Warszawa, 5 października 1945 r. Sędzia śledczy Mikołaj Halfter przesłuchał niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i o obowiązku mówienia prawdy oraz o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrał przysięgę, po czym świadek zeznała, co następuje:
Imię i nazwisko | Maria Kuśmierczuk |
Wiek | 25 lat |
Imiona rodziców | Leon i Natalia z Dziubińskich |
Miejsce zamieszkania | Zamość, ul. Szczebrzewska 50 |
Zajęcie | przed wojną studiowała na wydziale matematyczno-przyrodniczym w Wilnie |
Wyznanie | rzymskokatolickie |
Karalność | niekarana |
W roku 1938 zapisałam się na Uniwersytet im. Stefana Batorego w Wilnie. Po pierwszych wakacjach, w jesieni 1939, nie mogłam studiować, ponieważ nie można już było dojechać do Wilna. Mieszkałam wtedy u rodziców w Zamościu, gdzie mój ojciec posiadał warsztat do robienia kafli. W roku 1940 na jesieni, ściślej we wrześniu, wyjechałam do Ujazdowa o 25 km od Zamościa do pp. Koziełłów, gdzie zostałam nauczycielką dwóch dziewczynek dziesięć i piętnaście lat.
W sobotę 9 listopada 1940 roku do Ujazdowa przyjechały dwie czy trzy furmanki z gestapowcami, do domu weszło pięciu gestapowców i od razu pytali o mnie, znając moje nazwisko. Zrobili rewizję w pokoju, gdzie mieszkałam, przetrząsnęli moje rzeczy, nic jednakże nie znaleźli, co by ich interesowało. Żandarmi zabrali mnie na furmankę, przy czym moja gospodyni zdążyła mi podać mały pakunek z żywnością. W czasie rewizji żandarmi mnie nie bili, były jednak wrzaski, że kłamię, i by oddać ulotki. Gestapowcy mówili do nas po niemiecku, jeden z nich tylko znał język polski.
Twierdzę, iż ci, co mnie zabrali, to gestapo, ponieważ byli w zielonych mundurach i mieli trupie główki na czapkach. Jeden – ten co mówił po polsku – był ubrany po cywilnemu.
Wracając do mego zatrzymania. Wieczorem około dziewiętnastej lub dwudziestej gestapowcy furmanką zawieźli mnie do więzienia w Zamościu. W więzieniu strażniczka oddziałowa zrobiła dokładną rewizję, w czasie której nic mi nie zabrano. Przedtem jeszcze w kancelarii spisano moje personalia i odebrano torebkę. Następnie po rewizji odprowadzono mnie do celi. Było w tej celi strasznie brudno, ale miała dwa okna, były tam rozkładane prycze z drewna, na których układano worki ze słomą, w których było również robactwo. W celi tej znajdowało się około trzydziestu kobiet, nie było jednak między nimi politycznych, tylko same kryminalistki, element bardzo dla mnie niesympatyczny. W tej celi pozostałam przez dziesięć dni. W tym czasie żywność otrzymywałam z domu.
Zabrana byłam w sobotę, w poniedziałek 11 listopada 1940 było pierwsze przesłuchanie. Autem zostałam zabrana wraz z innymi więźniami do gmachu gestapo i tam badał mnie gestapowiec, którego nazwiska nie znam, lecz wiem, że tytułowano go „panem komisarzem”. Gdy wprowadzono mnie do gmachu gestapo, prowadzący mnie żandarm pokazał mi w pokoju, jak bito mężczyznę, który bardzo jęczał. Wywarło to na mnie przygnębiające wrażenie. Dalej na progu jakiegoś pokoju spotkał mnie niski gestapowiec, do którego prowadzący mnie żandarm zwrócił się „panie komisarzu”. Otóż ten niski gestapowiec podskoczył i mówiąc: – To ta! – mocno uderzył mnie w twarz. W pokoju czekałam czas jakiś na przesłuchanie, siedząc na krzesełku, przy czym minę miałam ironiczną. Przez pokój przechodził jakiś żandarm, który zawołał po niemiecku: – Patrzcie, ona się śmieje, bezczelna, oni tak wszyscy – następnie uderzył mnie w twarz, po czym otworzył drzwi pokoju, gdzie wciąż odbywało się bicie tego mężczyzny, o którym przedtem mówiłam. Potem przyszedł gestapowiec, do którego się zwracano „panie komisarzu”, jakiś nieznany mi gestapowiec piszący na maszynie i Mazuryk, nauczyciel muzyki z Zamościa, którego przed wojną znałam jako Polaka, a tu był w charakterze tłumacza. Zaczął mnie badać „pan komisarz”, żądając podania życiorysu, potem zaczął mi okazywać tajne gazetki prasy podziemnej, pytając, czy te rzeczy znam, czy należę do jakiejś organizacji. Wszystkie pytania były zadawane głosem podniesionym. Od razu zorientowałam się, iż przyczyną mego aresztowania jest wsypanie aresztowanego przedtem Józefa Antoniewskiego, któremu kiedyś doręczyłam gazetkę. Antoniewski został potem wywieziony do Oświęcimia i stamtąd nie wrócił, o czym się dowiedziałam już po powrocie z Niemiec do Polski w tym roku. Wymieniony Antoniewski niewiele mógł powiedzieć o mojej pracy konspiracyjnej. W czasie przesłuchania na pytania „pana komisarza”, czy należałam do organizacji podziemnej i czy znam tajną prasę odpowiadałam przecząco. Wtedy „pan komisarz” bił mnie po twarzy ręką, chwytał za głowę, zwłaszcza za loczek i walił głową o dwie ściany, ponieważ stałam w rogu pokoju. Potem już mnie zamroczyło, cofałam się od ściany do ściany i po całym pokoju chodząc, byłam bita. Badanie trwało dwie godziny, cały czas „pan komisarz” bijąc, usiłował wymusić ode mnie przyznanie się. Pytał po prostu: – Tak? – a ja mówiłam: – Nie. Podsunięto mi w końcu protokół do podpisania, było w nim napisane, że nie przyznaję się, więc podpisałam się.
Po przesłuchaniu zaprowadzono mnie do jakiejś ciemnej komóreczki wielkości zwykłej łazienki, z tym, iż urządzenia były usunięte; znajdowało się w tym lokalu jedno krzesło, na którym siedział jakiś mężczyzna pobity i strasznie jęczący, drugi w takim samym złym stanie leżał na ziemi, prócz tego były jeszcze dwie osoby, ale po chwili skład osobowy się zmienił, ponieważ zabrano niektóre osoby na badania. Nie wiem, ile czasu tam byłam, ponieważ było ciemno, ale po jakimś czasie gestapowiec znów mnie zaprowadził do „pana komisarza”, który rozpoczął badanie na nowo, wołał przy tym, iż przeprowadzi konfrontację z Antoniewskim. Ja nadal do niczego się nie przyznawałam. Przesłuchanie trwało krótko i w czasie tego nie stosowano bicia, podpisałam raz jeszcze protokół, iż się nie przyznaję. Był już wieczór, więc autem odwieziono mnie i kilka osób z powrotem do więzienia.
Nazajutrz z rana znów zabrano mnie samochodem do gmachu gestapo i znów ten sam „pan komisarz”, ten sam co poprzednio gestapowiec, ale już bez tłumacza Mazuryka, zaczęli mnie badać w ten sposób, iż zarządzono konfrontację z Antoniewskim, który mnie poznał i powiedział, iż to o mnie chodzi, że ja mu doręczyłam gazetki. Ja zaprzeczyłam, powołując się na to, iż Antoniewski, który nosił okulary, jest krótkowidzem. Antoniewski był zupełnie roztrzęsiony, widocznie był przedtem bity, i widocznie się bał. Mówił, iż to ja mu dałam gazetkę. Znów podpisałam protokół, w którym było zaznaczone, iż się nie przyznaję do zarzucanych mi czynów. Znów zostałam odwieziona do więzienia. Nazajutrz, we środę około południa, znów byłam dostawiona do gmachu gestapo i sam „komisarz” bez tłumacza, na pół po polsku, na pół po niemiecku zaczął mnie namawiać do przyznania się do winy, w przeciwnym razie mówił, że mnie rozstrzela. Ja nadal nie przyznawałam się do niczego, nawet się uśmiechałam. Odwieziono mnie do więzienia, gdzie przebywałam do 20 listopada, to jest do chwili odwiezienia mnie do Lublina do więzienia na Zamku.
6 lutego 1941 roku zabrano mnie samochodem do gestapo lubelskiego przy ul. Uniwersyteckiej 6, tzw. [dom] „Pod Zegarem”. Po przewiezieniu mnie do gestapo któryś z tam obecnych powiedział: – Pani zna już SS – po czym wprowadzono mnie do piwnicy, gdzie były cele, do których drzwi były tylko kratą, okna były zamalowane na brązowy kolor i można je było uchylić tylko na parę centymetrów. W celi tej były również kaloryfery pomalowane na srebrny kolor, które robiły wrażenie narzędzi tortur. Gdy szłam przez korytarz do celi, w której mnie zamknięto, przez drzwi w postaci krat widziałam zmaltretowanych i jęczących ludzi. Wrażenie było straszne. W celi, w której mnie zamknięto, była jeszcze jedna kobieta. W celi w piwnicy pozostałam do końca kwietnia 1941. Przesłuchania były rzadko, ściśle – trzy razy. W czasie pierwszego przesłuchania znów zarządzono konfrontację z osobą mi nieznaną, która rzekomo była z Zamościa. Ta osoba także mnie nie poznała. W czasie przesłuchania mnie nie bito. Po raz drugi na przesłuchaniu pytano mnie o różne nazwiska, po raz trzeci pytano, czy się przyznaję do udziału w organizacji podziemnej. Dwa razy zabierano mnie do Zamościa: raz na konfrontację z Maćkowskim, którego imienia zapomniałam, przy czym pytano, czy współpracowałam z nim. Dzięki oddziałowej więzienia w Zamościu „Janeczce”, której nazwiska nie pamiętam, wiem tylko, że była Polką, porozumiałam się przedtem z Maćkowskim i oboje zeznawaliśmy jednakowo, iż się znamy tylko z terenu towarzyskiego. Po raz drugi zawieziono mnie do Zamościa i kazano przespacerować się po ulicy. Nie wiem, czy dlatego, że mnie miał ktoś poznać, czy dla innych powodów.
W kwietniu odwieziono mnie z powrotem do więzienia w Lublinie na Zamek, gdzie pozostałam do 21 września 1941 roku. W tym dniu wraz z transportem wywieziono mnie do obozu w Ravensbrück. Warunki przejazdu były znośne: był osobowy pociąg, w wagonie miałam siedzące miejsce, na drogę wydano nam bochenek chleba i ćwierć kilograma kiełbasy.
Po przyjeździe do Ravensbrück na stacji przyjęły nas SS-manki z psami, z krzykiem ustawiły nas w piątki, zapakowały do samochodów i tak dojechałyśmy do obozu. W obozie więźniarki niemieckie na rozkaz SS-manek odebrały nam wszystkie nasze rzeczy, w których przyjechałyśmy, następnie po kąpieli wydały nam rzeczy lagrowe z pokrzywy, były to koszula, majtki, halka, sukienka, chusteczka na głowę i drewniaki bez pięt. Ubranie było niewystarczające. Mnie wraz koleżankami dano na blok gdzie około czterech tygodni trwała kwarantanna, w czasie której nie zabierano nas do pracy.
Po upływie wymienionego terminu wzięto mnie, wraz z kolumną około dwudziestu osób, do pracy na zewnątrz lagru przy budowie ogrodu: Gartenbau. Była to praca fizyczna i szalenie ciężka, polegała na noszeniu nosiłek z ziemią przez dwie osoby na odległość około trzystu – czterystu metrów, z tym, że tylko dwa razy można było odpocząć. Były przy nas dwie strażniczki Aufseherin z psem, które nas zawsze popędzały. Praca była nad siły. Trwała do końca listopada 1941 roku, do czasu, gdy cały nasz transport został zatrudniony przy szyciu butów słomianych. Przy szyciu tych butów były trzy zmiany po osiem godzin, praca trwała również nocą – pierwsza zmiana od piątej rano. W czasie pracy pilnowały nas strażniczki, które wymagały starannej roboty, gdy zauważyły usterki, biły butem po głowie. Przez osiem godzin trzeba było uszyć dwie pary butów. Pracowałam tam do wiosny, potem zostałam przydzielona nadal do tej samej pracowni do szycia butów rannych ze słomy, przy czym pracowałam przez miesiąc. Później w tym samym baraku pracowałam przy krojeniu futer, które się podszywało potem pod płaszcze wojskowe. Ta moja praca trwała do 7 października 1942 roku.
Jeśli chodzi o stosunki w obozie, to muszę zaznaczyć, iż panował bardzo wielki rygor: nie można było nic pisać, nie można było chodzić pod rękę, za to karano obcinaniem włosów, nie można było mieć dziurawych pończoch, których nie było czasu cerować. Do przykrycia dawano dwa koce, z których tylko jednym można było się przykrywać, drugi miał leżeć [złożony] w kostkę w nogach. Za przekroczenia były surowe kary: bicie po twarzy, stawianie przed bunkrem, odbieranie obiadu. Bito nieraz do krwi. Okrucieństwem wsławiła się kierowniczka lagru Mandel (imienia nie znam), która biła fantastycznie, a także okrutny był SS-man, podoficer, nie wiem jakiej rangi, Binder (imienia nie znam), który bił i katował więźniarki pracujące przy robotach dla wojska.
W lipcu 1942 roku zawołano 73 osoby z naszego transportu, który przyjechał jako Sondertransport, to znaczy transport szczególny. Wybrane były przeważnie młode osoby, które wywoływano po nazwiskach. Zebrano nas przed komendanturą, gdzie stała grupa SS-manów z komendantem. Kierowniczka Mandel sprawdziła nasze personalia i czy nie wychodzimy na zewnątrz.
Zaznaczam, iż wiosną 1942 nasz transport i razem z nami przybyły transport z Pawiaka, zostały wycofane z robót poza lagrem. Na drugi dzień znów nas zwołano przed szpitalem lagrowym w ilości 73, ustawiono nas piątkami, przy czym pierwszą piątkę jacyś SS-mani wzięli do szpitala i były one poddane zewnętrznym oględzinom przez tychże SS-manów.
Ja w tej piątce nie byłam, ale jak było w szpitalu wiem z opowiadania koleżanek. Po jakimś czasie do szpitala rewirowego wezwano chyba sześć osób: Wanda Wojtasik, która obecnie jest w Krakowie, adresu jej nie znam; Zofia Kawińska, obecnie jest chyba w Chełmie, adresu jej nie znam; Róża Gutek, która została rozstrzelana w 1942 czy 1943 roku, Zielonka – imienia nie pamiętam, która została rozstrzelana razem z Różą Gutek; Aniela Okoniewska, która obecnie jest gdzieś na wsi na Lubelszczyźnie, nie znam bliższego adresu. Nie pamiętam, kto był jeszcze.
O tym, co się działo z grupą zabraną do szpitala, ja i inne koleżanki wiemy z późniejszego opowiadania oraz z kartek rzuconych przez chore przez okno. Więc z tego, co się tymi drogami dowiedziałam, mogę powiedzieć, iż było tak: najprzód zabrane na operację dostały jakiś zastrzyk, potem zostały uśpione i operowane, po operacji miały nogi rozcięte, przy czym rany bardzo ropiały. Zabiegi były bardzo bolesne.
Jakie środki stosowano do usypiania oraz czy i jakie bakterie chorobotwórcze były koleżankom zastrzykiwane, tego nie wiem.
Po pierwszej operacji nastąpił szereg innych, w piątej turze ja byłam wezwana przez władzę lagrową razem z jedenastoma innymi koleżankami, a mianowicie:
Pelagia Maćkowska, obecnie zam. w Zamościu, pracuje w Spółdzielni „Społem”, Leokadia Kwiecińska, obecnie zam. w Lublinie, pracuje w Zarządzie Miejskim, Stanisława Jabłońska, nie wiem, gdzie jest obecnie, pochodziła z Chełma, Jadwiga Łuszcz, nie wiem, gdzie jest obecnie, pochodziła z Hrubieszowskiego, Zofia Kiecol, która umarła po operacji,
Genowefa Kluczek, nie wiem, gdzie jest obecnie, pochodziła z Chełma, Kazimiera Kurowska, która umarła po zabiegu operacyjnym,
Maria Kapłan, zam. obecnie we wsi Łabunie pod Zamościem,
Czesława Kostecka z Międzyrzeca, adresu nie znam,
Irena Krawczyk, o której nie wiem, gdzie jest obecnie,
Aniela Lefanowicz, która zmarła po zabiegu operacyjnym
i ja.
Zebrano nas w szpitalu lagrowym i tam lekarka lagrowa dr Oberheuser obejrzała nas zewnętrznie, potem nas wykąpano, dano doustnie krople morfiny.
Wiem, że to była morfina, ponieważ było w obozie wiadome, iż przed operacją dają morfinę, poza tym po zażyciu poczułam odurzenie.
Następnie zabierano nas kolejno na wózki i zawożono na salę operacyjną. Na korytarzu przed salą operacyjną dostałam – i koleżanki również – zastrzyk narkozy evipan, ile centymetrów, nie zauważyłam.
Wiem, iż evipanu użyto jako narkozy, ponieważ mówiono w lagrze, iż taki środek się stosuje. Zasnęłam zaraz i obudziłam się po operacji już na łóżku. Stwierdziłam, iż mam nogę bardzo grubą, już obandażowaną. Po przebudzeniu się byłam prawie nieprzytomna, miałam gorączkę około 40 stopni i w następnych dniach po operacji również. Czułam się bardzo źle, wszyscy myśleli, że umrę, noga bardzo mnie bolała. Od razu miałam nogę rozciętą, wiedziałam o tym, ponieważ od razu była zabandażowana. Po operacji dostawałam zastrzyki dożylne i domięśniowe, nie wiem jakiego środka. Dożylne były 5 czy 10 cm, domięśniowe zastrzyki miały większy rozmiar, ale nie wiem, co to było.
Wysoka gorączka z małymi przerwami trwała kilka tygodni, potem temperatura ustąpiła na tydzień czy dwa, nie pamiętam dokładnie, i znów zaczęła się podnosić do około 40 stopni. Po operacji co drugi dzień brano mnie na opatrunki, które były bardzo bolesne. W czasie opatrunków nie widziałam swej nogi, ponieważ oczy zakrywano mi prześcieradłem. W czasie, gdy już miałam więcej świadomości, przy trzecim czy czwartym opatrunku, zorientowałam się, iż do rany przykładano jakieś przyrządy ssące. W ogóle noga bardzo ropiała i ropa była cuchnąca. Koleżanki także mi opowiadały, iż przy opatrunkach czuły jakby do ran przykładano przyrządy ssące.
Po opatrunkach rana była obolała, ale za to czyste bandaże dawały złudzenie, że się lepiej czuję. Leżałam w łóżku do 7 kwietnia 1943 w szpitalu lagrowym.
Dodaję, iż było rzeczą ogólnie znaną u nas, iż operacji dokonywał profesor Gebhardt w towarzystwie swego asystenta doktora Fischera i jeszcze jeden asystent, którego nazwiska nie znam. Opatrunki robili początkowo dr. Fischer, a potem dr. lagrowy Schiedlausky (naczelny lekarz szpitala lagrowego) oraz dr Oberheuser i dr Rosenthal – lekarze lagrowi. Dr Oberheuser z polecenia prof. Gebhardta opiekowała się stacją doświadczalną, więc spisywała historię choroby oraz robiła nam wszystkie zastrzyki w związku z doświadczeniami na nas robionymi. Specjalnie się nad nami nie znęcała. Natomiast brutalnością przy robieniu opatrunków odznaczał się dr Rosenthal.
Po 7 kwietnia 1943 roku wyszłam ze szpitala lagrowego z pozwoleniem leżenia na bloku, ponieważ rana na nodze była jeszcze otwarta. Pierwszy raz zobaczyłam ranę na swej nodze w trzy tygodnie po operacji, w czasie, gdy przyjechał prof. Gebhardt na pokaz nóg naszej grupy. Zobaczyłam wtedy nogę rozbandażowaną, która od kostki do kolana robiła wrażenie mięsa, przy tym w środku przeświecała kość, na wyżej wspomnianym odcinku było cięcie, więc od kostki do kolana.
Czy noga moja w tym czasie była spuchnięta powyżej kolana, nie zauważyłam, w każdym razie wygląd powyżej kolana był prawie normalny.
We wrześniu 1943 roku wróciłam z powrotem do szpitala lagrowego, ponieważ noga się nie goiła. Personel w szpitalu był wtedy już zmieniony, nie było już tych, co mi robili operację, a nowy doktor Treite zrobił mi operację plastyczną, przeszczepiając naskórek na miejsce niezagojone. Leżałam w szpitalu do 10 lutego 1944 i wróciłam na blok z raną otwartą tylko na powierzchni 1 cm kwadratowego. W tym czasie wszystkie „króliki doświadczalne” były zgrupowane na jednym bloku i tam właśnie wróciłam. Koleżanki były zatrudnione robieniem pończoch na drutach i ja też zajęłam się tym samym.
W okresie, gdy byłam operowana, dr Oberheuser zarządziła, by chore po operacji miały utrzymanie lepsze niż inne więźniarki, głównie jednak starały się o to Polki pracujące w kuchni. Gdy wyszłam ze szpitala i zostałam przydzielona do bloku, gdzie były zgrupowane wszystkie „króliki doświadczalne”, w bloku tym utrzymanie było tak samo złe jak w innych. Miałyśmy blokową, Niemkę Katarzynę Knol, która nas udręczała jak mogła, najchętniej moralnie, i denuncjowała nas przed władzami. Chcę jeszcze nadmienić, wracając do zeznań poprzednich, iż z mojej grupy po operacji zmarły Kraska (imienia nie pamiętam) oraz Alfreda Prus, Zofia Kiecol, Kazimiera Kurowska, Aniela Lefanowicz.
W tym czasie byłam tak ciężko chora, iż nie widziałam, jakie były objawy choroby koleżanek, które zmarły.
Na bloku dla „królików doświadczalnych” sytuacja mniej więcej bez zmian trwała do 4 lutego 1945 roku. Tego dnia przyszła lista wszystkich operowanych z rozkazem komendanta lagru, by nas wywieźć do obozu Gross-Rosen. Wiedziałyśmy, iż Gross-Rosen jest zajęte już przez wojska radzieckie, rozkaz ten więc – jak mniemałyśmy – przygotować miał naszą likwidację. Rozkaz wzywał nas, by się zgrupować przed biurem komendanta. Sądziłyśmy, iż potem miano nas rozstrzelać. Wobec tego nie stawiałyśmy się na rozkaz. W imieniu naszej grupy „królików doświadczalnych” występowały wtedy Zofia Baj i Jadwiga Kamińska (które obecnie są na Zachodzie, w alianckiej strefie okupowanych Niemiec) i one prowadziły w naszym imieniu rozmowy z komendantem lagru i władzami lagrowymi. W tym czasie prawie wszystkie „króliki doświadczalne”, z wyjątkiem dwóch naszych wyżej wymienionych reprezentantek, nie sypiały w bloku, lecz przebierały się za tzw. zugangi, to jest świeże więźniarki, które były bardzo obdarte. Nocowałyśmy na obcych blokach u znajomych. Zachowywałyśmy wielką czujność i żadnej z nas nie złapano. W tym czasie był wielki ruch i bałagan w lagrze: przybywały transporty z Oświęcimia, przejściowo zatrzymywały się w Ravensbrück, a ostatecznie były kierowane do fabryk. Jednocześnie był coraz większy bałagan u władz lagrowych. Korzystając z tego, około osiemnastu naszych „królików” pod zmienionymi nazwiskami wyjechało z transportami do fabryk. Chodziło o to, by uniknąć masowej egzekucji. Wiedziałyśmy, iż gdy część z nas się usunie, Niemcy będą czynili poszukiwania, by skompletować grupę, a my zyskamy na czasie i doczekamy przybliżenia się wojsk alianckich i wybawienia. Ja zostałam w obozie, ponieważ chodziłam, kulejąc.
Potem nasza sprawa przestała być głośna, ponieważ na pierwszy plan wysunęła się selekcja. Niemcy wyłonili komisję złożoną z SS-manów i lekarzy: dr Trommer, główny lekarz obozowy z Ravensbrück, jakiś lekarz z Oświęcimia, Schwarzhuber, adiutant komendanta lagru i Pflaum, szef urzędu pracy na terenie lagru. Otóż ta komisja selekcjonowała blokami kolejno wszystkie więźniarki na zdolne do pracy i niezdolne – jak sądziłyśmy – skazane na stracenie. W rezultacie selekcji, jak słyszałam, około 4 tys. starszych więźniarek zostało straconych w tzw. Jugendlagrze i spalonych w krematorium. W jaki sposób były te więźniarki stracone, różnie mówiono. A więc, że były rozstrzelane, ogłuszone pałkami itp.
Drugą sprawą zajmującą władze obozowe była kwestia kobiet zabranych po powstaniu w 1944 roku z Warszawy. Otóż warszawianki przesłane po powstaniu do obozu w Ravensbrück były wysyłane do fabryk na roboty przymusowe. Obecnie cofano je z tych fabryk do obozu, oddawano ubrania i jechały z przeznaczeniem pracy jak wszyscy pracownicy obcokrajowcy. W tym czasie w lagrze ciągle wzrastało rozprężenie, dawało się odczuwać bliskość frontu. Międzynarodowy Czerwony Krzyż zaczął się opiekować lagrem.
Przyjechały ze Szwajcarii samochody Czerwonego Krzyża i zabrały około trzystu Francuzek i Polkę Karolinę Lanckorońską, która dokładnie wiedziała o naszej sprawie. Zaczęły chodzić słuchy, iż będzie się to działo częściej. Nabrałyśmy otuchy. Rzeczywiście po raz drugi przyjechały auta, prawdopodobnie szwedzkie, i zabrały resztę Francuzek, do nich wieczorem zupełnie nieoficjalnie przyłączyła się jedna z „królików”, Zofia Sokólska, która prawdopodobnie jest obecnie w Szwecji, ale nie miałam już potem o niej wiadomości.
Po wywiezieniu obcych narodowości z lagru, a więc Francuzek, Norweżek, Szwajcarek, przyszedł transport po Polki i zabrał z bloków chorych około kilkudziesięciu osób. Nasze reprezentantki wciąż w tym czasie pertraktowały z komendantem obozu, a my wciąż miałyśmy się na baczności, chociaż swobodnie chodziłyśmy po lagrze. Wreszcie około 20 kwietnia 1945 roku Czerwony Krzyż zabierał pociągiem transport kobiet do Szwecji. Wyjechało do 4 tys. Polek. Wtedy trzy z naszych „królików” chciały się przyłączyć do transportu, ale komendant przeciwstawił się temu i zagroził, że będzie sprawdzał całe 4 tys., wobec czego nasze trzy koleżanki wstały i wycofały się. Wówczas znów zaczęłyśmy się obawiać likwidacji. Komendant lagru w rozmowie z naszymi reprezentantkami rzekomo w obecności przedstawiciela Międzynarodowego Czerwonego Krzyża obiecał, iż nic się nam nie stanie i że po nas przyjadą specjalne samochody szwedzkie. Potem, przed 28 kwietnia 1945, stanęłyśmy do zapisu na wyjazd do Szwecji, gdy gruchnęła wiadomość o ewakuacji obozu. Cała nasza grupa „królików” wraz z bliskimi osobami wyszła z obozu 28 kwietnia i doszłyśmy do Ziertow, gdzie 1 maja 1945 zostałyśmy odbite przez wojska radzieckie.
Odczytano.