Jerzy Pajdziński
kl. VII
Szkoła Powszechna nr 4
Starachowice, pow. iłżecki
19 listopada 1946 r.
Wspomnienie zbrodni niemieckich
Był sierpień 1944 r. Budził się leniwie dzień. Z błogiego snu wyrwał nas tupot podkutych butów. Gestapowcy dobijali się do drzwi. Na ich czele przyszedł komendant Bekier, człowiek o zbójeckim spojrzeniu i bezlitosnym wyrazie twarzy. Chodząc po pokoju, zapalił światło. Czego chciał? Czego szukał? Na biurku przy oknie leżała rozłożona książka historyczna, nieostrożnie zostawiona przez matkę, która [w] przeddzień miała komplet historyczny. Wzrok komendanta padł na inną książkę, leżącą obok. Przeglądając ją, spytał, czy to jest historia. Matka zadrżała. Teraz jego wzrok zatrzymał się na rzeczywistej książce. Spojrzałem na matkę. Stała, siląc się na uśmiech, chcąc nikczemnika odwieść od okna. Wtem kaszlnął ojciec, który był wówczas poważnie chory. Zbóje hitlerowscy zostawili książki w spokoju i udali się do chorego. Kazali ojcu natychmiast się ubierać. Tego było już za wiele! Wyskoczyłem z łóżka, chcąc drabowi wytłumaczyć, że ojciec jest chory. Lecz ani moja prośba, ani płacz brata nie pomogły. Surowy kat stał nad nami, zapewniając o niechybnym powrocie ojca. Wybiegliśmy na ulicę. Nasz dom był otoczony przez 35 żołnierzy. Na ulicy znajdowała się grupka kobiet i mężczyzn, a przy nich płaczące żony z dziećmi. Widok był straszny. Nie mogłem oderwać oczu od postaci ojca, który stał zrezygnowany, żegnając nas spojrzeniem. Śladami ojca poszliśmy od fabryki do getta. Tam za płotem tyle serc rwało się do wolności, a za bramą lały się potoki łez, zmieszane z gorącą prośbą o przesłanie jedzenia swoim najbliższym. Przyciśnięty do matki, nie mogłem powstrzymać się od łez. Wtem otwarto bramę, bo wyjeżdżał samochód z nowym transportem łapanki. Ojciec stał na uboczu, spokojny i bez słowa oddał mi garnek z jedzeniem. O, kaci! Co zrobiliście z moim ojcem? Dlaczego on się słania na nogach! Widziałem ojca następnego dnia rano. Niemcy szaleli. Już nie tylko brano mężczyzn, ale także i kobiety. Bałem się o swoją matkę. Ojca już miałem za drutami, ale matki nie dam. Po całym mieście rozeszła się wieść o zamiarze wywiezienia zabranych [z domów ludzi] w niewiadomym kierunku. Była [godz.] 14.00, kiedy cały orszak biedaków obstawionych karabinami maszynowymi zbliżał się do stacji. Tłumy odważnie postępowały krok w krok. Pogrzeb żywych dobił celu. Otwarto wagony i ładowano do nich złapanych ludzi. Tłum stał murem. Do pociągu nie dopuszczano nikogo. Przez wąskie szczeliny wagonów przesuwały się twarze ludzi. Może bezpowrotnie jechali w nieznaną drogę? Szloch rozrywał powietrze. Stałem jak nad otwartą mogiłą. Wreszcie rozkaz zmieniono: wywiozą ich, ale samochodami. [Nastąpił] natychmiastowy przeładunek na samochody. I… pojechali. Za nimi rzuciły się tłumy ze szlochem. Ciężka żałoba okryła miasto. Wracałem do domu przygnębiony, bezsilny, mimo woli zaciskając pięści.