Plut. Józef Wierzbiński, 44 lata, funkcjonariusz PKP, żonaty.
10 lutego 1940 r. zesłany do archangielskiej obłasti, rejonu Niandoma, lesopunkt Soluga. Po ucieczce z niewoli niemieckiej w listopadzie 1939 r. wróciłem do Łomży, do rodziny. Z Łomży wyjechałem do wsi Srebrowo, lecz przedtem zawarłem znajomość z leśniczym Gruszkom, Jeżewskim i Kosteckim z Jednaczewa. Wyżej wspomniani wysłali mnie do pracy w lesie w Bożejewie, lecz zadanie moje było zupełnie inne.
10 lutego 1940 r. o godz. 4.00 przebudziło mnie silne pukanie w okna. Pytam się: „Kto?”. Odpowiada niejaki Choinski: „Bolszewicy, natychmiast otwierać”. Wstałem i otworzyłem. W tej chwili dwóch bojców sowieckich z bagnetami na karabinach chwyciło mnie i postawiło pod ścianę. Reszta, piątka składająca się z dwóch bojców, dwóch po cywilnemu ubranych i jednego NKWD-zisty, weszli do pokoju, żonę i dzieci spędzili z łóżek i postawili w jednym kąciku mieszkania. Dzieci i żona płaczą, nie wiedzą, co się stało. Bolszewicy rozpoczęli szczegółową rewizję. Pomocnikiem był Choinski, który czytał i tłumaczył. Znaleźli obraz „Cud nad Wisłą”, na widok tego wściekłość ich ogarnęła. NKWD-zista i dwóch bolszewików w cywilnym ubraniu poczęli mnie bić i wymyślać.
Po zakończeniu rewizji dali żonie 40 min na ubranie siebie i dzieci i zabranie małego bagażu. Jedna z córek trzymała bochenek chleba i butelkę mleka – bojec sowiecki wyrwał jej z rąk. Dzieci załadowali na sanie, ja i żona pieszo obok sań pod eskortą czterech żołnierzy. Mróz do 30 stopni i silny wiatr, przeszło 20 km, głodno i chłodno. Zagnali na stację kolejową w Łomży, zapędzili do zimnych wagonów towarowych. Wagon 15-tonowy, załadowali 50 osób, mężczyźni, kobiety i dzieci, było nawet kilka osób ciężko chorych, jeden starzec ślepy. Po dwóch dniach postoju na stacji w Łomży dali po bochenku chleba na rodzinę. Podróż trwała 14 dni, przez 14 dni podróży (męki) trzy razy dali ciepłą strawę. Po wodę wysyłali po jednym człowieku z wagonu. Każdego ogarniała rozpacz i pragnienie. Na postoju, jeżeli było możliwe, to każdy sobie nabierał śniegu, żeby zaspokoić pragnienie.
Po przybyciu transportu do miejsca przeznaczenia wyładowano nas i zapędzono do baraku. Dali kącik, że powinno było mieszkać 7 osób, a musiały się pomieścić 24. Tak trwało przeszło miesiąc. Na drugi dzień po przyjeździe wypędzili do pracy w lesie. Śnieg leżał do dwóch metrów grubości, nieodpowiednie ubranie i obuwie, wielu odmroziło nogi i ręce. Mróz do 40 stopni. Norma na jednego człowieka pięć metrów i spalenie gałęzi. Od jednego metra postawionego [płacili] 80 kopiejek. Zupa woda w stołowej jeden talerz 1,50 rubla, kilo chleba 1,20 rubla. Potrącali dziesięć procent za opiekę NKWD, piętnaście rubli miesięcznie za mieszkanie. Praca się rozpoczynała porą zimową o godz. 6.00 [i trwała] do godz. 18.00. Do pracy do swego miejsca nie można było dotrzeć z powodu nocy, ponieważ do dnia było jeszcze przeszło dwie godziny. Ja, żona i córki (jedna 12 lat, a druga 10) pracowaliśmy, żeby choć wyznaczony chleb kupić, a zupa była rzadkością. Prócz tego urąganie ze strony komendanta NKWD i naczelników zarządu, wyśmiewanie: „burżuje, faszyści” na każdym kroku i że otrzymaliśmy zapłatę za 1920 r.
Na lesopunkcie Soluga z 300 zesłańców przez jeden rok zmarło 48 osób, przeważnie z głodu. NKWD werbowało sobie Polaków spośród zesłańców. Był niejaki Balejko ze wsi Grądy-Woniecko z Polski, Tatarowski z Drozdowa i Mozarski Antoni. Zaczęły się aresztowania Polaków, aresztowano Gruszkę, Cychola, Rasia, Dawida, Mocarskiego i wielu innych. Mimo że wróg dręczył, nie było to tak bolesne, jak to, że z rodakiem była obawa pomówić szczerze. Zdrowo myślący stronili od niepewnych, lecz były chwile szczęśliwe, kiedy mogłem porozmawiać i jeden drugiego mógł pocieszyć.
Stosunek władz NKWD do Polaków był bardzo wrogi. Polaków uważano za wielkich wrogów raju sowieckiego. Od czasu do czasu przyjeżdżał wospitatiel (politruk), który wychwalał sowiecki ustrój, że jedyny robotnik na kuli ziemskiej nie jest wyzyskiwany w Rosji, że mądry Stalin stworzył dobrobyt. Polskę nazywał zlepkiem wersalskim i zgniłą. Zohydzali wszystko co polskie. Dzieci przymusem ciągnęli do szkoły, uczyli piosenek zohydzających Polskę. Dlatego postanowiliśmy z żoną nie posyłać dzieci do szkoły. Żona siedziała za to siedem dni w areszcie. Pewnego dnia wieczorem przychodzi komendant NKWD i nauczyciel i pytają się, dlaczego dzieci nie chodzą do szkoły. Ja mówię: „Przecież ja nie mam prawa dzieci zmuszać, bo prawo nie pozwala”. A dzieci odpowiadają, że do szkoły nie pójdą, bo są głodne. Pomoc lekarska można powiedzieć żadna. Lekarstw nie było, a po drugie odpowiedź lekarza była taka – i komendanta NKWD – że Polaków nie przywieźli po to, żeby ich leczyć, lecz po to, żeby tu pozdychali.
4 listopada 1941 r. porzuciłem pracę, zabrałem rodzinę – żonę i sześcioro dzieci i udałem się w podróż do Buzułuku, żeby wstąpić do wojska. Podróż z Północy do Czkałowa trwała pięć tygodni. W Czkałowie w placówce polskiej otrzymałem odpowiedź: do wojska się nie przyjmuje, żadną dobroczynnością nie jesteśmy, trzeba szukać pracy. Pięć dni siedziałem z rodziną na dworcu w Czkałowie aż wreszcie załadowali nas na pociąg i zawieźli do Kitobu. Tam nędza gorsza niż na Północy: przez dwa miesiące nie jadło się kawałka chleba. 10 lutego 1942 r. wstąpiłem do Wojska Polskiego, a rodzinę pozostawiłem w kołchozie.
Nadmieniam, że najgorszą zmorą był brak mydła, a w mieszkaniu tysiące pluskiew, które ostatnie krople krwi ssały. O śnie letnią porą w ogóle nie było mowy, a przy pracy miliony rozmaitych komarów i meszek.
Miejsce postoju, 2 marca 1943 r.