JÓZEF TCHÓRZEWSKI

Plut. Józef Tchórzewski, 28 lat, pracownik (praktykant) PKP, stanu wolnego.

Czynnego udziału w kampanii wrześniowej nie brałem, jakkolwiek ciężar wojny ponosiłem na równi z wojskiem [jako] „żołnierz transportu”. W czasie okupacji pozostałem w Leżajsku, w tej miejscowości, gdzie pracowałem, natomiast matka wdowa wraz z siostrą były w Gródku Jagiellońskim.

Z początkiem grudnia 1939 r. wracam z Leżajska do domu. W Przemyślu przekraczam granicę i zostaję ujęty przez sowiecką straż graniczną, której w czasie doprowadzania na strażnicę uciekam, po czym szczęśliwie dostaję się do domu. Tu panuje ogólne przygnębienie: tu i tam aresztowania, nikt z mężczyzn nie śpi we własnym domu. Ja jestem w domu tylko gościem, przeważnie przebywam we Lwowie i Złoczowie u krewnych. Ostatecznie postanawiam wrócić do Leżajska do kolegów – bo niebezpieczeństwo aresztowania jest bliskie – i tam dalej działać bądź w kraju, bądź też za granicą („Armia Polska we Francji”). 21 stycznia 1940 r. zostałem zatrzymany w pasie granicznym i zaprowadzony do więzienia w Ulanowie.

Zastaję tu panów: mjr. Sołtysika, inż. Klimkiewicza, radcę Ministerstwa Komunikacji Wójcika, dwóch nauczycieli i inne osoby, mniej interesujące. W czasie przesłuchania obchodzili się z nami dość grzecznie. Z Ulanowa wywieźli nas do Lwowa. Kiedy znalazłem się z tymi samymi postaciami w jednej celi, atmosfera była bardzo miła. Między nami nie brakło Ukraińców ani też Żydów, którzy z wyjątkami byli dość dobrze ustosunkowani do Polaków, wspominając niekiedy mile minione dobre czasy.

We Lwowie śledztwo przeprowadzano od początku. Wzywany byłem kilka razy, tu spotkałem się z krzykiem i straszeniem ze strony NKWD, ale ograniczyli się tylko do tego, nie bito mnie. Jeżeli chodzi o warunki mieszkania, spania i wyżywienia były horrendalne. Spało się na ziemi, a z głodu ludzie mdleli na szkorbut [sic!]. Śmieszne byłoby tu wspominać o jakiejkolwiek higienie, jak i pomocy lekarskiej. Dość często w porze nocnej dawały się słyszeć jęki bitych więźniów, na całe więzienie krzyczano: „Nie bij, nie bij”. Pożądany efekt był zawsze osiągany, bo natychmiast jęki ustawały.

Po upływie półtoramiesięcznego pobytu we Lwowie transportem towarowym, jak bydło, przewieziono do Charkowa. Podróż trwała siedem dni, podczas których żywiono nas chlebem, soloną rybą i wodą, którą dawali w bardzo ograniczonej ilości, tak że na każdej stacji cały transport krzyczał: „Wody! Wody!”. Na jednej małej stacji blisko Charkowa transport miał dość długi postój. Przechodzące przez tory dzieci szkolne z książkami, torbami i teczkami zaczęły krzyczeć do nas polskie pany, a do stojącego koło wagonu sołdata mówią: Dziadzia, strylaj polskich panów!, a na to sołdat: Idy ty w czortu.

W Charkowie w więzieniu Chłodna Góra pod względem żywności było nieco lepiej, ale najbardziej we znaki dawało się spanie. W celi składającej się z dwóch cel spało ponad 200 osób, na ziemi, bez żadnych materaców, każdy w swoim ubraniu. Opieka sanitarna prawie żadna.

Tutaj spotkałem się z ppor. Bieniarzem, pchor. Majcherczykiem, pchor. Piotrowskim i z posłem Mariańskim. Prócz obywateli polskich byli tutaj również Rusini zakarpaccy i Besarabczycy, którzy przekroczyli granicę na wiadomość, że Sowieci rozdają ziemię zabraną „polskim panom”. Ci pod względem moralnym i intelektualnym stali niżej od naszych Ukraińców, którzy odnosili się do nich z pogardą.

Z Chłodnej Góry wywieźli mnie do 5 więzienia NKWD. Warunki w tym więzieniu znacznie lepsze już pod każdym względem. Tutaj spotkałem się z porucznikiem Bochnic, panem Pełczyńskim, [nieczytelne] i starostą Iwańskim, por. Rudeckim, Żydem nazwiskiem [nieczytelne], który wykazał dużą lojalność względem Polaków (niezmiernie ucieszyłem się, widząc go w mundurze polskiego żołnierza).

Po niedługim czasie wołają mnie na przesłuchanie. Przesłuchującym jest młody, przystojny Ukrainiec w cywilnym ubraniu z dziurami na łokciach. Odnosi się do mnie bardzo grzecznie, pisze tylko to, co ja mu mówię.

Przesłuchanie przeplata prywatną rozmową, pyta, jak u was się żyło, czy nie jestem pomieszczykiem, czy to jest możliwe, żeby – nie będąc pomieszczykiem – być tak przyzwoicie ubranym, jak byłem sytuowany i co można było za te pieniądze kupić. Ja na to pytanie dałem przekonywującą odpowiedź. W końcu uśmiechnął się i powiada: „Po wojnie będzie względnie dobrze”.

Po odczytaniu wyroku (pięć lat przymusowych robót) wywieziony zostałem do łagrów w Komi ASRR, Uchta. Tutaj zaczęła się prawdziwa gehenna. Od świtu do nocy nadludzka praca, odżywianie dwa razy dziennie, przy tym chodziło się jeszcze w swoim własnym ubraniu, półnago, do pracy, bo tylko ci, którzy wyrabotali normu mieli prawo być lepiej ubrani. Ponieważ byłem słabej kondycji fizycznej, przeto nigdy normy nie wyrabiałem, toteż niejednokrotnie siedziałem w izolatorze o wodzie i 300 g chleba dziennie.

Taki stan rzeczy trwał kilka miesięcy, aż zupełnie wyczerpanego fizycznie lekarz przeniósł mnie do słabosilnych.

W łagrach spotkałem ppor. Polańskiego, por. Osucha, pchor. Majcherczyka, chór. Halickiego.

Władzom łagiernym wiadomo było, że Polański jest polskim oficerem rezerwy, toteż w sposób sadystyczny dokuczało mu cale naczalstwo i stryłki. Kiedy z braku dostatecznej odzieży na 45-stopniowe mrozy Polański odmówił pójścia do pracy, wtedy zbito go i wyrzucono za zonę. W tym rytuale brał czynny udział ppor. rezerwy Grodzki, który „piastował urząd dziesiętnika”, a którego w Tocku [Tockoje] widziałem w mundurze polskim. Jako dziesiętnik Grodzki odzywał się do nas w języku rosyjskim, a do pracy zmuszał nawet biciem. Pobił plutonowego żandarmerii Górskiego Józefa, który był razem ze mną w plutonie żandarmerii Tockoje w [nieczytelne]. Po spotkaniu ppor. Polańskiego w Tockoje chciałem z tego zrobić użytek, ale on nie tylko sam tego nie zrobił, ale nawet powstrzymał mnie od tego zamiaru. Podobno ktoś inny przyczynił się Grodzkiemu, bo słyszałem, że został wydalony z Wojska Polskiego.

Podporucznik Polański był naszym przewodnikiem duchowym, on wszystko wiedział, on służył każdemu radą, o niego obijały się wiadomości o rządzie polskim i wszystkich ważnych pociągnięciach politycznych.

Niekiedy do łagru przyjeżdżało kino, były mityngi, ale ja czynnego udziału w tym nie brałem, ponieważ wiedziałem, że one są wyłącznie propagandowe.

Jak grom z jasnego nieba uderza nas wiadomość o rzekomym formowaniu się rządu polskiego w ZSRR. Naturalnie nikt temu nie wierzy. Aż oto przyszedł dzień wyzwolenia, 25 sierpnia 1941 r. Radości nie było granic. Sowieci spiskują: do „jakiej armii polskiej?” „to kawał”, nikt temu nie wierzy. A niezależnie od tego spisują kandydatów do różnych prac na „świetnych warunkach”. Polacy są bardzo ostrożni – dużo jest takich, którzy nigdzie się nie zgłaszają. Wreszcie organizują transport i wszystkich przywożą do Tockoje do polskiej armii.