Strz. Leon Banach, 45 lat, rolnik, żonaty.
Do niewoli sowieckiej dostałem się 22 września 1939 r. w Uściługu, gdzie umieścili nas ok. 600 żołnierzy w szopach. Trzymali nas przez trzy dni bez jedzenia, a następnie puścili na wolność, przynajmniej tak mówili. Odprowadzili do Chełma i załadowali do wagonów towarowych. W drodze zorientowałem się, że wiozą nas w kierunku Brodów. W wagonach było po 60 ludzi, ciasnota nie pozwalała na jakie takie poruszanie się. Powietrze w wagonie było bardzo ciężkie, załatwiać musieliśmy się przez otwór w podłodze. Zmęczonych, głodnych i [nieczytelne] wyładowali [nas] w Brodach, gdzie umieścili najpierw w [nieczytelne], a następnie [nieczytelne]. W Brodach byłem do Nowego Roku 1940. Karmili tak, by człowiek nie umarł. Na całą dobę otrzymywaliśmy 500 g kwaśnego chleba, trochę zupy i łyżkę kaszy. Nędza i wszy mocno dały nam się we znaki. Do pracy pędzili już o godz. 6.00, trwała dziesięć godzin. Trzeba było wykonać normę, której nikt nie wyrabiał.
Wysokość normy: wykopać sześć metrów rowu albo utłuc półtora metra sześciennego kamienia. [Kto] nie miał normy – dostał tylko 400 g chleba.
Przerzucano nas z miejsca na miejsce. I tak: w grudniu w Brodach, w styczniu 1940 r. w Ponikwie, w maju w Angielówce, w październiku w Mościskach, w marcu 1941 r. w Zieleńcach (Rosja), a w końcu znalazłem się w Teofipolu, gdzie były najgorsze warunki życiowe. Praca – norma – norma i praca i tak w kółko. Świąt i niedziel nie uznawali. Za niewykonanie normy kara zmniejszenia racji żywnościowych. Ubrania w ogóle nie dawali. Bieliznę zmieniali co kilka miesięcy. Wszy dokuczały. Spać musieliśmy na ziemi, bez podściółek i okrycia. Ubranie zdejmowałem tylko wtedy, kiedy była łaźnia, a to się rzadko zdarzało. W ciągu całego pobytu w tych obozach kąpałem się tylko pięć razy. Z pracy mógł być zwolniony tylko ten, kto miał przynajmniej 38 stopni temperatury.
Opieka lekarska niedostateczna, lekarstw nie było. Na każdą chorobę stosowano tylko aspirynę.
Wojnę niemiecko-rosyjską odczuliśmy wszyscy w niemożliwy sposób. 25 czerwca 1941 r. zebrali nas ok. 600 ludzi i pieszo pędzili do Winnicy bez jedzenia i odpoczynku. Kto nie mógł zdążyć, po drodze zabijali. Kogo zabili, nie wiem – bałem się oglądać, żeby mnie ten sam los nie spotkał – w każdym razie wiem, że drogę do Winnicy przeszliśmy w ciągu pięciu dni, a na miejscu stwierdziłem, że zostało nas 520. 80 po drodze zamordowali konwojenci. Między zamordowanymi był Bronisław Tatarski z Warszawy.
Z Winnicy wieźli nas w wagonach po 80 osób. W drodze nie dawali prawie że nic do jedzenia. Na całą drogę, która trwała 19 dni: trzy kilogramy chleba i kilka ryb. Wody jedno wiadro dziennie na cały wagon.
Wyładowali nas w Starobielsku, skąd po dwóch miesiącach, 28 sierpnia 1941 r., zwolnili. W tym dniu wstąpiłem do armii polskiej.