JOACHIM BRYJA

Szer. Joachim Bryja.

Po przybyciu mym na Kresy Wschodnie zostałem wzięty pod okupację ZSRR 17 września 1939 r. w Brzeżanach i z powodu rozruchów, jakie panowały po wsiach i miastach woj. tarnopolskiego zamieszkałem w pow. podhajeckim, w kolonii Bieniawa u ciotki. Z chwilą wkroczenia na teren Polski [Sowieci] zaczęli ludność przyciskać dużymi podatkami, które musiały być tylko w surowcach, jak zboże, ziemniaki i jarzyny, które odwożono do stacji i wysyłano w głąb Rosji. Ordynarna władza rzucała się w miastach na wszystkie napotkane majętności Polski i konfiskowano majętności sklepów. Posługując się nikczemną swą walutą, wykupowano i wywożono w głąb swego kraju. Po dwukrotnym nachalnym spisie, który się odbywał pod naciskiem NKWD, 10 lutego 1940 r. o godz. 5.00 przyszły władze sowieckie z rozkazem opuszczenia posiadłości, nie pozwalając brać z sobą powyżej stu kilogramów mienia.

Posadzono nas w wagonach towarowych, w 10-tonowym wagonie 25 osób, w 20-tonowym – 75. W zamkniętych wieziono w nieznanym kierunku, tylko nocą. Gdy po przejechaniu granicy polskiej ludność zorientowała się o celu przewozu, zaczęto wyskakiwać z pędzącego pociągu przez wyłamane kraty wagonów. NKWD-ziści, widząc uciekających, strzelali w straszny sposób. W niewyznaczonych godzinach wypuszczano jednego człowieka z wagonu po wodę. O możliwości [zachowania] czystości mowy nie było. Ludność zaczęła chorować i umierać bez opieki lekarskiej.

Po czterech tygodniach jazdy przywieziono nas do kirowskiej obłasti, stacja Murasze [Muraszy] i osadzono w nieopalanym domu. Chłód i głód dokuczał, a robactwo poczęło męczyć w niemożliwy sposób. Po tygodniowym postoju załadowano nas na samochody i wieziono w straszną wichurę śnieżną. Nie zważano na ludność, wozy wywracały się, a ludzie narażeni byli na zagładę. Na postojach ludzie rzuceni byli bez wyżywienia, którego dostać nigdzie nie było [można].

Przywieziono nas na posiołek Kuziol, Komi ASRR, odległy 450 km od stacji. Przed świętami Wielkanocy umieszczono nas w liczbie 50 osób w barakach rozmiarów 12 m długości na 5 szerokości. Następnego dnia, to jest w pierwszy dzień świąt, wypędzili do pracy pod groźbą zostawienia bez opieki.

Pracowałem na wyrębie lasu, norma była niemożliwa do wykonania, bo dzień był krótki, a odżywianie straszne: 80 dkg chleba na dobę i 25 dkg zgniłej ryby, to był całodzienny posiłek, a były tak zwane stołownie, gdzie prócz zupy z ryby i kaszy owsianej nic nie było. Mróz 52 stopnie wyciskał resztki życia, bo nieprzyzwyczajona ludność polska bez odzieży przemarzała, a 13 [metrów kubicznych], nie można było wykonać w osiem godzin. Wszak na robotę wychodzili nocą i przychodzili nocą, nie licząc się z młodzieżą i kobietami, od lat 17 do 52.

Ludność poczęła słabnąć, chorować na zakaźne choroby jak tyfus, gruźlica, czerwonka, a najwięcej szkorbut dawał się we znaki. Chory nie miał prawa zejść z pracy poniżej 40 stopni gorączki. Był rzucony na pastwę losu, bez opieki życiowej.

Przyszło lato – spław drzewa, od świtu do zmroku pracować musiał w wodzie z lodem i kilka razy w dzień kąpać się cały. Pomimo to przyszło gorąco straszne, które dochodziło do 45 stopni. Teren był błotnisty, gdzie wylęgały się masy zajadłych komarów. Jeśli człowiek nie wyszedł do pracy w tak trudnym klimacie, sądzono go na 3 miesiące potrącania 25 proc. zarobku. Po trzykrotnym sądzeniu osadzano w więzieniu czy wysyłano do łagru. Człowiek pracował od rana do nocy, przychodził do domu, gdzie go oczekiwały spragnione pluskwy, pchły i miliony karaluchów, a wszy nie brakowało nigdzie. Do pracy chodzić było daleko, do dziesięciu kilometrów pieszo.

Gdy przyszła amnestia, nikt nic nie wiedział. Po dwóch tygodniach przyjechali NKWD-ziści z nowiną o amnestii i w obawie, by ludność się nie rozjechała, zmusili do podpisu umowy na rok pracy w tym posiołku, a gdy się kto tłumaczył, że do polskiej armii jedzie, sądzono czy wywożono w łagier.

Ja i dwaj koledzy, zostawiając wszystko, uciekliśmy, zostawiając swój zarobek i resztę odzienia. NKWD doganiało nas, [ale] my ich zauważyliśmy, ukryliśmy się i ocaleliśmy. Po trzydniowym marszu wśród lasów i błot wyrwaliśmy się z Komi do kirowskiej obłasti. Dostaliśmy się do stacji w trójkę najbliższą drogą. Spieszyliśmy się do wojska, kilka razy nas okradły sowieckie szajki, ale wszystko wytrzymaliśmy, wytrwaliśmy i przeszliśmy. Do posiołka przywieźli ok. 400 ludzi, to za czasu mej obecności 150 osób zmarło, najwięcej z głodu.

Sam przeżywałem, sam piszę.

Adres mego przeżycia w Rosji: Komi ASRR, sysolski rejon, Kojgorodek, Kuziol.

Miejsce postoju, 8 marca 1943 r.