MARIA SURYN

Warszawa, 6 maja 1946 r. Sędzia Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań i o znaczeniu przysięgi sędzia odebrała przysięgę na zasadzie art. 109 kpk.

Świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Maria Wanda Suryn
Stan cywilny panna
Imiona rodziców Karol i Felicja z Leszczyńskich
Data urodzenia 27 sierpnia 1906 r.
Zajęcie urzędniczka Komisariatu do walki z epidemiami w Katowicach
Wykształcenie liceum handlowe
Miejsce zamieszkania Katowice, pl. Karola Miarki 6 m. 3
Wyznanie rzymskokatolickie

1 sierpnia 1944o godz. 15.00 przybyłam do Szpitala św. Łazarza przy ul. Wolskiej róg Karolkowej w Warszawie do mojej siostry Konstancji chorej na ropień w płucu. Chciałam zabrać siostrę do domu, jednak wobec wybuchu powstania sama pozostałam w szpitalu.

Noc z 2 na 3 sierpnia wszyscy spędziliśmy w schronach. Oddziały niemieckie usiłowały sforsować barykadę przy ulicy Młynarskiej, wprowadzając do ataku czołgi. Walki toczyły się także na ulicach, tak że szpital był pod ostrzałem. Lotnictwo niemieckie atakowało cele blisko szpitala.

Przebywałam z siostrą w schronie budynku A, położonego od strony Wolskiej. Schron zapełnił się ludnością cywilną, uciekającą w otwartą bramę szpitala od ulicy Karolkowej. Ludzie ci opowiadali, iż żołnierze niemieccy pędzili ich przed czołgami. Z bezładnych i pełnych przerażenia opowieści nie mogłam zorientować się, na jakim odcinku użyto czołgów.

Do schronu przychodzili powstańcy, by odpocząć, napić się wody, opatrzyć rany.

Z terenu szpitala akcje powstańcze nie były prowadzone. Słyszałam, jak komendant powstańców tego odcinka (nazwiska ani pseudonimu nie znam) mówił, iż należy zachować eksterytorialność szpitala. Z domu przy ul. Karolkowej, obok szpitala, powstańcy strzelali do Niemców.

W schronie budynku A, gdzie przebywałam, były trzy sale. W pierwszej zebrano ciężko chorych, w drugiej – przeważnie chorych wenerycznie, których w tym budynku grupowano, w trzeciej(gdzie była kotłownia) grupowała się ludność cywilna. Było wielu pracowników szpitala z rodzinami, mieszkających w małych domkach na terenie szpitala, którzy tu się chronili. W schronie było 600 do 700 osób, w tym 2/3 to ludność cywilna.

Rannych u nas nie było, kierowano ich do budynku położonego przy ul. Leszno. Lekarza w naszym schronie nie było. Czasem tylko przychodziły sanitariuszki na dyżury. Przeważnie więc zdrowi z ludności cywilnej obsługiwali chorych.

5 sierpnia walki się wzmogły. Były ciężkie bombardowania z samolotów oraz silny ostrzał. Powstańcy przebiegali przez budynek, odchodząc, i powracali na ul. Wolską. Około godz. 14.00 zauważyliśmy czołgi niemieckie na ul. Wolskiej, a także słyszeliśmy krzyki, wrzawę, nawoływania po niemiecku. Około godz. 16.00 do drzwi szpitala od strony ul. Wolskiej zaczęto się dobijać. Podeszła do drzwi salowa z oddziału wenerycznego (nazwiska nie znam) znająca dobrze język niemiecki (pochodziła z poznańskiego). Stojąc pod drzwiami wołała, iż tu jest szpital i są tu tylko ciężko chorzy. Z drugiej strony po niemiecku kazano otworzyć, a gdy uchyliła drzwi, zaraz sypnęła się seria kul i salowa wróciła do nas, lecz po opatrunku zmarła. Drzwi zamknęły się automatycznie. Gdy ponownie się dobijano, poszedł otworzyć drzwi chory wenerycznie policjant z Białegostoku, w mundurze. Po chwili wrócił z postrzałem brzucha. Zdążyliśmy opatrzeć salową i policjanta, gdy wpadło na salę numer 1 (gdzie leżeli ciężko chorzy)dwóch czy trzech żołnierzy niemieckich, jak sądzę, z obsługi czołgów, ubranych w peleryny nieprzemakalne. Nic nie mówili, tylko zaczęli coś manipulować przy rurach gazowych. W schronie paliło się światło, a jednocześnie rozszedł się silny zapach gazu. Komendant Obrony Przeciwlotniczej naszego budynku wyłączył gaz. Zaraz po wyjściu żołnierzy niemieckich kilka osób z ludności cywilnej uciekło w kierunku ul. Leszno, między innymi mąż posługacz, żona chora na płuca (nazwiska nie znam). Zebraliśmy lżej rannych, chcąc także uciekać, lecz ucieczka stała się już niemożliwa. Został ustawiony w jakimś miejscu na ul. Karolkowej karabin maszynowy i strzelano do każdego, kto się wychylił z naszego pawilonu.

Zajrzałam do pierwszej sali i zobaczyłam, że są tam już żołnierze niemieccy. Paliło się światło. Panowała straszna cisza. Chorzy (same ciężkie wypadki) mieli twarze koloru ziemistego. Żołnierze rzucali granaty wielkości jajka. Z chwilą rzucenia granatu rozlegały się jęki rozrywanych.

Widziałam, że granaty rzucało trzech żołnierzy. Jakiej formacji, nie umiem określić. Byli w nieprzemakalnych płaszczach, na szyjach mieli wianki z granatów.

Nie było już możliwości ucieczki. Ludność cywilna stłoczyła się w sali drugiej i w kotłowni.

Między salą pierwszą a drugą żołnierze niemieccy ustawili barykadę z ławek i zatrzymali się, mając „rozpylacze” skierowane na nas. Żołnierz wywołał z naszej grupy chorego (lżejszy wypadek) i na migi pokazał mu złoty łańcuszek z medalikiem, dając do zrozumienia, iż żąda takich rzeczy. Chory więc chodził pomiędzy nami, zbierając biżuterię, nad nim stał żołnierz z rewolwerem w ręku, zabierając stopniowo złote rzeczy. Gdy żołnierze ponapełniali kieszenie, jeden z nich dał znak ręką, iż już więcej nie trzeba.

W zewnętrznym rogu drugiej sali stały matki z drobnymi dziećmi i chora zakonnica. Do tej grupy najpierw żołnierze zaczęli rzucać granaty. Widziałam, jak małe dziecko podpełzło do pierwszego z żołnierzy rzucających granaty i zaczęło go całować po butach, a także, jak żołnierz odrzucił to dziecko. Dzieci strasznie krzyczały.

Mimo iż stałam w kotłowni, trafił mnie odłamek granatu. Nie czekając, aż żołnierze wejdą do kotłowni, razem z siostrą i sześcioma osobami (nazwisk nie znam) uciekłyśmy wyjściem, które ostrzeliwano od ulicy Karolkowej. Biegłyśmy po zwłokach osób, które przed nami usiłowały ratować się tą drogą. Udało się nam przebiec do sąsiedniego rozbitego bombą budynku, a stąd przez dziurę w murze do sąsiedniej posesji. Ogródkami koło parkanu szpitala, czołgając się i biegnąc, doszłyśmy do ulicy Leszno, gdzie spotkałyśmy powstańców. Ci, widząc chorych w chałatach szpitalnych i boso (bo tak większość z nas uciekała), przeprowadzili nas do drugiego domu za Szpitalem im. Karola i Marii. Zrobiono mi tu opatrunek. Przyłączyli się do nas pielęgniarz z żoną, którzy wcześniej uciekli i ksiądz (nazwiska nie znam). Ksiądz z łączniczką AK przeprowadzili nas pod ostrzałem niemieckim przez getto na ul. Chłodną, do remizy straży ogniowej, stąd na Grzybowską.Na tym terenie, zajętym przez powstańców, rozeszliśmy się.

Z opowiadań wiem, iż w pawilonie B Szpitala św. Łazarza żołnierze niemieccy wymordowali kobiety chore wenerycznie i siostry samarytanki. Mordy miały także miejsce w pawilonie K. Uratowała się stąd naczelna pielęgniarka Kotkowska Maria, zamieszkała obecnie w Ostrowcu Kieleckim.

Spośród zamordowanych w schronie pawilonu A pamiętam tylko chorą Kowalską. Innych nazwisk nie znam.

W lutym 1945 roku udałam się do schronu w pawilonie A, chcąc odnaleźć pozostawioną tam walizkę z biżuterią. Zwłoki były ze schronu uprzątnięte. Przed schronem od podwórza leżały niedopalone szczątki, jakby zmiecione na kupę.

Na tym protokół zamknięto i odczytano.