JANINA IWAŃSKA

Warszawa, 6 listopada 1945 r.

Janina Iwańska
Imiona rodziców: Bolesław Iwański i Felicja z d. Kamińska, ur. 12 kwietnia 1923 r. w Dąbrowie Górniczej

Zeznanie

6 marca 1941 roku o godzinie dziesiątej wieczorem zostałam zaaresztowana w Lublinie przy ulicy Krakowskie Przedmieście 26 m. 6 razem z siostrą moją Krystyną Iwańską przez dwóch gestapowców ubranych po cywilnemu, którzy po zamknięciu naszych drzwi wejściowych od wewnątrz na pytanie: – Panowie w jakiej sprawie? – odpowiedzieli odsłonięciem klapy płaszcza, pod którą znajdowała się odznaka hitlerowska, trupia czaszka.

Po otrzymaniu takiej odpowiedzi wiedziałyśmy już wszystko. Na wstępie wytłumaczono nam powód wizyty: – Są panie zaaresztowane za przynależność do ZWZ (Związek Walki Zbrojnej). Po tym wytłumaczeniu jeden z gestapowców przystąpił do szczegółowej rewizji (szczególnie papierów i książek, których część jako podejrzane została razem z nami „zaaresztowana”). Drugi gestapowiec, mówiący najczystszą polszczyzną, pilnował nas gorliwie do tego stopnia, że nie pozwolił mi się ubrać, mimo że byłam już w nocnej bieliźnie. O godzinie 11.30 zostałyśmy odprowadzone pod bronią do stojącej przed domem limuzyny, którą odwieziono nas wprost do więzienia lubelskiego na Zamek. W więzieniu po dokładnej rewizji osobistej, która polegała na odebraniu dowodów osobistych i zegarków zostaję rozdzielona z siostrą.

Ja idę do celi w piwnicy, liczącej 56 kobiet, w tym tylko dwa procent więźniarek politycznych. W celi [przebywamy] w okropnych warunkach sanitarnych, z ubikacją wewnątrz, raz tylko dziennie wypuszczane na 10-minutowy spacer naokoło małego trawnika znajdującego się między budynkami więziennymi. Czekając w napięciu nerwowym na zeznania, 29 marca, w trzynastym dniu po przyjściu do więzienia, podczas rannego apelu mdleję z gorączki, która dochodzi do 40,8 stopni. Lekarz więzienia, były więzień, stwierdza zapalenie płuc. Cztery dni pielęgnowana domowymi środkami przez koleżanki więzienne bez pomocy lekarskiej zapadam coraz gorzej. W piątym dniu choroby nieprzytomną odnoszą mnie do celi szpitalnej tyfusowej. Tam zarażam się po trzech tygodniach, jako rekonwalescentka po zapaleniu płuc, tyfusem plamistym. Zarażenie nie jest nadzwyczajnością, ponieważ wszy i pchły były w niesamowitej ilości.

17 czerwca 1941 roku ustępuję łóżka koleżance. W tym czasie trzy następne cele dane są na szpital, ponieważ epidemia tyfusu wybucha gwałtownie, szczególnie na oddziale męskim, na którym średnia śmiertelność dzienna dochodzi do dwudziestu osób.

Po dwóch i pół miesiącu pobytu w celach szpitalnych powracam jako rekonwalescentka (ważąca 32 kg!) do celi więziennej. W cztery dni po powrocie ze szpitala, 21 czerwca, jestem wezwana z siostrą moją Krystyną na zeznania. Ponieważ wobec orzeczenia lekarskiego nie mogę być wzięta na zeznania, gdyż stan zdrowia (komplikacje po tyfusie, porażenie nerwów kończyn) jest bardzo ciężki, zostaję w celi. Siostra moja Krystyna jedzie sama na zeznania, które trwają trzy dni. Po jej powrocie dowiaduję się dokładnie, jak mam zeznawać. Tak „przygotowana” za tydzień, mimo opinii lekarskiej, zostaję wzięta na zeznania, które odbywają się przy ul. Uniwersyteckiej. Zeznania mam ułatwione, od siostry zdobyte informacje są zbawienne. Z góry wiem, jakie pytania będę miała zadawane. Zeznania zgadzają się, znając jej zeznania, mówię to samo co i ona. Badania moje trwały tylko osiem godzin. Stosunkowo – jak na gestapo – metodą wspaniałomyślnie łagodną. Tylko kilkakrotne uderzenie w twarz i kopanie. Tak że w stosunku do koleżanek, które przynoszą na noszach po badaniach, muszę stwierdzić, że miałam wybitne szczęście.

Po badaniach i ja również zostałam przyniesiona, ale po prostu dlatego, że po chorobie jeszcze nie mogłam chodzić. Po przyjeździe na Zamek tego samego dnia wieczorem 21 czerwca 1941 roku jestem odstawiona do celi mojej siostry, z którą jestem razem do 21 września – jest to data wyjazdu naszego transportu liczącego 148 osób, po drodze dołączony [był] transport z Pawiaka w liczbie około trzystu kobiet. Transport ponad czterystu kobiet 23 września 1941 roku o godzinie szóstej rano jest wysadzony na stacji w Fürstenbergu, gdzie po dwóch dniach ciężkiej podróży bez gorącego jedzenia, pragnący odpocząć, mający nadzieję, że jedzie na lepsze, zostaje przyjęty sforą psów, biciem i kopaniem przez urzędniczki niemieckie i SS-manów. Jesteśmy ładowane po pięćdziesiąt osób do jednego wozu ciężarowego i odstawiane na plac obozowy. Tu dopiero orientujemy się, gdzie jesteśmy. Jeszcze u wychodzących do pracy kolumn upewniamy się, że tu jest obóz koncentracyjny, że stąd się nie wychodzi na wolność i, że trzeba zjeść wszystko, co mamy, bo i tak nam zostanie odebrane.

Wobec takiej rzeczywistości wszystkie złudzenia się kończą, stoimy przed faktem dokonanym. Kolumny przesuwających się kobiet ubranych w pasiaki, wszystkie jednakowe, wyzute z wszystkiego, z własności materialnych, indywidualnych, sterroryzowane batem robiły wrażenie ludzi, dla których istnieje tylko jedno uczucie – lęku. Wszystkie ich spojrzenia, gesty były kontrolowane strachem, który się nie dał ukryć. Doznałam wtedy uczucia, że spadam z piorunującą siłą do studni, w której jeśli poczuję dno, to i tak będzie ono za daleko od wierzchu.

I tak w nocy 24 września, wykąpana, otrzymałam ubranie w paski i zostałam przeprowadzona do bloku numer 15. Tam spędziłyśmy sześć tygodni tak zwanej kwarantanny, która polegała na wprawianiu się w słanie kostki, w trzy- lub czterogodzinnym staniu na apelu. Transport nasz otrzymał numery i odtąd człowiek przestał być człowiekiem. Stał się numerem, słuchającym rozporządzeń obozowych.

Mój numer był 7711.

Po sześciu tygodniach kwarantanny blok dostaje przydział pracy. Jesteśmy podzielone na trzy szychty, pracujemy po osiem godzin dziennie (resztę wolnych godzin stoimy na apelach) w tak zwanym Betriebie słomianym. Robimy tysiącami wysokie buty słomiane dla wojska, które walczy w Rosji. Praca ciężka, warunki okropne, wyżywienie marne – kilogram chleba na cztery osoby, pół litra zupy, cztery kartofle, to jest dzienne nasze utrzymanie.

Chore pomocy nie mają. Trzeba mieć 41° gorączki, żeby być uznaną za chorą. Ja czuję się dobrze.

Martwi mnie, tak jak i wszystkie moje koleżanki, myśl o powtarzanych kilkakrotnie przez pracowniczki biura politycznego wiadomościach, że jakoby cały nasz transport, tak zwany „nadzwyczajny transport siedem tysięcy” przyjechał z wyrokami śmierci. Wiadomość szybko się sprawdza, żadna z kobiet mająca numer 7000 nie ma prawa wyjścia z kolumną pracujących, cały nasz transport musi dostać zatrudnienie na terenie obozu.

Pierwsza egzekucja z naszego transportu w kwietniu 1942 roku obejmuje trzynaście osób. Zabiera ona nam przeważnie dziewczynki młode, w ich liczbie moją najlepszą koleżankę.

(listy egzekucyjne zostały wysłane przez Organizację do Londynu). I równocześnie zaczynamy sobie zdawać sprawę, że pogłoski o naszym transporcie są prawdziwe. Mamy tego potwierdzenie prawie każdego miesiąca. Liczba osób z transportu zmniejsza się szybko. Teraz każda czeka na swoją kolej.

Taka atmosfera trwa do 1 sierpnia 1942 roku, przerwana nową wiadomością. Z całego „transportu siedem tysięcy” wezwanego przed rewir szpitala zostało odłączone sześć. Co z nimi, nie wiadomo. Na drugi dzień wiadomość: podczas wczorajszego zamknięcia po południu bloku szpitalnego dokonano operacji doświadczalnych na ich nogach. Dostać się do nich trudno. Pokoje, w których leżą, [są] zamknięte, obsługa niemiecka. Za piętnaście dni sama znajduję się w takim położeniu.

15 sierpnia zostaję wezwana do bloku szpitalnego z ośmioma koleżankami i tego samego dnia o godzinie czwartej po południu, po oszołomieniu zastrzykiem z morfiny, zostaję przewieziona do sali operacyjnej, w której dostaję zastrzyk dożylny na sen.

Nie wiem dokładnie, o której godzinie wieczorem budzę się, leżąc na łóżku w pokoju czterołóżkowym. Obok siostra moja Krystyna, przy której stoją lekarze i siostry, wszyscy są strasznie podnieceni, mówią głośno, nareszcie do mojej świadomości dochodzą dwa wyrazy: „serce słabe”. Nie odzyskuję jednak na tyle przytomności, żeby móc myśleć, zasypiam ponownie. 16 sierpnia budzimy się wszystkie w gorączce 40 stopni. Ruszyć się nie mogę. Każdy, najmniejszy ruch sprawia ból. Nogę prawą mam w gipsie do kolana. Kolano opuchnięte, że się po prostu wylewa z gipsu. Od kolana, a właściwie od łydki, przechodzą do pachwiny czerwone pręgi. Gruczoły limfatyczne powiększone. O zmianie pozycji nogi nie ma mowy. Cała noga gorąca. Organizm zachowuje się jak przy chorobach zakaźnych. Niesamowity ból głowy. Temperatura przez okrągłe dwa tygodnie 40 stopni.

Jeść nic nie mogę. Po wypiciu kilku kropel kawy natychmiast wymioty. I taki stan półprzytomności trwa dwa tygodnie. Po tym czasie zdjęcie gipsu, opatrunek bez znieczulenia, wyciągnięcie resztki zgniłych nici (widocznie rana miała być zszyta, ale bakterie przegryzły nici). Następnie wyjęcie z ropiejącej rany długości 15 cm (wzdłuż kości strzałkowej) głębokości 5 do 8 cm, tak że łydka wisiała formalnie oddzielona od kości, którą można było widzieć, preparatu. Mogę niestety podać tylko zewnętrzny wygląd, zaobserwowany w ciągu dwóch minut. Były to dwie blaszki 2 cm x 2 cm złączone kawałkiem gazy, bardzo starannie omotanej. Między tymi blaszkami znajdowało się coś, czego nie mogłam dostrzec. Nie wiem, czy to był preparat, który mnie zakaził, czy jakiś inny. Wiem tylko, że preparat został zabrany przez asystenta Gebhardta, Fischera.

Następne opatrunki są równie bolesne, z moją nogą jest bardzo źle, opuchnięcie nie schodzi, opatrunek zmieniony przed pół godziną jest cały nasiąknięty śmierdzącą czarno-czerwoną mazią. Kolana zgiąć nie mogę, opuchlizna nie schodzi.

Patrząc na koleżanki operowane razem ze mną, które już chodzą, przeżywam straszne chwile. Wreszcie pozostaję sama jedna z grupą dziewięciu w bloku szpitalnym, nie zginając jeszcze nogi. Przyjeżdża „komisja lekarska”, w skład której wchodzi główny nasz operator prof. Gebhardt, asystent jego Fischer, którzy po zbadaniu mojej nogi dochodzą do wniosku, że właściwie z rozgięciem kolana sprawa jest beznadziejna, mogę ewentualnie spróbować siłą przez trzymanie cały czas worka z piaskiem. „Komisja lekarska” tego dnia operuje sześć następnych moich koleżanek. Dzięki nim nauczyłam się chodzić. Sprawa wyglądała w ten sposób. Po operacji na trzeci dzień po południu obniżyli im sztucznie zastrzykami gorączkę do 36,8 – 37 stopni. Już około godziny ósmej wszystkie dziewczynki straciły przytomność, gorączka ponad 40 stopni, pomocy żadnej, nawet nie ma im kto wody podać. Wstałam więc do nich (byłam w pokoju obok), podskakując na jednej nodze, doszłam do wniosku, że budzę dziewczynki. Wobec tego wysuwając nogę najpierw w odległości pół metra od drugiej zaczęłam chodzić. I tak, gdy świtało nad ranem, stawiałam nogę, tylko lekko utykając. Nauczyłam się chodzić, ale konsekwencje rozprowadzenia bakterii po całej łydce ponosiłam bardzo długo i często, bo co miesiąc lub dwa tygodnie byłam odnoszona [do rewiru] przez moje koleżanki w gorączce od 39 do 41 stopni. Tam koleżanki albo robiły dodatkowe cięcie celem dania ujścia ropie, albo – jeśli rana się otworzyła – wkładały tampony, ratując moją nogę jak można. Pani dr Zofia Mączka, pracująca w naszym bloku szpitalnym przy rentgenie (obecnie przebywa jeszcze w Szwecji, opublikowała już naszą historię w wywiadzie udzielonym lekarzom szwedzkim w Sztokholmie), koleżanka Iza Siecińska była studentka medycyny w Warszawie, która pracowała w sali operacyjnej, oczywiście do naszych operacji nie była dopuszczana. Dwie pozostałe koleżanki pracujące w bloku numer 9 jako sanitariuszki Jolanta Krzyżanowska i Ryszarda Kuszel, pierwsza z nich studentka pierwszego roku medycyny w Krakowie, druga na trzecim roku medycyny w Warszawie dały mi bardzo dużą pomoc, ale niestety nikt nie wiedział, czym byłam zainfekowana i jakie środki trzeba stosować, żeby przerwać proces gnicia mięśnia. Okresy gorączkowania zaczęły się powtarzać coraz częściej, nasz lekarz obozowy doktor Treite odmówił jakiejkolwiek pomocy, twierdząc, że: – Ja do tych operacji wtrącać się nie chcę, ponieważ jestem ich przeciwnikiem.

Takie było stanowisko lekarza niemieckiego, podczas gdy koleżanka Halina Chełmicka (lat około 23, były więzień polityczny) odmawia nam całkowitej pomocy ponieważ dla nauki p. profesor Gebhardt ma prawo nas operować.

Koleżance Halinie Chełmickiej poświęcę więcej miejsca, ponieważ jest to w tej chwili jedyny człowiek, o którym wiemy, gdzie przebywa, który mógłby dać nieocenione po prostu wiadomości naszym lekarzom na temat naszych operacji. Halina Chełmicka zaczyna współpracować z lekarzem Gebhardtem od pierwszej operacji, to znaczy od 1 sierpnia 1942 roku. Współpraca jej polega na robieniu wykresów, zresztą bardzo artystycznie. Po raz pierwszy zwracamy się do niej z prośbą o udzielenie nam informacji „co mają na celu operacje i co jest nam wstrzykiwane”. Zwracamy się z tym do niej, ponieważ lekarze niemieccy nie chcą nam dać odpowiedzi. Halina Chełmicka obiecuje nam powiedzieć, ale niestety czekamy na to trzy miesiące. Wobec tego ja decyduję się porozmawiać z Haliną Chełmicką otwarcie. Ponieważ już w tej chwili Halina jest w swojej wielkości niedostępna, na chwilę rozmowy z nią czekam trzy dni. Rozmowa trwa krótko: – Halina orientujesz się, że wiadomość, czym jesteśmy zakażone, uratowałaby życie kilku koleżankom, ponieważ mamy możność zdobycia lekarstw, ale nie wiedząc jaka choroba, trudno jest leczyć. Prosimy, powiedz. Odpowiedź Haliny jest krótka: – Nie powiem. – Dlaczego? – Ponieważ z Polek tylko ja wiem o tym, więc jeśli wyszłoby to na zewnątrz, wiadomo by było, że to ja powiedziałam. – A jeśli dam ci słowo honoru, że poza mną nikt nie będzie wiedział? – Również nie powiem, ponieważ to jest tajemnica lekarska między mną a panem profesorem Gebhardtem. – Wobec tego zajmujesz identyczne stanowisko jak on. – Trudno, pracując z nim, nie być zachwyconą jego geniuszem i ty, która jesteś, zdawało mi się, dziewczynką inteligentną, nie możesz tego zrozumieć, że dla nauki on ma prawo was operować, tym bardziej, że i tak macie wyrok śmierci. – Więc teraz chcę ci tylko tyle powiedzieć, że wiadomości na zewnątrz już wyszły na temat operacji, teraz postaram się wysłać jeszcze wiadomości na temat twojego stanowiska.

Rozmowa była skończona.

W kilka dni po tej rozmowie Halina Chełmicka jest wzięta do profesora Gebhardta do jego prywatnej kliniki w Hohenlychen (30 km od Ravensbrück), gdzie przyszykowuje wykresy z operacji na zjazd lekarzy niemieckich, na którym Gebhardt informował ich o wyniku jego doświadczeń.

Z moją nogą jest coraz gorzej, rana się otwiera, z ropą wydzielają się odpryski kości. Koleżanka Eugenia Biega, była lekarz dentystka, robi preparat ropy i jeszcze raz, przez kolumnę pracującą w Hohenlychen, wysyła do Haliny Chełmińskiej, która kilka dni zwleka, obiecuje, w końcu daje odmowną odpowiedź. Wobec takiej beznadziejnej sytuacji 1 stycznia 1943 roku decydujemy się na skomunikowanie się przez Organizację z rządem polskim. 2 stycznia 1943 wysyłamy z koleżanką Wandą Wojtasik i Krystyną Czyżówną pierwsze wiadomości [zapisane atramentem] sympatycznym na normalnym papierze obozowym, dając w treści listu rodzinom znak, że list należy wyświetlić, nagrzewając go żelazkiem elektrycznym. W ten sposób wychodziły wiadomości o naszych operacjach i egzekucjach. W kilka miesięcy po takiej „praktyce” wpadam na pomysł, że na kopercie od wewnątrz zmieści się więcej niż na papierze, tym bardziej, że otrzymujemy nową serię papierów do pisania w bardzo złym gatunku dla naszych celów, ponieważ papier był błyszczący i pod światło pismo sympatyczne było widoczne. Dzięki temu pomysłowi ratujemy sobie i naszym koleżankom życie, ponieważ w lipcu roku 1944 jesteśmy zaaresztowanie z siostrą moją Krystyną za przyłapanie korespondencji zakonspirowanej w paczce. Podczas wieczornego apelu 12 lipca jesteśmy z siostrą moją Krystyną, po dokładnej rewizji w łóżkach, odprowadzane przez SS-mana Ramdohra znanego na terenie obozu jako badacz z okrucieństwa, do bunkra. Pierwszej nocy podczas badania mojej siostry dostaję gorączki ponad 40 stopni, rana na nodze wzdłuż całego cięcia się otwiera. Oba ręczniki nasiąknięte ropą. W końcu po ciemku macam muszlę, żeby już do rana trzymać w niej nogę, z której się leją niesamowite ilości ropy z odpryskami kości. O całej naszej aferze politycznej dokładne zeznanie zda moja siostra Krystyna Iwańska.

Ja ze swojej strony mogę tylko dodać, że z bunkra (więzienie dla przestępców na terenie obozu) wyszłyśmy żywe tylko dzięki sprytowi mojej siostry Krystyny i szalonemu szczęściu. Na przykład papiery listowe z całego naszego bloku tego miesiąca zostały zatrzymane, rezultat badań nie dał żadnych, ponieważ pismo sympatyczne było na kopercie od wewnątrz, a przecież nawet przebiegłemu Ramdohrowi do głowy ten pomysł nie wpadł.

Drugi szczęśliwy moment to moja noga, z którą musiałam dwa razy w tygodniu chodzić, co prawda pod eskortą, na opatrunki, niemniej nie przeszkadzało mi to wynoszeniu wiadomości o przebiegu naszej sprawy w skrwawionym opatrunku, który zmieniając koleżanka Izabela Siecińska lub Jolanta Krzyżanowska pracujące w bloku szpitalnym, wynosiły koleżankom z naszego transportu, by je poinformować, jaki przebieg ma sprawa.

13 sierpnia zostajemy zwolnione z więzienia, wracamy na blok, entuzjastycznie witane przez koleżanki.

15 sierpnia po zbiorowym proteście przeciw wznowieniu operacji, zostajemy zamknięte na trzy dni w bloku 15, gdzie słabsze mdleją bez powietrza, a silniejsze słabszym dodają ducha. Mimo protestu cztery nasze koleżanki w celach bunkra siłą zostają zoperowane.

Mimo jednorazowego „wpadunku” kontynuujemy wysyłanie na zewnątrz wiadomości i otrzymujemy potwierdzenie odbioru.

W tym czasie liczebność naszego transportu zmniejsza się czy to przez zwykłą śmiertelność, czy przez egzekucje (piętnaście lub trzynaście miesięcznie), czy przez wypadki śmierci w czasie operacji.

Wszystkie tracimy nadzieję, wszystkie jesteśmy przekonane, że jeszcze w ostatnim dniu przed przyjściem aliantów zdążą nas rozstrzelać. Przeczucia nasze się spełniają niedługo, bo w początku marca 1945 (nie pamiętam dokładnej daty) przeżywamy noc śmierci. Wieczorem ogłoszono nam, że na drugi dzień rano nie możemy się wydalać z bloku, z biura politycznego mamy potwierdzenia naszych przeczuć: „chcą was wykończyć, żeby zatrzeć ślady po operacjach”.

Różnie na to reagujemy. Obóz cały reaguje jednakowo: niedługo już koniec wojny, nie ma mowy, nie pójdziecie teraz na śmierć. Wobec tego cała nasza grupa operowanych, wśród wszystkich popularnie zwana grupą „królików”, jest ukrywana przez obóz do końca.

Ja 16 marca uciekam z fikcyjnym numerem w transporcie odsyłanych do fabryk oświęcimianek do fabryki samolotów w Neustadt-Glewe, skąd 26 marca uciekam z kolumny dziesięciu osób pracujących. Jestem zauważona przez ćwiczących w pobliżu żołnierzy z Arbeitsdienstu, jeden z nich trafia mnie kulą rewolwerową w prawą rękę poniżej łokcia. Mimo to ucieczka udaje mi się szczęśliwie. Po kilku dniach znajduję się 30 km od Hamburga, gdzie po „wiarygodnym zeznaniu”, jako pędzona ewakuowana Ukrainka Maria Iwanowa ze Szczecina dostaję pracę. Pracując przez miesiąc do 1 maja 1945 roku, doczekuję się przyjścia Anglików.

Tak przebiegłam, oczywiście w skrócie, okres życia w niewoli. Mam zamiar po pewnym czasie, gdy już uczucia wszystkie nie będą takie silne, a tym samym nie takie bolesne, napisać książkę, żeby poinformować nasze społeczeństwo o tym, co to był obóz koncentracyjny. Chciałabym również, oprócz zbrodni niemieckich, opisać w niej ludzi silnych, silniejszych od nich mimo nawet śmierci. Chciałabym pokazać w tej książce, jak należy doceniać życie i ludzi. Chciałabym przekonać nią, że tylko silna wola może przebić mur głową.

Książka moja będzie miała tytuł Haftling 7711.

Autorka jej jest studentką Szkoły Dziennikarskiej w Łodzi, nie ma na razie nawet mieszkania, stacja „Łódź Kaliska” jest jej wytwornym apartamentem, niemniej po przeżyciach częściowo tylko opisanych w tych zeznaniach, jest szczęśliwa, że żyje i jest wolna.

Iwańska Janina

(Zeznania są napisane w dziewięć dni po powrocie spod okupacji angielskiej. Pierwsze zeznania w języku angielskim złożyłam jednemu z oficerów propagandy, który opublikował je 27 maja 1945 r. o godz.16.15 przez Radio Londyn).