EMILIA BARTOSZEWICZ

Ja, ochotniczka Emilia Bartoszewicz, siostra Czesława Bartoszewicza aresztowanego dnia 13 kwietnia 1940 roku, zostałam wywieziona z matką i siostrą 13 maja 1940 roku ze wsi Ceperka pow. nieświeskiego, woj. nowogródzkiego. Jestem urodzona 9 listopada 1915 r.

Byłam wywieziona do siewiero-kazachstańskiej obłasti, do kołchozu Bajan. Był to kołchoz kozacki [kazachski?], gdzie cały rok siedzieli wszyscy Polacy bez pracy, tylko wyganiali nas na subotniki. Tych subotników było kilka na tydzień i nic nie płacili, gdyż mówili, że za subotniki się nie płaci. Potem wszystkim Polakom podali paszporty zaznaczone, na pięć lat i zabroniono, żeby żadna Polka nie wychodziła do miasta. Byliśmy pod nadzorem NKWD. Mieszkaliśmy w jednym mieszkaniu w trzy rodziny, to jest pani Jadwiga Mielżyńska, która miała troje dzieci i matkę (dziewczynka najstarsza miała 4 lata, chłopczyk 2 lata i dziewczynka 9 miesięcy); drugą rodziną była Żenia Adamczuk z małą dziewczynką urodzoną w naszym pożyciu i chrzczoną tak, żeby nikt nie widział: moja matka była księdzem, siostra kumą, a syn policjanta był chrzestnym – takie były chrzciny biednych Polaków. Trzecią rodziną byłyśmy ja, matka moja i siostra. Ziemlanka była mała, mokra i zimna. Opał nasz to były gałęzie noszone z lasu na plecach. Żyłyśmy bez pracy, a za mieszkanie trzeba było płacić od osoby po 15 rubli miesięcznie, od dziecka 8 rubli. Chleb był drogi, do 60 rubli [za] pud. Za pieniądze nic nie można było kupić, tylko za rzeczy, a za jeden pud zboża chcieli jak najwięcej wziąć rzeczy. Ratowały nas paczki, które przychodziły z kraju. Jeżeli jeden otrzymał, to z drugim musiał się dzielić, gdyż dużo naszych zaczęło umierać i grzebali bez trumien. Pani Jadwigi, która mieszkała z nami, tej zimy zmarł synek 24 lutego 1941 r. Po dwóch tygodniach zachorowała jej matka i zmarła 25 marca, była pogrzebana 25 kilometrów za kołchozem kozackim [kazachskim?] w Kirówce, kołchozie gdzie byli grzebani Ruscy i Polacy. Jeździłam z tą panią i grzebałyśmy – wieczny pokój – panią Marię Jeleńską i jeszcze jedna pani jeździła z nami, Halina Czarnocka. Wszyscyśmy byli z jednej miejscowości i jednego powiatu. Po śmierci pani Jeleńskiej zachorowała nasza matka na reumatyzm. Opieki lekarskiej nie było, gdyż i nie było lekarstw, więc leczyłyśmy się same. Warunki były okropne.

Nasi Polacy pomału zaczęli uciekać z tego kołchozu do innych, gdzie była praca. Moja siostra też poszła z jedną Polką do sowchozu przesnowskiego bliżej miasta i tam było więcej rodzin naszych i zapisali z naszego posiołka wszystkie nasze polskie rodziny, żeby wszyscy byli razem. Poszła siostra, poszłam ja i jeszcze nas zebrało się kilka i zostałam pracować, bo nam obiecali byki do przewiezienia rodzin. Musieliśmy pracować dziesięć dni, potem dali nam byki i przejechaliśmy do sowchozu przesnowskiego, ferma nr 3. Dali mi jedną parę byków, trzeba było posadzić troje dzieci i matkę wnieść i ułożyć, bo już chodzić nie mogła i jakie były rzeczy, to trzeba było przewieźć na jednej furze. Droga wynosiła do 50 kilometrów, trzeba było jechać nocą.

Po przyjeździe dali nam pracę. Siostrę zabrali na brygadę, ja zostałam na fermie, gdyż musiałam dopatrzyć chorą matkę, która już nie wstawała. Ja pracowałam w ogrodach, podlewałam i sadziłam warzywa. Latem zarabiałam 140 rubli miesięcznie. Praca była ciężka, gdyż wodę trzeba było wozić bykiem i brać do beczek z rzeki. Podlewanie trwało czasami do 12 godziny w nocy. Brygadier nas nie puszczał, aż skończymy pracę. Pracowało nas czterech i same Polki. 1 sierpnia zmarła moja matka. Pogrzebana w tej samej miejscowości na ruskim cmentarzu. Trumna była zrobiona ze zgniłych desek i ta nas drogo kosztowała. Na pogrzebie były tylko polskie rodziny, gdyż z naszych opiekunów nikt się nie interesował. Matce postawili duży krzyż brzozowy, potem zauważyliśmy, że i Ruscy zaczęli na miejscu gwiazd stawiać krzyże.

Zimą pracowałam przy wianiu zboża. Zarabiałam 60 do 70 rubli miesięcznie. Do pracy trzeba było jechać osiem kilometrów za fermę, gdzie było zboże. Mrozy były do 45 stopni, ja nie miałam walonek, poodmrażałam sobie nogi i nie mogłam pójść do pracy. To podali mnie do sądu. Sąd był 8 stycznia 1942 r. Ponieważ miałam za świadka felczerkę, u której byłam ze spuchniętymi nogami, sprawa została umorzona.

Po amnestii przechodziło dużo naszych więźniów, więc i nasze rodziny każda czekała, ale do naszego mieszkania nikt nie przyszedł, brat do nas nie wrócił, Jadwigi męża nie było, tej Żeńki też męża nie było i takie nasze szczęście.

Po niejakim czasie pani Mielżyńska otrzymała list od męża, że jest w wojsku i dużo z naszego posiołka pojechało do Buzułuku, gdzie powstępowali do wojska. Ja wtenczas nie mogłam jechać, gdyż chorowała siostra. Potem pani Mielżyńska otrzymała telegram, żeby przyjeżdżała do Guzor. 19 marca 1942 roku przyjechał goniec i jedna z naszego posiołka dziewczynka, która już była w Pomocniczej Służbie Kobiet, przyjechała po swoich rodziców.

Wtenczas ja wyjechałam. Do Guzor przyjechałam 10 maja, wstąpiłam do Pomocniczej Służby Kobiet 15 maja 1942 roku. Siostra została w Rosji, gdyż jeszcze nie była zupełnie zdrowa. O bracie tylko tyle wiem, że wyszedł z lagierów i wstępował do wojska w Buzułuku. Gdzie jest obecnie, nie wiem.