Ochotniczka Helena Doubrawska, 39 lat, wdowa; 5 Kompania Pułku Strzelców Konnych.
10 lutego 1940 r. zostałam wywieziona wraz z mężem i córką z Białowieży do nowosybirskiej obłasti, do kopalni złota, „Centralnego Rudnika”, na przymusowe roboty. Zamieszkaliśmy w osadzie robotniczej w terenie wysokogórskim, w bardzo ciężkich warunkach klimatycznych, gdzie temperatura w zimie dochodziła do minus 50 stopni, a opady śnieżne do siedmiu metrów, co bardzo utrudniało pracę. W osadzie tej mieszkało 110 rodzin administracji leśnej, tj. nadleśniczych, inspektorów, leśniczych i gajowych. Między gajowymi byli Białorusini. Byliśmy izolowani od ludności miejscowej.
Warunki pracy były ciężkie, bo urządzenia kopalń były bardzo prymitywne, często pracowali po kolana w wodzie w ciągłej obawie, że w pewnej chwili cała kopalnia może się zawalić. Normy roboty nikt nie mógł wypełnić, dlatego wynagrodzenie było małe. Każdy żył ze sprzedanych rzeczy i posyłek, przysyłanych z domu.
Życia koleżeńskiego nie było żadnego, każdy myślał o sobie. Co kilka tygodni było w klubie zebranie, na którym mówiono o „zgniłej Polsce”, której nigdy nie będzie i „zgniłej Anglii kapitalistycznej”, która też prędko się wykończy.
Pomocy lekarskiej na miejscu nie było żadnej, szpital był cztery kilometry od nas, skąd doktor na usilne prośby przyjeżdżał. Ale nie miał czym leczyć, bo lekarstw nie było. Umarło jedenaście osób, w tym dziewięcioro dzieci i trzech staruszków, którzy nie wytrzymali ciężkich warunków.
Do wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej była listowna łączność z krajem.
29 września było ogłoszenie amnestii, a kilka dni potem wyjechaliśmy do Buzułuku.