[Wydanie popołudniowe „Kurier Codzienny” nr 95 z 8 października 1945 r.]
JAK MNIE ROZSTRZELANO W WAWRZE
Wspomnienie z krwawych dni okupacji
Smutne były Święta Bożego Narodzenia w 1939 roku, pierwsze święta pod krwawą niemiecką okupacją.
Wawer i Anin, jako mniej zniszczone podczas walk wrześniowych, zaludniły się przybyszami z częściowo zniszczonej Warszawy. Ze względu na święta zjechało wiele osób do zamieszkałych tu rodzin.
Nastrój do reszty psuły afisze rozlepione od kilku tygodni przez Niemców, głoszące, że w razie uszkodzenia sieci telefonicznej lub innych aktów sabotażu będą wzięci zakładnicy spośród mieszkańców. Jeśli ludność nie schwyta winowajcy, to zakładnicy zostaną rozstrzelani po upływie 48 godz. Mimo to jednak każdy starał się szukać zapomnienia i wypić za zdrowie generała Sikorskiego, który „na ostrzach bagnetów miał przynieść Polsce opłatek” na następne Boże Narodzenie. Byłem ryzykantem, który przez cały czas okupacji słuchał radia. W pamiętne święta Bożego Narodzenia 1939 było u mnie kilkanaście osób słuchających głosu płynącego z Tuluzy.
Mróz był wielki, ziemia zasypana śniegiem, noc bardzo ciemna. W tym samym czasie kiedyśmy słuchali Tuluzy, Wawer i Anin otoczone zostały przez żandarmerię i SS. Obchodzono wszystkie domy i wille, wyciągając mężczyzn, a nawet małych chłopców. Dlaczego ominęli naszą willę – do dziś nie rozumiem. Podobno omijali wille, dookoła których nie było śladu nóg wydeptanych na śniegu. Dopiero o świcie, jak piorun z jasnego nieba, uderzyła nas straszna wieść: wszyscy najbliżsi sąsiedzi rozstrzelani! 120 mężczyzn! Był to po prostu grom, który nas oszołomił. Okazało się, że bandyta Prasuła, ścigany przez policję niemiecką i granatową zjawił się w Wawrze, w kawiarence. Kiedy do lokalu weszło dwóch Niemców i policjant granatowy – strzelił, zabijając jednego Niemca i raniąc drugiego, poczym zbiegł. W rezultacie nastąpiły represje.
Z Warszawy nadjechały samochody z oprawcami. […]
Kilka godzin czekaliśmy na wielkim mrozie. Potem padł rozkaz – utworzyć szereg. Musieliśmy wszyscy przejść przez dwuszereg SS-manów, którzy w okrutny sposób bili nas kolbami. Wielu mężczyzn miało rozbite szczęki i zmasakrowane twarze.
Po tej strasznej, bezlitosnej masakrze oświetlono reflektorami pusty plac pomiędzy uliczkami i rozpoczęto rozstrzeliwanie po 10 osób. Rozstrzeliwano z karabinu maszynowego umieszczonego na samochodzie. Staliśmy wszyscy jak nieprzytomni. Zdawało się, że to wszystko jest dalszą częścią jakiegoś koszmarnego snu, z którego nas wyrwano. Potem rozległ się jęk i płacz wśród tłumu mężczyzn i chłopców. Klękano, modlono się, z jękiem wyciągając ręce do nieba.
W końcu i ja znalazłem się w odliczonej dziesiątce. Odprowadzono nas i kazano klęknąć, tak aby jeden klęczący dotykał ramienia drugiego. Obok mnie klęczał mój pomocnik. Płakaliśmy i modliliśmy się obaj. On, jako młodszy, zwrócił się do mnie z prośbą, aby mu przebaczyć wszystko, jeśli w czym zawinił, bo za chwilę stanie przed Bogiem. Ja przez cały czas prosiłem Boga, abym mógł upaść przy pierwszym strzale, zanim mnie kula dosięgnie. Słyszałem o takich szczęśliwych wypadkach. Nagle usłyszałem grom – upadłem – i straciłem przytomność. Kiedy się ocknąłem, nie rozumiałem, gdzie jestem. Dopiero jęk mego konającego towarzysza i ciepło jego krwi przywołały mnie do przytomności. Nie pojmowałem jednak, czy jestem ranny, czy umieram. Czułem tylko, że mi palce u rąk i uszy marzną.
Reflektor świecił nadal. Leżałem w kałuży krwi, starając się nie oddychać. W pewnym momencie usłyszałem kroki. Ktoś chodził, pochylał się nad leżącymi ciałami, dobijał konających. Co chwila rozlegał się strzał.
Czułem, że mi serce zamiera zupełnie. Po prostu przestałem oddychać. Ktoś nadszedł, pochylił się. Mój towarzysz jęknął. Rozległ się strzał. Dobito go. Kroki się oddaliły.
Leżałem jak martwy, wstrzymując oddech. Po długiej chwili – która mi się wydawała wiekami – znowu kroki. Znowu nasłuchiwanie, czy ktoś się nie poruszył lub nie jęknął – i strzały.
W pewnej chwili zatraciłem poczucie świadomości. Kiedy oczy otworzyłem, było ciemno. Reflektor znikł. Cisza. Mimo to starałem się nie drgnąć, bałem się podstępu. Dopiero kiedy wyczułem, że ciemności zaczynają nieznacznie ustępować, że zbliża się świt, postanowiłem działać.
Zacząłem bardzo nieznacznie wykręcać głowę, aby rozejrzeć się w sytuacji. Wiedziałem, że każdy ruch grozi śmiercią. Uniosłem głowę i stwierdziłem, że wokół mnie nie ma żywego człowieka. Byłem sam wśród trupów. Poczołgałem się w kierunku najbliższego płotu – w jaki sposób, sam nie rozumiem – i wpadłem do znajomych, którzy struchleli na mój widok. Byłem ocalony.
Dziś obywatel Piegat prowadzi nadal swą pracownię fryzjerską w Wawrze i należy do bardzo lubianych i cenionych postaci na terenie gminy Wawer.
Bronisław Bakal