Plutonowy Stanisław Banaś, urodzony w roku 1899, rolnik, wyznanie rzymskokatolickie, zamieszkały w osadzie wojskowej Łobaczówka, powiatu horochowskiego, żona Zofia urodzona w 1900; córki: Maria w 1924, Stanisława 1926, Zofia 1928, Genowefa 1930, synowie: Mieczysław 1935 i Henryk 1938. Wszyscy zamieszkali w Łobaczówce
10 lutego w 1940 roku o godzinie 3.00 po północy zostaliśmy zbudzeni ze snu krzykiem otworyj, [a po] otwarciu mieszkania usłyszeliśmy ruki wwierch i zaraz zostaliśmy aresztowani. Ja zostałem powalony na podłogę z twarzą zwróconą do ściany, nade mną został postawiony posterunek i padły słowa dawaj broj [nieczytelne]. Powiedziałem, że broni nie posiadam; odbyła się ścisła rewizja. Padły słowa do żony i dzieci: macie 30 minut czasu na zebranie się i wyjeżdżacie. Pozwolono zabrać pościel, ubranie, część żywości, sprzęty kuchenne, piłę, siekierę, łopatę. Wtenczas nastał lament żony i dzieci. Nie chciały z domu wychodzić [nieczytelne] żona mam [nieczytelne] dzieci [nieczytelne] ale to nic nie pomogło, bo starszy lejtnant wraz z ziomkami NKWD-zistami powyciągali żonę i dzieci krzyczące z mieszkania na sanie i odwieźli do miejscowości [nieczytelne] w osadzie Łubaczówka.
Po zaaresztowaniu nas wszystkich z rodzinami w liczbie 81 osób zostaliśmy odwiezieni na stację kolejową [nieczytelne] i zamknięci w wagonach towarowych, w których znajdowały się dziury powybijane do załatwiania swoich potrzeb, zaś rzeczy załadowali do wagonów bagażowych. Staliśmy na stacji trzy dni, obstawieni posterunkami żołnierzy sowieckich, którzy nas konwojowali. Po naszej wywózce na koloniach były wielkie zabawy taneczne i pijatyki. Dnia 13 [lutego] wyruszyliśmy, w drodze ostanie pożegnanie kochanej Ojczyzny nastąpiło podczas przekraczania granicy: zaśpiewaliśmy wszyscy „Jeszcze Polska nie zginęła…” i przypieczętowali to własnymi łzami. Jechaliśmy przez Szepietówkę, Orzeł, Gorki, Kotłas do Koriażmy [?]. Podróż trwała trzy tygodnie, żywność dostaliśmy dwa razy kaszy i dwa razy po kawałku czarnego chleba. Jechało nas w wagonie 20 dusz. Na 24 godziny wypuszczali tylko raz po dwóch z wagonu [nieczytelne] i zaraz zamykali. Podczas podróży została przez konwój uderzona drewnianym [nieczytelne] Dymkówna, która zmarła. Po przyjeździe ze stacji zostaliśmy przewiezieni do baraków saniami i tam się zaczęła rozwózka po posiołkach. Ja zostałem wywieziony z rodziną do Ledni [?] Rajskugo rejonu archangielskiej obłasti oddalony od Koriażmy [?] o 250 kilometrów. Podróż odbywała się na saniach przy 40-stopniowym mrozie. Dostałem dwoje sań [nieczytelne] załadowałem żonę i sześcioro dzieci, poukładałem [nieczytelne], bo sanie małe, a na drugie załadowałem rzeczy [nieczytelne] się okazało i jeszcze się okaże, że tyle rzeczy poprzepadało, nawet i całe wagony.
Podróż saniami trwała sześć dni, w drodze żywności nie dostaliśmy żadnej. 10 marca 1940 roku przyjechaliśmy na miejsce ledwie żywi, tak nas podróż wyczerpała.
Tutaj zaczęła się dla nas prawdziwa męka. Dostaliśmy baraki zimne, woda w nich zamarzała. Przez 18 miesięcy sprzedawali nam robotnikom po 80 deko chleba, a na dzieci po 20 deko. W stołówce nie mogliśmy kupić, bo zarobki były tak małe, że na jeden chleb czarny nie mogliśmy wyrobić i życie nasze było chleb i czarna kawa bez cukru. Ja z córką pracowałem [nieczytelne] normy, lecz zarabialiśmy ja do 50 rubli na 15 dni, a córka do 35. Żona pracowała na posiołku, zarabiała do 20 rubli na 15 dni, tak że 200 rubli zarabialiśmy wszyscy miesięcznie, a sam czarny chleb nas kosztował po rubel [nieczytelne] kopiejek kilogram, a biały po dwa ruble dwadzieścia kopiejek. Do tego inne rzeczy jak mydło, kasza, sól, mąka, zapałki, tak że około [nieczytelne] nawet na porcję kaszy nie zostało. Praca była bardzo ciężka, rąbka była oddalona o dziewięć kilometrów wzdłuż rzeki i kloce na plecach musieliśmy nosić i składać [nieczytelne] na brzegu rzeki, aby były potem gotowe do spławu. Tak naród polski był wyczerpany głodem, zimnem i pracą, że zaraza była. Się [nieczytelne] na tych na [nieczytelne] spóźnił się pięć minut, zaraz sąd i pierwszym razem 25 procent zarobku strącali, za drugim razem 50 procent, a trzeci raz [nieczytelne]. Po jedenastu miesiącach pracy leśnej córka została zabrana do stołówki. Pracę miała ciężką, bo pracowała po 19 godzin dziennie. Po dwóch miesiącach została poparzona cała przez wybuch bojki [?] hermetycznej zamkniętej. Zachorowała z powodu kiepskiej opieki szpitalnej i smarowania poparzonego ciała margaryną, rzuciło się zakażenie i po osiemnastodniowych mękach zakończyła życie. W 13 miesiącu zachorowałem ja na nerki i serce, leżałem trzy miesiące spuchnięty. Żona też wyczerpana co chwila chorowała i wtenczas zaczęła się dla nas prawdziwa męka. Pomocy my nie dostawali znikąd, bo rodziny nasze zostały pod zaborem niemieckim. Wtenczas dla ratowania życia wyprzedaliśmy wszystko, co było z ubrania i [nieczytelne].
Co do prześladowaniami przez NKWD to było na porządku dziennym stale: Zabud o Polszy; bandyt Sikorski; tu podochniesz. Zaznałem nie wolno było i [nieczytelne] z wyjątkiem rodziny, pieśni nie wolno zaśpiewać było. U mnie na Wielkanoc przyszedł komendant i zobaczył krzyżyk na baranku wielkanocnym, to go rzucił o ziemię.
Co do opieki szpitalnej, to była bardzo słaba. Kto nie miał 40 stopni gorączki, to nie został [nieczytelne] i posłany na robotę. Na naszym posiołku bardzo dużo wymarło, zwłaszcza dzieci. Liczbę trudno mi podać.
Dnia 21 września 1941 roku zostałem zwolniony i z wielką trudnością, bom jeździł aż do rejonowego komendanta, wydano mi z rodziną udostowierienije i 22 września ruszyliśmy w drogę do Czkałowa. Na drogę nie dostaliśmy nic. Żona sprzedała poduszki, kupiła pół metra kartofli i [zostały] pieniądze na statek [który] wypływa do Kotłasu. Na statek nie chcieli nas przyjąć. W Kotłasie potrzeba pieniędzy na pociąg. My sprzedali wszystko, co jeszcze pozostało i wykupiliśmy bilety za 480 rubli na wagon towarowy i zostało nam 10 rubli na trzymiesięczną podróż. Bo my dopiero 20 grudnia przyjechali do bucharskiej obłasti do Kazanu. Tej podróży nie opisuję, bo wiadomo, jaka to mogła być podróż siedmiorga ludzi bez żadnego zaprowiantowania. Na powrotnej drodze od Morza Aralskiego pochowałem syna Mieczysława na brzegu. Nareszcie przywieźli nas z powrotem do Kazanu. Tylko nadmieniam, że ta Amu-daria pochłonęła bardzo dużo ludzi. Nareszcie w tym Kazanie wyładowali nas koło stacji na polu i leżeli my 14 dni na polu bez żadnej opieki i bez [nieczytelne]. Po dwóch tygodniach dostaliśmy się do kołchozu Maksym Gorki i tam zaczęli nam dawać na osobę po 200 gramów pośladu spod wialni i z tym pośladem chodziliśmy i do NKWD, i do Rajspołkomu, i do Wojenkomatu i dopiero kurator i [nieczytelne] jeździli do Buchary i tam pokazywali, czym nas karmią i nic nie pomogło. Starali się nasi wreszcie, aby nam chleb sprzedawali i też się nie wystarali. I nareszcie kupowaliśmy makuchy i tak my żyli [nieczytelne]. Z tej nędzy rzucił się tyfus i zaczął morzyć Polaków i dziesiątkować tak, że trupy leżały po drogach [nieczytelne]. Wtenczas zachorowały moja żona i córka. Odwiozłem do szpitala, w szpitalu nie przyjęli. Przywiozłem z powrotem, trzeciego dnia żona i córka tracą przytomność. Odwożę drugi raz i nie pytam się, czy przyjmą, tylko znoszę i składam na podłodze. Żona trzeciego dnia zakończyła życie, córka dalej leży nieprzytomna.
Pogrzeb odbył się w ten sposób, że poprosiłem kolegę o pomoc, my sami na cmentarz na nosiłkach [zanieśliśmy ciało], zawinęliśmy w te porwane szmaty i bez trumny zasypaliśmy gorzej jak psa. Przychodzę do kołchozu, zastaję znowu chorych, reszta dzieci troje. Muszę nadmienić, że robię to wszystko w 40 stopniach temperatury, w tyfusie. I w tym tyfusie pierwszy raz w Kazanie zostałem przyjęty przez komisję sowiecką do wojska. Po paru dniach odwożę znów tych troje dzieci do szpitala, a to najstarsze zabieram do kołchozu. Chciałem się ja sam położyć w szpitalu, to dzieci przyjęli, a mnie nie, bo nie było miejsca. Przychodzę do kołchozu i widzę, że jeszcze życia u mnie parę dni, a tu prawie 12 lutego odjeżdża pierwszy transport do wojska. I pytam się tego dziecka, co mam robić: czy tu kończyć życie, czy wyjechać. Ona mówi: – Jedź, tatusiu. Ale jak zostawić to dziecko takie słabiutkie, bez żadnych środków do życia? Tom zabił dla niej kota, bo już nic innego nie było i zdjąłem ostatnie buty z nóg i zostawiłem córce. Tymczasowo [nieczytelne], a ja boso, oberwany wybrałem się na stację. Zaprowadziło mnie dwóch kolegów. W wagonie straciłem przytomność i znalazłem się zamiast w wojsku w szpitalu sowieckim za Kirminą [Kermine] 120 kilometrów. 16 dni leżałem bez przytomności, dopiero 1 marca wyszedłem ze szpitala bosy, oberwany, słaby, głuchy, niemy, ślepy i bez żadnych dokumentów. Przywlokłem się na stację oddaloną o 11 kilometrów i tam nie udało mi się wsiąść. Dopiero powlokłem się osiem kilometrów na przelot i to dwa kilometry, jużem dalej na nogach się nie trzymał i widzę, że tu już koniec mego życia i zacząłem się w nocy te dwa kilometry na nogach i na rękach wlec i tak dostałem się do stacji. Nadchodzi pociąg, ja się łapię pręta i klękam na schodku. Sowiet odrywa mi ręce, chce mnie zrzucić. Ja mówię, że jadę do wojska, a on nawymyślał na Polskę i na Wojsko Polskie, wtem mnie puścił i ujechałem jedną stację. Pociąg staje, on mnie kopnął butem i ja spadł na szyny, poleżał chwilkę i znów łapię się z tyłu i tym dojechał[em] 2 marca do Kirmine [Kermine], tam się dowiedział, że jedna córka w Kazanie zmarła, a troje dzieci jest w ochronce w Guzarach [Guzorze]. Stąd wyjechałem z Rosji. Dopiero teraz, po powrocie z Palestyny, spotkał mnie ostatni cios, bo dowiedziałem się, że dwoje dzieci w Guzarach [Guzorze] umarło, pozostała mi tylko jedna córka, a pięcioro dzieci i żona wyginęły tak marnie w Rosji w takiej nędzy.
Kończę tę swoją tragedię i zaznaczam, że napisałem tylko jeden setny procent tego, co my przechodzili i jak my żyli.