Lublin, 11 października 1945 r.
Halina Piotrowska, ur. 28 grudnia 1913 r. w Jarosławiu, córka Kazimiery z Galewiczów i Ludwika Piotrowskiego, więźniarka obozu Ravensbrück nr 7923, operowana doświadczalnie. Zamieszkała w Lublinie, ul. Beliny Prażmowskiego 7 m. 1.
Aresztowano mnie 4 marca 1941 roku, w dniu imienin mojej matki, której już nigdy nie zobaczyłam, w domu przy ul. Bartosza Głowackiego 20 m. 2. Aresztowania dokonał młody człowiek, władający biegle językiem polskim, ubrany po cywilnemu, zwany przez więźniów „Ryży”. Przed wojną mieszkał on w Zaklikowie.
W drodze do gestapo, które mieściło się przy ul. Uniwersyteckiej, gestapowiec usiłował przeprowadzić wstępne badania. Moją odpowiedzią było milczenie. W gestapo zostałam poddana dokładnej rewizji, w sposób niezwykle brutalny. Zabrano mi wszystko, co tylko przedstawiało wartość pieniężną. Badanie i śledztwo prowadził znany z okrucieństwa gestapowiec zwany „Z Czubem”. Wstępem do badań było wymierzenie mi silnego policzka oraz przekleństwa pod adresem Polek „bawiących się w politykę”. Następnie rozebrana do naga, ułożona odpowiednio na stole, byłam bita pałką gumową oraz trzciną zakończoną czymś ostrym, a także kopana nogami. Na zakończenie pierwszego badania bito mnie po głowie pięściami, uderzając moją głową o ścianę, tak że wyprowadzono mnie z badań na wpół głuchą i nieprzytomną.
Do dnia dzisiejszego mam ślady pobicia na lewym udzie. Natomiast wskutek pobicia głowy chorowałam bardzo ciężko przez z górą cztery lata w więzieniu i obozie na uszy. Lekarze stwierdzili zrosty na błonach bębenkowych, a co za tym idzie osłabienie słuchu w dużym stopniu.
Dalsze badania odbywały się w sposób identyczny. Po śledztwie w gestapo, które trwało kilka dni, przewieziono mnie do więzienia na Zamku. Po przeprowadzonej rewizji osadzono mnie w piwnicy w celi nr 38. Panował tam nieprawdopodobny zaduch spoconych, brudnych ciał i wszelkich wyziewów, wydobywających się z wiadra, które służyło tutaj kilkudziesięciu kobietom do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Dziesiątki łachmanów ludzkich poniewierały się po brudnej podłodze, po której łaziły wszy, pluskwy i wszelkie robactwo. Element znajdujący się w celi – najgorszy. Złodziejki, prostytutki, zbrodniarki. Warunki wyżywienia potworne – jedynie paczki otrzymywane od rodzin podtrzymywały nasze życie.
Co pewien czas urządzano siarkowanie i odwszawianie cel. Odbywało się to w sposób niezwykle brutalny. Kobiety prawie nago defilowały przez oddział męski i tam dopiero odbywało się odwszawianie. Rezultatem tej akcji bywały ciężkie choroby, zapalenie płuc itp. w okresie zimy, a latem kobiety wskutek zaduchu i braku powietrza padały jak muchy z wyczerpania. Nagminnymi chorobami w więzieniu były tyfus plamisty, brzuszny, czerwonka oraz choroby skórne jak świerzb itp. Egzekucje odbywały się codziennie. Ludzi zabierano z cel około godziny dziesiątej. Naczelnymi władzami więziennymi byli Niemcy. Stosunek do więźniów okrutny, sadystyczny.
W roku 1941 w dniu 17 lipca ogłoszono w więzieniu listę kobiet przeznaczonych na transport do Niemiec. Po krótkich, pobieżnych oględzinach lekarskich i kilkunastogodzinnym staniu na placu więziennym, kobiety w liczbie 156 załadowano do samochodów. Ubranie zapasowe oraz żywność pochodzącą od rodzin władze więzienne konfiskowały. Pod silną eskortą uzbrojonych żołnierzy i gestapowców zatrzymano transport w odległości kilku kilometrów od stacji Lublin i przy zachowaniu jak największej czujności załadowano do pociągów. O ucieczce nie można było nawet marzyć, gdyż w każdym wagonie znajdowało się po kilku uzbrojonych żołnierzy, którzy pilnie śledzili każdy nasz ruch.
Podróż trwała dwie doby. 23 września 1941 roku przybyłyśmy do stacji Fürstenberg, gdzie już oczekiwały na nas dozorczynie obozowe uzbrojone w rewolwery, które przy pomocy odpowiednio wytresowanych psów „roztoczyły nad nami opiekę”. Stałyśmy kilka godzin, zmęczone nieludzko, zziębnięte i głodne. Dozorczynie, których była cała zgraja, nie szczędziły nam przy lada okazji szturchańców, policzków, szczuły na nas psy. Następnie zajechały kryte czarne auta więzienne, tzw. miny, pozbawione okien i powietrza, do których nas załadowano. Jedynie dzięki temu, że podróż do obozu Ravensbrück nie trwała długo, wyszłyśmy z życiem.
Na teren obozu przybyłyśmy o szóstej rano i stałyśmy do godziny dwunastej w nocy bez jedzenia i picia. Usiąść na ziemi nie było wolno, bo zaraz na głowy nasze spadały pięści dozorczyń. Po różnych formalnościach i zabraniu nam kompletnie wszystkich rzeczy, dosłownie nago zapędzono nas jak bydło, kopiąc i bijąc gdzie popadnie, do łaźni i przed oblicze lekarza obozowego dr. Sonntaga. Oględziny lekarskie polegały jedynie na biciu i kopaniu kobiet. Następnie odbyło się badanie ginekologiczne przeprowadzone w sposób brutalny oraz golenie włosów do skóry.
Następnie, ubrane w odzież obozową, tzn. sukienki pasiaki (z pokrzyw) oraz krótkie żakiety i drewniane chodaki, które niemiłosiernie raniły nogi, zapędzone zostałyśmy przy akompaniamencie odpowiedniej ilości kopniaków i wyzwisk na blok zugangów nr 15. Był to blok kwarantanny, trwającej około trzech tygodni. Tu otrzymałyśmy łóżka z pościelą. Stan ten, jeśli chodzi o spanie, nie trwał długo. W miarę przybywania ludzi na jedno łóżko przypadało pięć, sześć osób. Brak było nie tylko koców, ale i desek, co było niezmiernie przykre, gdyż panował tutaj system ustawiania łóżek piętrowo.
Wyżywienie początkowo regularne – gorzka kawa na śniadanie, chleb z kasztanów i trocin, zupa z brukwi, czasem dwa, trzy ziemniaki. Jakościowo i ilościowo niewystarczające. Stan ten po kilku tygodniach zmienił się na gorsze. Zupa nie była zupą, ale wodą, często nawet niezagotowaną. Coraz częściej urządzano nam głodówki z byle powodu. Między innymi w pierwsze święta wielkanocne w obozie byłyśmy zupełnie bez jedzenia.
Kobiety padały z wycieńczenia, głodu i od nadmiernie ciężkiej pracy, przewyższającej siły fizyczne dobrze odżywionych ludzi. Pracowałam przy wożeniu węgla taczkami (taczki okute żelazem były bardzo ciężkie nawet bez obciążenia), nosiłam cegły, piasek itp. Inne koleżanki pracowały przy budowie dróg, domów, w Betriebach różnych, szwalniach na trzy zmiany, dzienna, nocna. Traktowanie przy pracy okrutne, sadystyczne. Zawsze ten sam system karania: głodówka, stójka na zimnie bez ubrania po kilkanaście godzin dziennie, bunkier, bicie pałką gumową itd.
Począwszy od 1943 racje żywnościowe zmniejszano z dnia na dzień, mimo że magazyny pełne były żywności. Chleba ostatnio w ogóle nie dawano, gotowano raz dziennie zupę ze zgniłych ziemniaków i łupin. W okresie tym podtrzymywały nas jedynie paczki otrzymywane od rodzin i Czerwonego Krzyża – polskiego, amerykańskiego, szwedzkiego, szwajcarskiego.
Paczki były kontrolowane bardzo szczegółowo, przy czym tłuszcze i wędliny kradły dozorczynie, oddając [nam] często jedynie suchy chleb. Władze obozowe specjalnie kradły paczki pochodzące z Amerykańskiego Czerwonego Krzyża. Żywili się nimi SS-mani. Ostatnio w ogóle paczek nie oddawano więźniom.
Wskutek panującego głodu i złych warunków higienicznych szerzyły się w zastraszający sposób choroby, a śmiertelność wzrastała z dnia na dzień. Chorych traktowano brutalnie, sadystycznie. Lekarze miejscowi – dr Sonntag, Schiedlausky, Rosenthal, Oberheuser (kobieta) – nie tylko, że ludzi nie leczyli, ale wykańczali przy pomocy zastrzyków (pielęgniarka Gerta, więźniarka Niemka, była specjalistką od takich zastrzyków). Kobiety chore, słaniające się na nogach, bito i kopniakami wyrzucano za drzwi. Co pewien czas organizowano transporty chorych (w mniemaniu władz obozowych), które wykańczano za bramą. Komin krematorium dymił bez przerwy, tak że powietrze było stale przesycone odorem palących się ciał. Selekcje odbywały się coraz częściej.
Ostatnio w 1944 urządzono specjalne baraki, gdzie wysyłano kobiety starsze (od 40 lat począwszy), zupełnie zdrowe. Tu morzono je głodem, wskutek czego śmiertelność była zastraszająco duża. Codziennie sterty trupów walały się pod blokami. Im więcej przybywało transportów, tym częstsze bywały selekcje i wykańczanie ludzi.
W roku 1941, kiedy przybyłam, obóz liczył łącznie z naszym transportem około pięciu tysięcy ludzi. Bloków mieszkalnych było dwanaście oraz trzy bloki zajęte przez rewir, kamerę odzieżową i chlebową. W roku 1945 były 32 bloki mieszkalne oraz kilkanaście bloków przeznaczonych na cele gospodarcze, magazyny itp., numer porządkowy [więźniarek] ponad 160 tysięcy.
Nadmienić należy, że tysiące kobiet, przeważnie Żydówek nie otrzymywały numerów, były po prostu nierejestrowane. W obozie były reprezentowane wszystkie narodowości – Polki, Francuzki, Czeszki, Włoszki, Jugosłowianki, Amerykanki, Angielki, Rosjanki, Norweżki, Holenderki, Żydówki itd.
Egzekucje odbywały się niemal codziennie. Rozstrzeliwano Polki, Rosjanki i Jugosłowianki. Pierwsza egzekucja dotycząca naszego transportu lubelskiego odbyła się w kwietniu 1942 roku. Poszło wówczas na śmierć 13 młodych dziewcząt w wieku od 18 lat. Po tej egzekucji coraz częściej i coraz więcej ubywało kobiet z transportu lubelskiego i warszawskiego.
Był to bowiem tzw. transport nadzwyczajny (Sondertransport), noszący numery 7 tysięcy. Przeznaczony z góry na stracenie.
W drugiej połowie lipca 1942 roku wezwano do rewiru cały transport lubelski. Ustawione przed rewirem kobiety oglądali lekarze niemieccy, gestapowcy oraz ówczesna lekarka obozowa dr. Oberheuser, Schiedlausky, Rosenthal. W sierpniu 1942 dr Gebhardt i dr Fischer w asyście kilku innych lekarzy, przy zachowaniu wszelkiej czujności i tajemnicy, rozpoczęli w rewirze swoje operacje doświadczalne zakażeniowe – na moich koleżankach i na psach. Co pewien czas zabierano 10 – 12 kobiet z lubelskiego transportu (kilka z warszawskiego). W czasie operacji zmarło sześć kobiet. Kilka rozstrzelano, kiedy już mogły chodzić.
Mnie zabrano na pierwszą operację 15 stycznia 1943. Zrobiono mi zastrzyk obezwładniający i zabrano na salę operacyjną. Obudziłam się z piekielnym bólem prawej nogi. Przedstawiała widok okropny: czarna, posiniaczona jakby od pobicia, opuchnięta, w kałuży krwi. W rewirze leżałam dwa miesiące, po czym przeniesiono mnie na blok mieszkalny, gdzie leżałam do 15 sierpnia. Opieka lekarska ograniczała się jedynie do zrobienia przez siostrę Niemkę opatrunku w sposób urągający najprymitywniejszym pojęciom o higienie.
15 sierpnia 1943 roku zostałam wezwana wraz z dziewięcioma koleżankami z transportu lubelskiego do rewiru. Wiedziałyśmy dobrze, że chodzi albo o operacje, albo egzekucje. Jednogłośnie postanowiłyśmy, że na operację nie idziemy. Poprzednio urządzałyśmy manifestacje i sprzeciwy przeciwko operacjom dokonywanym na nas. Kilku koleżankom udało się zbiec z rewiru, uniknęły one operacji jedynie na jakiś czas. Władze obozowe postanowiły (nie chcąc robić rozgłosu i zamieszania w obozie) wziąć nas podstępem. Nie udało się to. Byłyśmy zorganizowane i uświadomione, a postawa moralna naszych towarzyszek blokowych i całego niemal obozu dodawały nam otuchy. Blok, na którym mieszkałyśmy, sławna piętnastka, zwana przez komendanta obozu piraten block lub banditen block, wskutek ciągłych buntów i manifestacji – został otoczony przez dozorczynie obozowe oraz policję i SS-manów. Na razie udało się nam zbiec. Radość nasza jednak nie trwała długo, oprawcy znaleźli na nas sposób i wyłapali po jednej, zamykając do bunkra.
Tymczasem blok piętnasty, ponosząc konsekwencje naszego buntu, został ukarany głodówką. Na kilka dni i nocy kobiety pozbawiono kompletnie jedzenia i wody. Zamknięto szczelnie drzwi i okna. Gdy po kilku dniach otwarto blok i wygnano kobiety na apel, padały na ziemię jak muchy. Rozpoczęła się znów seria prześladowań piętnastki. Konfiskata paczek żywnościowych, bunkier, rewizje na bloku oraz osobiste przeprowadzane w sposób najohydniejszy (badania ginekologiczne w czasie rewizji były na porządku dziennym). Rewizje polegały również i na tym, że dozorczynie oraz policjantki okradały więźniarki dosłownie ze wszystkiego. Łupem ich padały paczki żywnościowe oraz odzież przysyłana przez rodziny. Ostatnio rewizje były codziennym zjawiskiem.
W bunkrze po przeprowadzeniu rewizji podzielono naszą grupę na dwie części, osadzono po pięć w ciemnicy, nie dając naturalnie jedzenia. Po dwóch dniach dozorczyni otwiera drzwi i zabiera pierwszą z brzegu koleżankę. Po pewnym czasie wychodzi druga koleżanka. Jesteśmy przekonane, że zabrane towarzyszki poszły na zeznania i bicie. Żadne bowiem śledztwo w obozie nie odbywało się bez bicia. Wreszcie jako trzecia z kolei wychodzę ja. Znalazłszy się na schodach poczułam wyraźny zapach eteru. Znając już okrucieństwo Niemców, byłam pewna, że nasi oprawcy tu w podziemiach w brudzie, w nieprawdopodobnie niehigienicznych warunkach urządzili prowizoryczną salę operacyjną. Próbowałam opierać się. Wyrywałam się z rąk dozorczyni, chcąc uciekać i wpadłam dosłownie w kałużę krwi. Otoczyli mnie SS-mani, lekarze w białych kitlach zbroczeni krwią, oraz siostry niemieckie. Dwóch lekarzy niosło na rękach moją koleżankę, pogrążoną jeszcze w narkozie, z obandażowanymi nogami, z których płynęła krew. Rzucili ją jak tłumok na łóżko znajdujące się w celi. Nie wierzyłam własnym oczom. Wszędzie krew i złe, okrutne twarze. Chwycono mnie za ręce i nogi, rzucono na łóżko w jednej z cel. Dwóch SS-manów trzymało mnie, a w tym czasie lekarz zrobił mi zastrzyk obezwładniający.
Obudziłam się z potwornym bólem, mając obie nogi obandażowane, z których przez opatrunek i żelazne szyny płynęła krew. Ból przerastał ludzką wytrzymałość. Jak się potem okazało, była to operacja wstępna do mających nastąpić kilku innych operacji kostnych, polegających na wycięciu tkanki kostnej i szpiku. W bunkrze leżałam w gorączce przez dwa tygodnie, pozbawiona zupełnie opieki lekarskiej. Nie otrzymałam nawet zastrzyku na uśmierzenie bólu. Nadmienić należy, że zarówno moje koleżanki, jak i ja, byłyśmy operowane w brudnych sukienkach, mając nogi nie myte od dwóch dni. Sukienki oraz bieliznę rozcinano na nas po operacji.
Po dwóch tygodniach zostałyśmy nocą wyniesione na noszach do rewiru. Następnego zaraz dnia stwierdziłyśmy, że mamy świerzb. W rewirze przeszłam jeszcze trzy operacje.
W międzyczasie wskutek tego, że zabiegi operacyjne oraz opatrunki były wykonywane w warunkach urągających najprymitywniejszym pojęciom o higienie, miałam zakażenie nogi, różę, zapalenie żył oraz flegmonę. Gorączkowałam przez sześć tygodni, mając temperaturę ponad 40 stopni. Najcięższy okres swej choroby przetrwałam dzięki zastrzykom kradzionym przez koleżanki pracujące w rewirze. Ostatniej operacji, piątej z kolei, dokonano na mnie w listopadzie 1943 roku.
Po dwunastomiesięcznym leżeniu w łóżku rozpoczęła się dla mnie uciążliwa nauka chodzenia. Obecnie lekarze stwierdzili m.in. ubytek kości piszczelowej na odcinku 7 cm oraz zapalenie szpiku kostnego (dotyczy obu nóg).
W pierwszych dniach lutego 1945 roku wezwano do rewiru pozostałe przy życiu „króliki” (część operowanych zmarła po dokonanych operacjach na skutek zakażenia, upływu krwi itp., część z nas została rozstrzelana). Zorientowałyśmy się błyskawicznie, że tym razem chodzi tylko o wykończenie. Obóz liczył wówczas kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Apele nie dochodziły do skutku, na terenie obozu [było] ciągłe zamieszanie, śmiertelność w tym czasie osiągnęła najwyższe nasilenie, wysyłano dziennie po kilka tysięcy osób do innych obozów, nie można było ustalić stanu liczebnego żadnego bloku.
To wszystko były dla nas niezwykle sprzyjające okoliczności. Postanowiłyśmy się kryć. Kryjówkami naszymi były różne magazyny, obce bloki, sienniki, szafki itp. Jednego dnia osaczono nasz blok. Otoczyła nas zgraja dozorczyń i psów. Udało się zbiec. Sprzyjający nam tłum ludzi nasłał na nas kilkaset kobiet idących do pracy. Powstało niesłychane zamieszanie, z którego skorzystały „króliki”. W kilka minut po tym cała nasza grupa, poprzebierana do niepoznania, z innymi numerami, była ukryta. Na terenie obozu organizowano generalne apele i różne nagonki mające na celu pochwycenie nas. Nie dawało to jednak rezultatów. W międzyczasie kilka moich towarzyszek uciekło z obozu.
13 lutego 1945 roku, pod obcym nazwiskiem i numerem, uciekłam i ja do obozu pracy w Neustadt-Glewe. Warunki w tym obozie [były] jeszcze gorsze niż w Ravensbrück. Jedzenia początkowo w ogóle nie dawano. Po kilku dniach zaczęto wydzielać po szklance jakiejś wody niezagotowanej, w której pływał zgniły ziemniak lub kawałek brukwi, oraz dosłownie po kromce chleba, przeważnie spleśniałego. Magazyny pełne były żywności i paczek amerykańskich. Głód, rewizje oraz kilkugodzinne apele były naszym udziałem. Warunki higieniczne potworne. Maleńka cela obliczona na dziesięć osób mieściła ich 100. Element różny – złodziejki, zbrodniarki oraz część kobiet politycznych. To wszystko, podobne do widm w łachmanach, poniewierało się po brudnej podłodze, zawszonej, pełnej robactwa. Spało się w tym, w czym się chodziło cały dzień. Rewizje, kontrole, głodówki i tutaj były naszym udziałem. Każdy dzień był koszmarem i udręką.
2 maja1945 wkroczyły do Neustadt-Glewe wojska amerykańskie. Władze niemieckie uciekły w popłochu. Byłyśmy wolne.