APOLINARY OLCZYK


Plut. Apolinary Olczyk, syn Stanisława, 48 lat (ur. 14 lipca 1896 r.), szeregowy Policji Państwowej z pow. słonimskiego, żonaty, troje dzieci.


Od 24 września 1939 r. byłem internowany na Litwie, w obozie Wiłkowyszki. 12 lipca 1940 r. zostałem przez władze sowieckie (NKWD) aresztowany i razem z innymi wywieziony w zamkniętych wagonach do ZSRR. Tam przebywałem w obozie w Kozielsku pod opieką oddziałów NKWD.

Obóz w Kozielsku mieścił się w dużym byłym klasztorze, budynki w większości murowane (dawniej cerkwie), budynki pozostałe drewniane i kilka murowanych. We wszystkich budynkach znajdowały się dwu- i trzypiętrowe prycze, na których przypadało każdemu 40–50 cm miejsca. Ogólnie warunki higieniczne były dość możliwe. Każdemu wydano siennik (co prawda z bardzo małą ilością słomy), prześcieradło i koc. Zmiana bielizny co tydzień, łaźnia i przeglądy lekarskie.

Wszystkich internowanych w obozie w Kozielsku było nas ok. trzech i pół tysiąca. Byli to: oficerowie, policjanci, żandarmi, Straż Graniczna, kilkunastu urzędników państwowych i samorządowych, kilku księży oraz lekarzy.

Ogólnie biorąc, to poziom umysłowy i moralny oraz wzajemne stosunki koleżeńskie były bardzo dobre. Pracy żadnej poza obozem nie wykonywaliśmy, natomiast wewnątrz obozu były prace przy remoncie budynków, niwelacji terenu i brukowaniu dróg oraz inne prace połączone z naszym utrzymaniem, jak kuchnia, łaźnia, opalanie budynków, różne warsztaty krawieckie, szewskie itp.

Stosunek NKWD do wszystkich był podstępny i nikczemny. Codziennie wzywali pojedynczo lub po kilka [osób] do kancelarii i rozpoczynały się badania. Żadnych tortur lub udręczeń nie stosowali, natomiast moralnie wyczerpywali badaniami po kilka godzin i w większości nocą. Po rozszyfrowaniu poszczególnego żołnierza, niezwłocznie go w nocy wywożono z obozu w niewiadomym kierunku i więcej nie wracał. Zdarzyły się dwa wypadki, że gdy powrócili od badania, popełnili samobójstwo przez powieszenie: oficer rezerwy z Baranowicz (nazwiska nie pamiętam) i 5 marca 1941 r. wójt gm. Miżewicze, pow. słonimskiego, Tkacz.

Politrucy stale kręcili się po obozie i salach i przy każdej sposobności prowadzili agitację komunistyczną i bezbożniczą, oczerniając Polskę i jej władze w najgorszy sposób, przy czym usiłowali nam wmówić i przekonać nas, że Polska jako państwo przepadła na zawsze.

Pomoc lekarska była dość dobrze zorganizowana i gdy ktokolwiek zachorował, natychmiast był kierowany do szpitala mieszczącego się wewnątrz obozu. Lekarze byli spośród internowanych, dokonali (przeważnie dr Masalski) kilku poważnych operacji chirurgicznych.

Łączność z krajem zezwolono nam nawiązać (po jednym liście miesięcznie) dopiero od 9 listopada 1940 r. Gdy wzywano nas po listy od rodzin, zawsze rozpoczynały się badania, a dość często list był pokazany, a nie doręczony, aby wymusić zeznanie oskarżające kolegów lub znajomych albo przyznanie się do jakiegoś rzekomego przestępstwa na szkodę ZSSR czy partii komunistycznej w Polsce w zamian za otrzymanie listu. Łączność z krajem i rodzinami została przerwana po wywiezieniu nas z Kozielska na Północ.

Ja zostałem wywieziony drugim rzutem, 9 czerwca 1941 r., po uprzednim i dokładnym przeprowadzeniu rewizji osobistej i bagażu. W czasie rewizji odrywano (niektórym) orzełki od czapek, zabierano różne przedmioty, jak szachy, pudełka, notatki itp. Podróż odbyliśmy w zamkniętych wagonach pod silną eskortą. Karmiono nas chlebem i śledziami lub suszoną rybą i surową wodą.

Po przyjeździe do Murmańska wyprowadzono nas do obozu w górach, gdzie przebywali różni przestępcy kryminalni i polityczni. Po upływie kilku dni przeprowadzono nas i wsadzono na okręt towarowy „Klara Zetkin”, którym dopłynęliśmy do półwyspu Kola u ujścia rzeki Panoje [Ponoj]. Podczas podróży okrętem karmiono nas częściowo rybą, a częściowo fasolą konserwową (puszka szklana na trzech ludzi) i surową wodą. Wewnątrz okrętu były porobione piętrowe prycze, lecz zaledwie połowa mogła pomieścić się na nich, a reszta (na zmianę) pod pryczami i siedzieli lub stali w przejściach.

22 czerwca 1941 r. dzięki sprytowi jednego z internowanych, gdy był na pokładzie, udało [mu] się podsłuchać bezpośrednio radiowe wiadomości, że Niemcy rozpoczęli wojnę przeciw ZSSR. Wiadomość ta podniosła wszystkich na duchu. Politrucy mówili, że to jest nieprawda, ale jednocześnie śledzili, skąd myśmy uzyskali tę wiadomość.

Po dopłynięciu pod brzegi Półwyspu Kolskiego 26 czerwca 1941 r. wyładowano inwentarz i żywność, a później nadeszła burza morska. Do 29 czerwca przebywaliśmy bez chleba i wody. Dopiero 30 czerwca wysiedliśmy na ląd i umieszczono nas w miejscu odrutowanym na gołej, mokrej i miejscami zamarzniętej ziemi. Wydano nam kaftany, spodnie i kurtki oraz czapki watowane, rękawice, trzewiki, onuce, koce, częściowo i ciepłą bieliznę. Kuchnia była już uruchomiona przez naszych kolegów z Kozielska, którzy przybyli z pierwszym transportem (wyjechali 15 maja 1941 r.).

Pierwszy dzień upłynął bez pracy, a następnie, mimo że nie mieliśmy namiotów, popędzono nas do pracy przy budowie drogi od portu w głąb półwyspu, do budującego się jednocześnie lotniska i do miasta Ponoj. Praca trwała całą dobę na dwie zmiany po 12 godzin, z małą przerwą na obiad składający się z zupy pszenno-mącznej i rybnej. Po pracy kolacja z kawałka gotowanej ryby, herbaty (dość często zmieszanej z wodą morską) i ok. 200 g chleba, a następnie podstępem, rzekomo po drewno na opał i na budowę namiotów, wyprowadzano nas do portu, gdzie zmuszano do ładowania statków. Dość często praca taka trwała do godz. 1.00–2.00 w nocy polarnej. Po czym dopiero kazano nieść drewno na opał do kuchni i budowę namiotów. Droga od portu do obozu była odległa ok. cztery kilometry. Następnie krótki odpoczynek pod kocem i śniadanie składające się z zupy mącznej z rybą lub herbaty z kawałkiem chleba. O godz. 8.00 wyjście do pracy na drogę. W dalszych obozach było gorzej, bo żywność i opał były dostarczane przez naszych kolegów, którzy codziennie na swych barkach nosili je przez stepy do obozów odległych 10–12 km. Gdy ktoś sprowokowany był do odmowy przy pracy, rozbierano go do koszuli i boso wsadzany był do wykutej w zamarzniętej ziemi nieogrzanej piwnicy (ziemlanki), na jeden do trzech dni.

Przez cały czas, gdyśmy mówili NKWD-zistom, że jesteśmy internowani, to odpowiadali nam: „Wszyscy jesteście skazani na 8–12 lat i tu wasza mogiła”. Mimo, że nikomu z nas wyroku nie ogłoszono, uważali nas za skazańców.

Stan ten trwał krótko, bo tylko do 12 lipca 1941 r. W tym dniu z powrotem nas, wszystkich internowanych, wsadzono na statki „Ałdan” i „Uzbekistan”, dano po kawałku szynki wieprzowej, kilka gotowanych kartofli, chleba, machorki i mydło i przywieziono do Archangielska. Po kilku dniach pociągiem przywieźli nas do obozu w Suzdalu, gdzie przybyłem 27 lipca 1941 r.

1 sierpnia 1941 r. ogłosili nam uroczyście, że jesteśmy wolnymi obywatelami Rzeczypospolitej Polskiej, a 24 sierpnia wstąpiłem do polskiej armii i zostałem przydzielony do 5 Dywizji Piechoty w Tatiszczewie.

Miejsce postoju, 1 marca 1943 r.