lat 33, córki Klemensa i Ludwiki, zam. Grochowska 332 m. 6 w Warszawie.
Wywiad lekarski: badana podała, że 1 października 1942 roku, gdy była w Ravensbrück, dokonano jej iniekcji morfiny, następnie zawieziono ją na salę operacyjną, gdzie uśpiono eterem. Gdy przebudziła się, stwierdziła, że na prawym podudziu znajduje się opatrunek chirurgiczny. Odczuwała w tym podudziu ból. Poczynając od drugiego dnia po operacji gorączkowała do 39°– 40°. Po ośmiu dniach od pierwszej operacji ponownie wzięto ją na salę chirurgiczną, uśpiono eterem, a gdy się przebudziła, stwierdziła, że cała prawa noga aż do pachwiny jest w gipsowym opatrunku. Po kilku dniach od przodu nacięto gips. Dopiero po czterech tygodniach stwierdziła, że na prawym podudziu znajdują się dwie duże rany połączone drenem. W ciągu siedmiu – ośmiu tygodni rany się zabliźniły. Przed zagojeniem się rany ciągle ropiały. Do czasu zagojenia się ran gorączka sięgała 38°. Od czasu pierwszej operacji gorączkowała ogółem do pięciu tygodni. Do Bożego Narodzenia 1942 roku chodziła o kuli, potem do czerwca 1943 – kulała. Obecnie chodzi dobrze, lecz często odczuwa bóle w ranie (bliźnie) i stawie kolanowym. Przed operacją nigdy na prawą nogę nie chorowała i w ogóle zawsze była zdrowa.
Stan obecny: badana jest wzrostu poniżej średniej, dobrej budowy, dobrego odżywienia. Na prawym podudziu od zewnątrz, mniej więcej pośrodku, znajduje się blizna długości 10,5 cm, szerokości ok. 10 mm, koloru bladobrunatnawego, wciągnięta, zrośnięta z głębszymi warstwami tkanek. Przy nacisku w części środkowej bolesna. Na tylnej powierzchni tego podudzia, mniej więcej w środku, blizna długości około 5 cm, szerokości około 1 cm, brunatnawa, z lekka wciągnięta i z lekka zrośnięta z głębszymi warstwami tkanek.
Poniżej tej blizny – blizna nieprawidłowych kształtów, koloru ciemnobrunatnego, średnicy około 2,5 cm. Badana podała, że blizna ta powstała po zagojeniu się ropnia, który tu się utworzył.
Mięśnie obu podudzi dobrze rozwinięte. Mierzone w symetrycznych miejscach – obwód prawego podudzia mniej więcej o 1 cm większy od lewego. Czynność i siła prawej nogi bez zaburzeń. Badana chodzi dobrze, przysiad wykonała również zupełnie dobrze.
Ze strony układu nerwowego zmian obiektywnych nie stwierdzono.
Na tym protokół oględzin zakończono.
Na stosowne pytanie biegły odpowiada: „wydać opinię będę mógł dopiero po zaznajomieniu się ze zdjęciem rentgenowskim prawego podudzia badanej”.
Odczytano.
Opinia
1. Uwzględniając wynik badania M. Pietrzak i treść wywiadu lekarskiego przychodzę do wniosku, że dokonano u niej bez wskazań lekarskich nacięć na prawym podudziu, po czym do rany, jak się zdaje, wprowadzono jakieś substancje lub drobnoustroje, które spowodowały dłuższy czas trwające ropienie.
Wskutek spowodowanego w ten sposób uszkodzenia ciała u badanej wystąpił rozstrój zdrowia, połączony z zakłóceniem w czynności prawej nogi i z krótkotrwałym niebezpieczeństwem dla życia. Zakłócenie w czynności prawej nogi trwało dłużej niż 20 dni. Obecnie czynność nogi nie wykazuje uchwytnych zakłóceń.
Jak widać ze zdjęcia rentgenowskiego z 13 października 1945, kości podudzia prawego nie wykazują zmian, nie stwierdza się również na tych kościach śladów zabiegów operacyjnych.
2. W braku danych nie można ustalić kategorycznie celu dokonanego zabiegu, nasuwa się jednak przypuszczenie, podane w punkcie 1. opinii, że ranę zakażono w celu eksperymentalnym, badając wpływ wprowadzonych substancji na tkanki i organizm.