KAZIMIERZ BRONOWICKI

Kpr. Kazimierz Bronowicki, rocznik 1906, rolnik, żonaty.

Aresztowany 20 marca 1940 r., na podstawie tej, że zorganizowałem Związek Strzelecki w swojej wsi i byłem ostatnio sołtysem.

Aresztowano mnie w domu, w nocy, i na drugi dzień zawieziono do więzienia w Równem i osadzono w celi 33, której siedziało 50 ludzi, wszystko polityczni. 90 proc. Polaków. Byli oficerowie i podoficerowie, kolejarze, sędziowie, inżeniery, policjanci, sołtysi, strażnicy więzienni, komendanci straży pożarnej i młodzi chłopcy ze Związku Strzeleckiego. Na drugi dzień 25 [osób] zabrali w transport i wywieźli do Charkowa. Tego samego dnia przyprowadzili znowu 25 ludzi.

Wyżywienie było takie: rano 600 g chleba, niepełna łyżka cukru, na obiad łyżka gęstej kaszy i pół litra zupy z buraków karmowych [pastewnych], na kolację trzy czwarte litra rzadkiej zupy [nieczytelne]. Za poduszkę służyły mi buty [nieczytelne], karaluchy i pluskwy. Koce brali z magazynu polskiego i wywozili do Rosji. Po dwóch miesiącach zabrali mnie do Korca, gdzie przez trzy tygodnie przeprowadzali śledztwo, zarzucając mi, że miałem kontakt z Korpusem Ochrony Pogranicza i straszyli, że jeżeli się nie przyznam, to mnie zamkną do lochu pod zamkiem, który jest w tym miasteczku. W tym czasie dowiedziałem od tych, co tam siedzieli w areszcie, że moją żonę z dziećmi wywieziono do Rosji, a matka została, bo nie była obecna [w domu] w tym czasie. Matka przychodziła do mnie, ale nic z nią nie mówiłem, bo nie wolno mi było.

Po trzech tygodniach wrócili mnie znów do Równego, gdzie wznowili śledztwo i dali mi art. 59.13. Na badanie wozili mnie na ul. Kopernika, gdzie byłem zamknięty w podziemnym lochu na 12 godzin, ciemnym i w dzień, i w nocy.

Na badaniu NKWD-ziści mówili, że Polska już nigdy nie powstanie. Na badaniu byłem 20 razy. Na każdym straszyli mnie, że jeżeli nie przyznam się do winy, to rozstrzelają, bo oni wszystko wiedzą. Jak to nie pomagało, grozili, że będą innych sposobów używać. Współtowarzysze, którzy siedzieli ze mną, mówili że ich bili. Jeden pisał nawet skargę. Śledztwo moje zakończyli we wrześniu. W Równem siedziałem sześć miesięcy. Z rodziną nie miałem żadnego kontaktu.

Przebieg dnia. Rano pobudka, po niej idziemy do mycia do umywalni, potem śniadanie, po śniadaniu opowiadanie bajek lub pokazywanie jakichś sztuk zręcznościowych i oczekiwanie na obiad, bo głód dokuczał. Po obiedzie na nasze prośby doktorzy, którzy z nami siedzieli, prowadzili wykłady o środkach leczniczych. Po kolacji opowiadali coś z książek i inne interesujące pogadanki, aby prędzej czas przechodził. W nocy zawsze brali na badanie.

Potem sytuacja zmieniła się, bo politycznych, których śledztwo było zakończone, wywozili do Rosji, a przyprowadzali do celi większość Ukraińców, Żydów i złodziei.

Wtedy już rozpoczęła się kradzież i bójki. Ale była jeszcze przewaga politycznych i zorganizowali się, wzięli górę nad złodziejami, nie dali, żeby nam krzywdę robili. Ale co dzień ubywało nas, bo wywozili do Rosji, a złodziei i innych przestępców przybywało i w końcu oni wzięli górę, a my musieliśmy podporządkować się im. A złodzieje w sowieckim więzieniu mieli większe prawa, bo oni mogli otrzymywać paczki żywnościowe i mieli widzenia z żonami, im NKWD-ziści lepiej wierzyli jak nam. Mówili, że z nich będą lepsi obywatele jak z nas.

Po siedmiu miesiącach zostałem wywieziony do więzienia do Dubna, gdzie siedziałem przez sześć miesięcy. Tam zezwolili mi napisać list do matki. List zawierał cztery słowa: „Proszu, przyszlit mnie Gieniek”. List był pisany na papierze od machorki. Otrzymałem 50 rubli, ale nie wiem, od kogo. Listów ani żadnych paczek żywnościowych nie wolno było otrzymywać. Dowiedziałem się w tym więzieniu o jednym dziedzicu, który zmarł tu, a chorował na nerki. Nazywał się Józef Kupecki i był z mojej miejscowości.

W tym więzieniu siedzieli sami polityczni. Żyliśmy zgodnie, staraliśmy się wszyscy pocieszać jeden drugiego. W całym więzieniu porozumiewaliśmy się stukaniem w ścianę – wybijaniem alfabetu Morse’a. Jeżeli który z więźniów zasięgnął jakąś wiadomość ze świata, to zaraz nadawali po całym więzieniu. Albo jak ktoś dostał wyrok lub wywieziony, lub przybył ktoś świeży i jakie ma wiadomości o polskiej armii czy wojnie. Siedziało nas jednakowo Polaków, Ukraińców, Żydów i Czechów. Wszyscy jednakowo tęsknili za Polską. O żonie i dzieciach, wywiezionych do Rosji, nie miałem żadnej wiadomości.

Na oknach więzienia były kosze, które zasłaniały [widok], by więzień nie mógł patrzeć na świat i ludzi. Na skwer wyprowadzali co drugi dzień na dziesięć minut i musiało się stale trzymać ręce w tyle. Wyżywienie takie samo jak i w poprzednim więzieniu, tylko z tą różnicą, że dali nam sienniki i jeden koc na dwóch. Było centralne ogrzewanie, bo to było nowoczesne polskie więzienie, ale marnie było ogrzewane.

Jeden z więźniów napisał na ścianie w ustępie, że on tam siedzi [i] w której celi. Żeby jego znajomi czytali. Przyłapało [go] na tym NKWD i zamknęli go na pięć dni do karceru, w którym nie palili, nie dali mu nic, był tylko w letnim ubraniu. Po odbyciu tej kary spuchł i zachorował.

10 kwietnia 1941 r. załadowali nas do wagonów po 40 osób. Wagony były towarowe, było ich 60 i wywieźli nas do Starobielska w Rosji. Wieźli [nas] dziesięć dni, nie dając nam nic, tylko 600 g chleba, łyżkę cukru, dwa dekagramy słoniny i zimną wodę.

W Starobielsku wsadzili nas baraku, w którym siedziało 500 ludzi. Byli tam Polacy, Rumuni z Zakarpacia i obywatele ZSRR, którzy [byli] oskarżeni o jakąkolwiek politykę. W obrębie tych baraków była bardzo wielka cerkiew i kaplica. W cerkwi siedziało dwa tysiące ludzi. Na początku maja zabrali mnie do kaplicy i tam przeczytali wyrok: osiem lat łagrów jako opasny element.

Przed wybuchem wojny sowiecko-niemieckiej wywieźli mnie do Charkowa i wsadzili do celi, w której było 85 ludzi, tak że na każdego wypadało tyle miejsca, by mógł tylko usiąść, a położyć się do spania nie było gdzie – tylko siedział dzień i noc. Brak było powietrza, ludzie mdleli. Jak wołali pomocy, NKWD-zista odpowiadał: Czort was tam nie wazmiot.

Po wybuchu wojny zmniejszyli racje na 350 g chleba, pół litra rzadkiej zupy i pół łyżki cukru. I tak siedziałem przeszło dwa miesiące. Nie mając ani na godzinę miejsca, żeby położyć się i odpocząć, odczuwając wielki głód. 20 sierpnia załadowali mnie do więźniarki – do najmniejszego przedziału sadzali po ośmiu ludzi, tak że na dwóch półkach [?] musieliśmy spać przez 19 dni. Dawali 400 g chleba i jednego śmierdzącego śledzia na dwóch. Prosiliśmy gorącej wody, ale jej nie dali, bo i zimnej nie było pod dostatkiem.

W drodze dowiedzieliśmy się, że Polaków zwalniają, z czego była wielka uciecha. A przez to dowiedzieliśmy się, że na stacji spotkaliśmy tych, którzy jechali zwolnieni z łagrów.

Pokazywali na migi, że jadą do wojska. Jechał ze mną Polak, obywatel sowiecki, który był zaszczycony, że nauczyłem go paru piosenek polskich i hymnu narodowego, który z wielkim umiłowaniem śpiewał. Prosił nas, by starać się, żeby on mógł pójść do polskiej armii, ale niestety, bo go zdjęli w Uchcie na Północy, a nas powieźli za Pieczorę. Był zasądzony na dziesięć lat, nazwisko jego Aleksandrowicz.

I tak zawieźli mnie do łagrów na Północ, pięć kilometrów za Pieczorę i tam za osiem dni zostałem zwolniony. Gdy wezwali mnie do kancelarii, namawiali, żebym został u nich na robocie lub do ich armii się zapisał. Ale ja powiedziałem stanowczo, że chcę do polskiej armii, która organizowała się w Bozoługu [Buzułuku]. Ale tam nie dostałem się, bo było przepełnienie.

W drodze mówili nam, że w Taszkieciu [Taszkencie] organizuje się polska armia, ale i tam nawet nas nie zatrzymali. Zawieźli nas do Czardż[o]u, by odwieźć nas rzeką Amudają [Amu-darią] do Nukusu na kołchozy. Na to my się nie zgodziliśmy, nie chcieliśmy wyjść z wagonów, bo chcieliśmy do wojska polskiego. Ale przyjechał polski poseł nazwiskiem Kaźmierczak i zaczął namawiać, żebyśmy się zgodzili i pojechali tam. No i my się zgodziliśmy i pojechaliśmy. Tam byłem przez 29 dni, pracowałem w kołchozie bez żadnego wynagrodzenia, za marny wikt. I musiałem normę wyrobić: zebrać 15 kg bawełny. Bo inaczej nie chcieli dać jeść ci Kałakarpaci [Karakałpacy].

Stamtąd wróciliśmy do Guzuru [G’uzor]. Podróż była bardzo ciężka. Wieźli nas na barkach przez 19 dni. To był grudzień, rzeka zamarzała, było zimno, w dodatku trzy dni jechaliśmy nic nie jedząc, bo nam nie dali prowiantu. Przyjechaliśmy do Guzuru [G’uzor] i tam znowu odwieźli nas do kołchozów, gdzie byłem w krytycznym położeniu. Do tego kołchozu 75 km jechałem na ośle. Tam dawali 400 g mąki jęczmiennej z otrębami, więcej nic. Tak, że gdzie w kołchozie zdechł osioł, to my [go] zabieraliśmy, gotowaliśmy i jedliśmy. Byłem tak wyczerpany, że chciałem uciekać, ale nie miałem już siły. 10 lutego [1942 r.] zostałem powołany do wojska w Guzuru [G’uzor].

O swojej rodzinie nie miałem żadnej wiadomości i nie mam dotychczas.

Pod okupacją było tak. Na głosowanie to przyjeżdżał NKWD-zista i wypędzał wszystkich pod przymusem. Co do robót, to musiałem dwa dni w tygodniu pracować z końmi, wozić kamień.

15 lutego 1943 r.