MARIA KARCZMARZ

Warszawa, 26 lutego 1946 r. Sędzia Stanisław Rybiński, delegowany do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchał niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi sędzia odebrał od niej przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Maria Karczmarz
Data urodzenia 27 lipca 1917 r.
Imiona rodziców Teodor i Maria z Serafimów
Zajęcie ekspedientka
Wykształcenie 2 klasy szkoły handlowej i 3 klasy szkoły przemysłowej
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Widok 22, mieszkanie ob. Bogdy
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana

Przed wybuchem wojny w roku 1939 mieszkałam przy swej rodzinie w Gdyni. Po wybuchu wojny wyjechałam z Gdyni do Zamościa, gdzie już był mój starszy brat Tadeusz. Wkrótce po mnie przyjechali do Zamościa w końcu grudnia mój ojciec, matka i zamężna siostra z czworgiem dzieci, których wysiedlono z Gdyni. Zamieszkaliśmy w Zamościu. Wszyscy rozpoczęliśmy pracę. Ojciec, który był budowniczym, pracował na wsi, brat w spółdzielni „Społem”, ja z matką prowadziłyśmy stołówkę. Nieoficjalnie zaczęłam pracę w organizacji konspiracyjnej, która starała się ukryć posiadaną broń i amunicję, by nie dostała się do rąk Niemców. Na czele naszej organizacji stał emerytowany pułkownik WP Józef Maćkowski. Jego prawą ręką był mój brat Tadeusz. Ja u pułkownika bywałam z polecenia brata, nosiłam mu informacje, ponieważ u nas w mieszkaniu było radio odbiorcze, więc notowano wiadomości radiowe. Tak trwało to od grudnia 1939 do 17 marca 1941 roku.

W nocy na 17 marca 1941 w naszym mieszkaniu w Zamościu zjawili się agenci miejscowego gestapo z samym swym komendantem na czele. Ogółem było ich około 25. Otoczyli cały nasz dom. Do mieszkania weszło ich dziesięciu razem z komendantem, aresztowali ojca mego Teodora (lat 70), matkę Marię (69 lat) i mnie, zaś brat Tadeusz zdążył uciec. Wieczorem na kilka godzin przedtem był aresztowany pułkownik Maćkowski wraz z żoną i dwoma synami, o czym my wówczas nie wiedzieliśmy i dlatego nie zdążyliśmy uciec.

Gestapowcy z początku wywieźli do więzienia ojca, potem matkę, w końcu przyjechali po mnie i zaczęli mnie dopytywać, gdzie ukryłam listę członków organizacji i gdzie uciekł mój brat. Ja do niczego się nie przyznawałam. Zaczęli mnie bić. Komendant uderzył mnie kilka razy w twarz, następnie uderzył w twarz podoficer gestapo Bernat, a później podoficer Klim. Ja do niczego nie przyznałam się, mimo że bito mnie jeszcze w mieszkaniu rzemiennymi pejczami i pałkami.

Później kazali się zbierać, nie pozwolili włożyć pończoch (gdyż przed przyjściem gestapo zdążyłam już się położyć) i powieźli do gestapo w Zamościu. Tam zaczęto mnie znów wybadywać co do listy organizacji, broni, gdzie mój brat, okazywali fotografie, które zabrali z naszego domu. Przy tym zarówno komendant (nieznany mi z nazwiska), jak i podoficer Bernat, zaczęli mnie torturować. Ja stale twierdziłam, że nic nie wiem, że nie poznaję tych, których fotografie mi okazują. Wówczas rozciągnięto mnie na stole, przywiązano rzemieniami za ręce i nogi i znów bito pałkami i pejczami, gdzie popadło; złamali mi średni palec w prawym ręku. Takie tortury trwały do godziny szóstej rano. Następnie odwieziono mnie do więzienia w Zamościu. W więzieniu lekarz nazwiskiem Richter obejrzał mnie i skonstatowawszy naruszenie nerek, złamanie palca, kilka krwiaków na głowie pod włosami i ogólne potłuczenie całego ciała, oświadczył, że nie nadaję się do badania przez sześć tygodni. Jednocześnie Polki, aresztowane w sprawach politycznych Rutkowska i Maria Kowalska (nauczycielka), przekonały lekarza, żeby nie odsyłał [mnie] do niemieckiego szpitala polowego, mieszczącego się w gmachu sądu okręgowego, zapewniając, że będą się mną opiekowały. Uratowały mnie w ten sposób od śmierci, ponieważ w szpitalu polowym siostry Niemki tak źle obchodziły się z chorymi, że umierali w ciągu kilku dni. Tak zmarł w tym szpitalu mąż p. Rutkowskiej – dyrektor ubezpieczalni w Zamościu. Zmarł po trzech dniach pobytu, będąc poprzednio pobity w gestapo przy badaniu. Rutkowski też należał do naszej organizacji politycznej. Razem z nim były aresztowane jego żona i sekretarka Teodora Czechówna. Przez sześć tygodni miałam spokój. Z ojcem i matką nie widziałam się, chociaż siedzieliśmy w jednym więzieniu.

Po sześciu tygodniach przywieziono mnie do gestapo i rozpoczęto znowu badania. Przedtem jeden z oddziałowych więzienia, Polak Wiśniewski, który również należał do organizacji, uprzedził mnie, żebym się do niczego nie przyznawała, gdyż poprzednio, gdy mnie brano w gestapo, agenci starali się wymuszać ode mnie przyznanie, twierdząc, że mój brat już został zatrzymany i do wszystkiego się przyznał. Wiśniewski poinformował mnie, że brat jest na wolności. Tak też postąpiłam i kiedy gestapowcy twierdzili, że brat zatrzymany przyznał się i wydał mnie, mówiłam, niech brata sprowadzą i niech on mi w oczy powie, że jestem winna i wszystko wiem. Za drugim razem znów mnie bito, nie mniej okrutnie, lecz ciało już było zbite i mniej bolało. Przy biciu mdlałam, polewano mnie zimną wodą i znowu bito. Przy tym tortury zadawano mi już zupełnie obnażonej. Takie tortury zadawano mi jeszcze dwa razy z przerwami dwóch, trzech dni. Komendant bił mnie po twarzy tak mocno, że twarz mi spuchła i na jedno ucho nie słyszałam przez kilka tygodni. Ich usiłowania, by wymóc na mnie przyznanie się, wskazanie miejsca ukrycia broni, odbiornika radiowego, spełzały na niczym, gdyż wiele rzeczy nie wiedziałam, a do innych nie chciałam się przyznać, bo wiedziałam, że kara jednakowa. Nie skusili mnie nawet wmawiając, że wypuszczą ojca i matkę, gdy się przyznam. Wiedziałam, że oszukują.

Od oddziałowego Wiśniewskiego dowiedziałam się też, że gestapowcy starali się przekonać moich rodziców, żeby dali znać bratu, że o ile on się stawi, to będą zwolnieni. Matka przez oddziałowego dała znać bratu, żeby się nie stawiał, gdyż on młody, może się więcej przydać od nich, starych. Wreszcie 12 czerwca 1941 roku po czterokrotnym badaniu i zadawanych mi torturach gestapowcy przekonali się, że przyznania się do winy ode mnie nie doczekają, dali mi do podpisu protokół zgodny z prawdą i zaraz tegoż dnia wywieźli mnie do Lublina. Więcej nie spotkałam się ze swymi oprawcami z Zamościa.

Nazwiska komendanta nie dowiedziałam się. Był on średniego wzrostu, ciemny blondyn, lat około 45 – 47, dobrze zbudowany. Jednym z jego pomocników był podoficer gestapo nazwiskiem Bernat. Był to ciemny blondyn, dość wysoki, miał ciemne oczy i na prawym policzku dużą bliznę, miał lat 28 – 30. On bił mnie pałką gumową po głowie i ciele. Następnie zapamiętałam jeszcze nazwisko podoficera gestapo Klimma, który również znęcał się nade mną tak samo jak Bernat. Klimm był niskiego wzrostu, szczupły, szatyn, lat około 26. Byli jeszcze inni moi oprawcy mniej czynni, których nazwisk się nie dowiedziałam. Był tam też gestapowiec, nazywali go Ali, olbrzymiego wzrostu, tęgi, ciemny blondyn, niebieskie oczy, około 36 – 37 lat. Z tym Alim nie zetknęłam się, ale słyszałam, że on bardzo znęcał się nad mężczyznami.

W Lublinie w więzieniu przesiedziałam od 13 czerwca do września 1941 roku. Tam mnie nie bito. Tylko w dzień przyjazdu do Lublina, gdy nas przywiezionych postawili na korytarzu twarzą do ściany, gdyż korytarzem tym wynosili sześć trumien ze zmarłymi na tyfus więźniami, ja – nie wiedząc, że nie wolno oglądać się – obejrzałam się i otrzymałam uderzenie w twarz od gestapowca nazwiskiem Szczurek z lubelskiego gestapo. Szczurek był niski, szczupły, rudy, lat 25.

Przede mną z Zamościa byli wywiezieni też do Lublina moja matka i ojciec. Z ojcem jednak się nie spotkałam. Wywieziono go do Oświęcimia, gdzie został rozstrzelany, zdziesiątkowany z powodu jakiegoś zajścia w Warszawie. Z matką widziałam się w Lublinie przez cztery dni, aż do wywiezienia mnie do Ravensbrück 21 września 1941 roku. Ojciec został rozstrzelany 12 października 1942, o czym siostra moja otrzymała depeszę oficjalną z Oświęcimia, jakoby ojciec zmarł na udar serca. Natomiast od towarzysza niedoli ojca, który z nim był w Oświęcimiu, i z którym spotkałam się przypadkowo w pociągu, dowiedziałam się, że ojciec został rozstrzelany. Nazwiska tego spotkanego przygodnie nie dowiedziałam się. Powiedział, że tego dnia w Oświęcimiu rozstrzelali 2 tys. osób.

Odczytano.

Warszawa, 4 marca 1946 r. Sędzia Stanisław Rybiński, delegowany do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchał niżej wymienioną w charakterze świadka. Świadek zeznała dodatkowo, co następuje:

Zeznaję w dalszym ciągu. Na trzeci dzień po wyjeździe z Lublina przybyłam razem z innymi więźniarkami do Ravensbrück. Z Lublina wywieziono nas pięćset czy sześćset więźniarek, a w Warszawie przyłączyli do naszej grupy osiemset czy dziewięćset. W Ravensbrück, zanim umieścili nas w blokach, musiałyśmy odbyć kwarantannę. Przez półtorej doby trzymano nas w bunkrze przeznaczonym na więzienie. Była tam specjalna cela z automatem do bicia. SS-manki sprowadzały tam więźniarki na egzekucję. W bunkrze była duża wilgoć, podłoga cementowa zawsze wilgotna, ani stołów, ani taboretów do siedzenia tam nie było. Nas tam karmiono, jak zwykle w obozie, ale te więźniarki, które były tam sprowadzane za karę, dostawały obiad raz na cztery dni i kromkę chleba dziennie. Zanim odbyłyśmy kwarantannę, ostrzyżono nas maszynką i zrobiono zastrzyki przeciwtyfusowe.

Po odbyciu kwarantanny zostałyśmy ulokowane w blokach. Gdy przyszłam we wrześniu 1941 roku do Ravensbrück, w każdym bloku było po trzysta więźniarek. Później coraz więcej przybywało do każdego bloku, tak że w bloku się mieściło 2 – 2,5 tys. Było bardzo ciasno, spałyśmy w poprzek łóżek zsuniętych razem.

Tak zwierzchniczki obozu, jak i SS-manki, obchodziły się z nami bardzo brutalnie. Przy każdym spotkaniu SS-manka nie mogła się powstrzymać, by nie uderzyć spotkanej więźniarki bez najmniejszej przyczyny z jej strony. Były wypadki, że SS-manki zabijały więźniarki.

Szczególnie wyróżniała się pod tym względem SS-manka Kopke (imienia nie znam), kobieta średniego wzrostu, dobrze zbudowana, ciemna blondynka, oczy szare, usta skrzywione, jedna ręka była u niej kiedyś złamana, krzywo zrosła się, tak że miała dwa łokcie (zdaje się, że to była lewa ręka). Kopke mogła mieć lat 32 – 34. Zapamiętałam taki wypadek. Nam, więźniarkom nie wolno było nosić fartuszków. Jedna z więźniarek Polek (nie wiem, jak się nazywała), nie widząc o zakazie, miała na sobie czarny alpakowy fartuszek przy pracy w jednym z warsztatów, tak zwanym Betriebie. Kopke zauważyła to, kazała jej fartuch zdjąć, później sama zerwała z niej ten fartuch i uderzyła ją tak mocno w twarz, że tamta się przewróciła. Wówczas Kopke zaczęła tę więźniarkę kopać nogami, potem weszła z nogami jej na pierś i zaczęła deptać po klatce piersiowej. Po tak okrutnym pobiciu więźniarka w trzy godziny zmarła. Byłam naocznym świadkiem tego pobicia. Nazajutrz dowiedziałam się, że Kopke po tym wypadku zabiła jeszcze dwie więźniarki, Ukrainkę i Żydówkę, i też za noszenie fartuszków. Kopke pobiła też wcześniej jedną z naszej grupy, to jest operowanych, Werę Szuksztul, również za fartuszek, ale bez śmiertelnego wyniku.

Prócz Kopke oznaczała się okrucieństwem SS-manka Buch-Lejman (imienia nie znam). Kobieta wysoka, tęga, jasna blondynka, lat 35 – 36, o dużych niebieskich oczach. Razu pewnego widziałam wracającą z pracy kolumnę więźniarek, które niosły zwłoki jednej z koleżanek. Na czele kolumny szła Buch-Lejman. Gdyśmy się ich spytały, jaka była przyczyna zgonu tej, której zwłoki niosły, więźniarki, (których nazwisk nie znałam) powiedziały nam, że zabiła ją Lejman w czasie ładowania brykietów na statek. Więźniarka ta nie spełniła jakiegoś polecenia Buch-Lejman i wówczas ta ją zabiła. Jakie uszkodzenia zadała tej więźniarce, nie zauważyłam. Więźniarki, które mi opowiadały o tym wypadku dodały, że to nie pierwszy raz, że Buch-Lejman pobiła inne więźniarki, powodując śmiertelny skutek.

Prócz tych dwóch SS-manek odznaczały się okrucieństwem dwie policjantki, wyznaczone spośród więźniarek. Jedna z nich, Niemka nazwiskiem Leo, a druga Polka czy volksdeutschka nazwiskiem Lewandowska. Obie były okrutne. Za każdy drobiazg obie one biły więźniarki do utraty przytomności. Imion tych policjantek nie znam. Leo była średniego wzrostu i tuszy, brunetka o twarzy męskiej, lat 28 – 29, a Lewandowska – ciemna blondynka, oczy niebieskie, szczupła, wzrostu średniego.

Na czele obozu w Ravensbrück stała Oberin albo Oberaufseherin, niejaka SS-manka Binz (imienia nie znam) lat 20 – 24, średni wzrost, szczupła blondynka o jasnej cerze. Była ona niedobra dla więźniarek. Nie mogła przejść spokojnie, tylko biła każdą spotkaną więźniarkę.

Przed nią Oberaufseherin była Mandel (imienia nie znam), średniego wzrostu, blondynka o niebieskich oczach, cery śniadej, lat 26. Ona tak samo źle obchodziła się z więźniarkami, jak i Binz.

Niegodziwie obchodził się z nami więźniarkami niejaki Binder – krawiec, kierownik szwalni więziennej. Ten, gdy zastał jaką z nas w momencie, gdy w czasie roboty w szwalni nic nie robiła, lecz spała, zaraz ją bił po twarzy, rzucał na ziemię i kopał nogami. Pomagał mu też w tym jego pomocnik Graff. Binder miał lat pod czterdzieści, wysoki, tęgi blondyn o niebieskich oczach. Graff zaś był średniego wzrostu, miał niebieskie oczy, w wieku około trzydziestki.

Obywatelem ziemskim terenów Ravensbrück i naczelnym komendantem wszystkich Betriebów był Obietz, oficer SS, który też bił więźniarki podczas pracy. Miał on około 50 lat, był średniego wzrostu i tuszy, jasny blondyn. Ja, nie chcąc być bita, unikałam spotkania ze wszystkimi wyżej wymienionymi zwierzchnikami obozu. I rzeczywiście to mi się udało.

Przy końcu lipca 1942 roku transport lubelski był wezwany do Oberin Binz. Byli tam lekarze: – obozowy lekarz Schiedlausky, Rosenthal, Oberheuser, Gebhardt, Fischer. Lekarze oglądali nas, wybierając spośród nas młodsze wiekiem, przy czym zwracali uwagę na ręce i nogi. Zanotowali nasze numery i kazali wrócić na blok. W czternaście dni później, a mianowicie koło 30 lipca wezwali pierwszych sześć. One nie wróciły, lecz je przerzucono do innych lokali, a na ich miejsca powołano z naszego grona dziewięć nowych ofiar. Tegoż dnia rano wezwano nas do szpitala. Przyszła do nas do szpitala lekarz kobieta Oberheuser i powiedziała starszej siostrze miłosierdzia, żeby nas wykąpać. Ja byłam w tej grupie dziewięciu. Po wykąpaniu powołano nas z powrotem i dano nam napić się jakichś kropli i zastrzyki. Na skutek tych zabiegów zasnęłyśmy.

Obudziłam się, jak zwykle, po operacji, słaba i z ciężką głową. Nie mogłam ruszyć prawą nogą i podniósłszy kołdrę zobaczyłam, że noga jest w gipsie aż powyżej kolana. Noga bardzo bolała. Zwróciłam się do Oberschwester z zapytaniem, co się stało z nogą, że mam ją w gipsie. Otrzymałam odpowiedź: – Ach ty przeklęta polska bandytko. Śmiesz pytać, co ci się z nogą stało? Po czym wyszła i zamknęła mnie i pięć moich koleżanek. W sąsiednim pokoju leżały jeszcze trzy. Wszystkie byłyśmy po operacji. Na naszych gipsowych opatrunkach były różne litery, dowodzące różnolitości zabiegów. Na opatrunku moim była litera „B” i III rzymska.

Co dzień przychodziła do nas lekarka Oberheuser, pytała się, co dolega każdej z nas z powodu tej nogi? Nikt z personelu lekarskiego nie uprzedzał nas, co z nami mieli robić, ani potem nas nie poinformowali, tylko my same pomiędzy sobą mówiłyśmy o tym, co z nami się stało. Oberheuser po wypytaniu nas robiła u siebie jakieś wykresy. Gdy jedna z nas zapytała ją, czy będzie mogła chodzić pomimo tej chorej nogi, Oberheuser odpowiedziała, że jak wyjdzie z tego, to będzie mogła nosić cienkie pończoszki gazowe.

Na trzeci dzień po operacji przyszli lekarze. Siostry zasłoniły nam twarze prześcieradłami i odsłoniły nasze nogi. Opatrunek gipsowy na mojej nodze lekarze rozcięli, coś z nogi operowanej wyjęli i coś włożyli, bo był silny ból. Ja zdołałam jednak odsłonić twarz i spod zasłaniającego ją prześcieradła zobaczyłam wszystkich stojących przy łóżku lekarzy. Jeden z nich, najstarszy, był niski, tęgi, twarzy okrągłej, w niebieskiej koszuli i spodniach brązowych, drugi był w białym mundurze i w czapce marynarskiej – wysoki, czarny, miał czarne oczy, mocno opaloną twarz. Prócz tych dwóch było jeszcze sześciu mężczyzn w uniformach SS lub Wehrmachtu oraz Oberheuser. Siostra zauważyła moją odsłoniętą twarz, naciągnęła prześcieradło i uderzyła ręką po głowie. Powiedziałam, że czuję się niedobrze z braku powietrza. Wówczas ona podniosła nieco prześcieradło, zasłaniając jednak nim moje oczy. Powiedziała mi, że nie wolno patrzeć.

Gdy lekarze opuścili pokój, wówczas zapytałam koleżanek, kto jest ten gruby, niski jegomość. Jadzia Kamińska powiedziała mi, że to jest sam profesor Gebhardt, który robił operacje, a pomocnik jego w marynarskiej czapce to dr Fischer. Poza tymi dwoma byli wówczas jeszcze dr Schiedlausky, lekarz rewirowy obozu SS – szczupły, niski brunet o ciemnych oczach i bladej twarzy lat 35 – 36, oraz dr Rosenthal, ciemny blondyn o rudym zaroście, o wystającej wardze na pociągłej twarzy, lat 34 – 35. Jeszcze przed tymi dwoma lekarzami był w obozie dr Sonntag, który – tak jak i poprzedni dwaj – bardzo źle obchodził się z więźniarkami.

W szpitalu leżałam trzy tygodnie. Później przenieśli mnie i moje koleżanki do naszych bloków. W bloku leżałam jeszcze około dwóch tygodni. Zrobiło mi się z nogą gorzej, gdyż w tym czasie zachorowała i umarła w obozie na zapalenie opon mózgowych moja matka. Ja musiałam wstać i być koło niej. To zaszkodziło mojej chorej nodze i razem z umierającą matką przenieśli mnie znów do rewiru. Po trzech dniach matka zmarła, była bardzo chora. Przypuszczam, że śmierć jej przyspieszyli, dając umyślnie śmiercionośny zastrzyk. Po śmierci matki i czternastu dniach leżenia w rewirze wstałam, gdyż rana się zasklepiła. Był to już koniec września 1942 roku. W styczniu 1943 rana na nodze odnowiła się na skutek uderzenia, zaczęła ropieć i ropiała do lipca. We wrześniu zrobił się pęcherz obok niej, który pękł i zaczęły z otworu wychodzić drzazgi kości. Nie chodziłam jednak do rewiru i nie zgłaszałam się do lekarzy, żeby nie trafić na listę i nie być wysłaną z transportem chorych do Buchenwaldu, gdzie tych chorych wykańczali, wsadzając do aut gazowych, a następnie oddając do krematorium. Dowiedziałam się o tym od więźniarek, które przyjechały z Buchenwaldu i które twierdziły, że tych, co przywiozą z innych obozów do Buchenwaldu, tam wykańczają.

Już po wyjściu z obozu, gdy jechałam koleją w przepełnionym wagonie, uderzył mnie ktoś w chorą nogę. Spuchła do kolana, powyżej kostki sformował się olbrzymi pęcherz, który pękł, wyciekła ropa i znów wyszło osiem drzazg kości. Było to w październiku 1945 roku. Obecnie rana zagoiła się, lecz dużo chodzić nie mogę, bo strasznie nogi puchną. Ból przenosi się z nogi powyżej kolana aż do pachwiny.

W obozie w Ravensbrück byłam aż do ewakuacji, zarządzonej w kwietniu 1945 roku na skutek zbliżania się Rosjan. Natomiast jeszcze w lutym 1945 od koleżanek pracujących w biurze politycznym obozu dowiedziałam się, że prof. dr Gebhardt, który był naczelnym dyrektorem sanatorium w Hohenlychen w pobliżu Ravensbrück, nadesłał rozkaz, by wszystkie operowane Kaninchen, to jest „króliki”, zlikwidować. 3 lutego 1945 roku do naszego bloku, w którym nas, operowanych „królików” było 65 na ogólną cyfrę 90 z górą, przyszła nasza blokowa Cetkowska (imienia nie wiem) i, zwracając się do nas, powiedziała: – Słuchajcie „króle”, otrzymałam rozkaz od komendanta, że od jutra nie wolno wam wyjść z bloku. My się spytałyśmy: – Dlaczego nam nie wolno wyjść? Ona odpowiedziała: – Powiedziałam: nie wolno wam wyjść, a wy róbcie, jak uważacie. Ja będę was kryć, tu chodzi o całą grupę, a nie o pojedyncze osoby. Od koleżanki zaś, pracującej w magazynie dowiedziałyśmy się, że przyszykowana jest odzież na 365 więźniarek, całkiem nowa, i zamówiona jest kąpiel. Wiedziałyśmy, że tak zawsze robią, gdy wyprowadzają więźniarki na rozstrzał. Wobec tego postanowiłyśmy się ukrywać, przy czym przestałyśmy stawać do apelu. Przy apelu sprawdzano tylko cyfrę więźniarek, a nie z nazwisk. Zastępowały nas przy apelu koleżanki z baraku kwarantanny, które do apelu w ogóle nie powinny były stawać. Tak przetrzymałyśmy aż do ewakuacji, kiedy nas pędzono masowo.

Liczba więźniarek była bardzo wielka. W latach 1943 i 1944 dochodziła do 180 tys. Przy ewakuacji było w obozie jeszcze około 12 tys.

W drodze podczas ewakuacji udało mi się wymknąć i dojść do miasta Malhof. Stamtąd przyjechałam do kraju. Tu dowiedziałam się, że moja zamężna siostra Helena Pilarska, która została w Zamościu z czworgiem dzieci, już nie żyje. Brała udział w organizacji pod pseudonimem „Klara”, została przez Niemców aresztowana i wywieziona do Lublina, gdzie zginęła zagazowana w samochodzie razem z koleżanką Janiną Zalejską. Tego dnia zagazowano w Lublinie 82 mężczyzn. Brat Tadeusz został aresztowany w dwa lata po nas, wywieziony do Oświęcimia (pseudonim „Matras”) i jak się dowiedziałam, brał później udział w powstaniu czeskim. Siostra zginęła przed samym wejściem Rosjan do Lublina.

Dodać muszę, że wśród lekarzy w Ravensbrück, [był jeden] który zachowywał się zupełnie poprawnie, nie maltretował więźniarek i nie dokonywał na nas operacji doświadczalnych. Robił mi operację dwóch gruczołów – wyciął dwa krwiaki, powstałe na skutek pobicia mnie w Zamościu przez gestapowców. On też ratował operowane „króliki”, wyciągając jednej z operowanej nogi igły i nici, drugiej rurkę szklaną, a trzeciej drzazgę.

Odczytano.