ANTONI WIERCZKOWSKI

Strz. Antoni Wierczkowski, ur. 16 lutego 1894 r., żonaty.

1 września 1939 r. jako urzędnik dyrekcji Francusko-Polskiego Towarzystwa Kolejowego w Bydgoszczy zostałem wraz z rodziną ewakuowany. Dyrekcja miała być ewakuowana do Chełma, jednak wskutek silnego bombardowania transportów jazda była utrudniona i gdyśmy dojechali do Chełma, odnośne budynki już były zajęte przez urzędy z Warszawy i nas skierowali do miasteczka Rożyszcze, odległego o 20 km od Łucka na Wołyniu.

Około 20 września 1939 r. wojska sowieckie zajęły Rożyszcze i wraz z rodziną znalazłem się w rękach władz sowieckich. Wkrótce wysiedlili nas do wsi Kopaczówka, pięć kilometrów od Rożyszcza, i na razie zostawili w spokoju. Nie pracowałem, żyłem z pieniędzy wypłaconych przez dyrekcję kolejową (przed wkroczeniem wojsk sowieckich wypłacono sześciomiesięczne pobory).

W marcu 1940 r. władze NKWD przeprowadziły rejestrację wszystkich tzw. bieżeńców, tj. ewakuowanych z terenów polskich zajętych przez Niemców, jak również samorzutnie zbiegłych przed bombardowaniem. Najważniejszym punktem w arkuszach rejestracyjnych było pytanie, czy chcę się wracać do Germanii, czy też pozostać pod władzą sowiecką. Obawiając się, że zgoda na pozostanie na miejscu może pociągnąć za sobą przymus otrzymania paszportu, tzn. obywatelstwa sowieckiego, odpowiedziałem, że chcę wracać do Polski, którą władze sowieckie nazywały Germanią. Przeczuwałem, że grozi mi wywiezienie w głąb Rosji, toteż pod koniec maja 1940 r. wyjechałem wraz z rodziną do Włodzimierza, gdzie zastałem tysiące uchodźców pragnących wrócić do swych warsztatów pracy.

Władze sowieckie wszystkich nas zarejestrowały, obiecując wysłanie za granicę. Tymczasem w nocy z 28 na 29 czerwca wszystkich zarejestrowanych aresztowano i wywieziono na Syberię. Partię uchodźców, do której wcielono mnie z rodziną, skierowano za Tomsk, do posiołka Simanowka, odległego o sto kilometrów od stacji kolejowej Asino. W posiołku tym był uprzednio łagier zakluczonych. Warunki mieszkaniowe, zdrowotne itp. były okropne. Umieszczono nas w barakach pełnych pluskiew i szczurów. Zajęcie dawali według specjalności, ja więc otrzymałem „posadę” buchaltera i pracowałem pod nadzorem, starano się bowiem złapać na spóźnieniu się do pracy i oddać pod sąd itp.

Wyżywienie było bardzo słabe, dawali początkowo kilogram chleba na pracującego i 400 g na członka rodziny, tłuszczów i cukru nie sprzedawali w ogóle. Z końcem 1940 r. wprowadzono w biurze zajęcia nadliczbowe, tak że przy słabym, migającym świetle elektrycznym zmuszali do pracy do godz. 12. i 17.00 [sic!] w nocy. Praca ta, przy słabym odżywianiu, powodowała zupełne wyczerpanie organizmu i bardzo ujemnie działała na wzrok. Na posiołku, gdzie się znalazłem, większość była Żydów i Ukraińców, Polacy byli mniejszością.

W końcu czerwca 1941 r. wbrew mej woli skierowano mnie na inny posiołek i dali mi odpowiedzialną pracę kierownika sklepu i stołówki. Nastąpiły zmiany na stanowiskach naczelników, których brali do wojska, i gdy nastał trzeci z kolei naczelnik, były buchalter, ów zaraz przyjechał na rewizję do mnie i na podstawie tendencyjnie obliczonych danych oddał mnie pod sąd za nadmierny rozchód chleba podczas wojny w stosunku do obowiązujących norm. Groziło mi, jak powiadano, ok. pięciu lat więzienia. Uratował mnie fakt, że nie sprzedawałem chleba osobiście, lecz czyniła to sprzedawczyni, młoda Tatarka. Sprawę odłożono, ale nie byłem pewny, czy mnie nie pociągną do odpowiedzialności za brak dozoru. Jednak 5 września 1941 r. ogłoszono nam, jako obywatelom polskim, amnestię. Mnie nie zezwalano od razu na wyjazd z posiołka, dopiero 28 października, po całkowitym obliczeniu się ze mną, w rezultacie czego nie wypłacono mi zarobku za dwa miesiące i jeszcze musiałem dopłacić 30 rubli, zezwolono mi wyjechać.

Władze NKWD przy ogłaszaniu aktu amnestii wspominały o tworzeniu się naszej armii na terenach ZSRR, toteż gdy poczułem się wolny, zamiarem moim było wstąpienie w szeregi armii. Do Nowosybirska dojechałem z rodziną pociągiem osobowym, a z Nowosybirska dostaliśmy się do transportu, który miał skierowanie do Buchary. Jednak do Buchary nas nie puszczono, zatrzymano natomiast na stacji Kagan, gdzie od przyjezdnych Polaków dowiedziałem się, że utworzono tylko dwie dywizje polskie, dalsze tworzenie armii wstrzymano i wszystkich kierują do kołchozów, w których trzeba pracować i oczekiwać dalszych zmian.

Ze stacji Kagan transport nasz cofnięto i skierowano do Kazachstanu. Ja z rodziną byłem skierowany do kołchozu [nieczytelne] w dżambulskiej obłasti. Przyjechaliśmy do kołchozu 1 grudnia 1941 r. i znaleźliśmy się w warunkach ciężkich, gdyż dla nas była tylko praca fizyczna, do której ani ja, ani żona, ani dzieci nie były przyzwyczajone. Pracowałem przy oczyszczaniu rowów nawadniających, przy wycinaniu trzciny lub też krzewów bawełny, żona i córki pracowały przy zbieraniu bawełny. Zarobek był tak mały, że na możliwe wyżywienie zapracować było trudno. Aby ratować dzieci wygnańców od śmierci głodowej, placówki polskie wystarały się o zapomogę w postaci mąki, ryżu i kapusty. Zaczęły się szerzyć choroby, szpital miejscowy był przepełniony, prawie każdego dnia ktoś umierał i zmarłych chowano na miejscowym cmentarzu bez trumien i bez ubrań.

Ja na początku lutego 1942 r. zachorowałem na ostrą grypę, jednak gdy tylko poczułem się lepiej i dowiedziałem się o mobilizacji do armii polskiej, udałem się w podróż 16 lutego. Po bardzo ciężkiej i wyczerpującej podróży, wypadło bowiem po kilka dni czekać na węzłowych stacjach na połączenie, dotarłem do Kermine, gdzie 4 marca 1942 r. zostałem przydzielony do Batalionu Drogowego 7 Dywizji Piechoty, a po dwóch tygodniach do Batalionu Kolejowego, z którym 1 kwietnia 1942 r. znalazłem się w Iranie (Pahlevi). Przed wyjazdem z Rosji zawiadomiłem żonę o sobie, jednak odpowiedzi nie otrzymałem. Tak więc rodzina moja została w Rosji i do tej pory nie mam o niej żadnej wiadomości, co mnie ogromnie niepokoi, rodzina bowiem miała zamiar szybko wyjechać za mną. Jeżeli żona tego nie uczyniła, to znaczy, że władze sowieckie wyjazd uniemożliwiły.

Miejsce postoju, 7 marca 1943 r.