FELIKS STRYJEWSKI

9 listopada 1945 r. w Warszawie sędzia śledczy Mikołaj Halfter przesłuchał niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz pouczeniu o znaczeniu przysięgi sędzia odebrał od niego przysięgę, poczym świadek zeznał, co następuje:


Imię i nazwisko Feliks Stryjewski
Wiek 63 lata
Imiona rodziców Franciszek i Wiktoria
Miejsce zamieszkania Wawer, ul. Urocza 6 m. 2
Zajęcie ślusarz w Państwowych Zakładach Samochodowych
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarany

Dnia 26 grudnia 1939 roku około 20.00 weszło do naszego mieszkania trzech żołnierzy niemieckich (mieszkałem wówczas w tym samym domu, co i fryzjer Piegat, to znaczy przy ul. Widocznej w Wawrze). Żołnierze ci zrobili rewizję w naszym mieszkaniu (ze względu na sposób przeprowadzenia rewizji zorientowałem się, że szukają broni). Obejrzeli także obuwie i płaszcze mężczyzn (padał wówczas śnieg, widocznie sprawdzali, czy obuwie i płaszcze nie są mokre, a więc, czy który z nas nie przebywał poza domem). Nikogo z nas nie zabrali, nic u nas nie zabrali i poszli. Położyliśmy się spać. Około godziny 24.00 tego wieczoru posłyszałem energiczne dobijanie się do drzwi naszego mieszkania, a gdy otworzyliśmy, to weszło kilku żandarmów niemieckich, żadnej rewizji nie zrobili, kazali tylko zejść na dół, pozwolili się ubrać. Zeszliśmy na dół, to znaczy tylko mężczyźni: ja oraz trzech synów w wieku: lat 28, 26 i 15. Nas oraz Piegata i tych mężczyzn, którzy przebywali u niego, odprowadzili do stacji kolei szerokotorowej, gdzie nas ustawili twarzami do budynku. Stało tam już kilkudziesięciu Polaków. Był wówczas duży mróz – około 27 stopni. Nie wiedzieliśmy, dlaczego zostaliśmy zatrzymani. Przez okno zobaczyliśmy, że żołnierze szykują w sali stacji amunicję i karabin maszynowy. Wtedy zorientowaliśmy się, że grozi nam jakieś niebezpieczeństwo. Musieliśmy tam stać około godziny, przy czym nie wolno było nam się ruszać, ręce mieliśmy trzymać z tyłu, nie wolno było rozmawiać. Gdy syn mój, stojąc obok mnie, odezwał się do mnie szeptem, to został uderzony z tyłu przez jakiegoś Niemca w twarz, tak mocno, że później przez tydzień miał zapuchniętą twarz. Mniej więcej po godzinie odprowadzili nas do Anina, gdzie ustawili w uliczce II Poprzecznej, twarzami do parkanu, a plecami do budynku, w którym mieściła się komenda. Gdy nas przyprowadzili, to stało tam już dużo ludzi.

Ile ogółem było tam zebranych, nie umiem powiedzieć, sądzę, że musiało być ze 200 – 300 osób. Staliśmy tam oczywiście pod strażą Niemców.

Z tej uliczki grupami wprowadzali na podwórko komendy, skąd po trzech wprowadzali do korytarza budynku, a stamtąd pojedynczo (przynajmniej tak było, gdy mnie wprowadzano do tego korytarza).

Nadmieniam, że gdy staliśmy w podwórzu komendy, to mój najmłodszy syn poprosił mego drugiego syna (staliśmy wszyscy razem), aby – ponieważ umie trochę po niemiecku – powiedział Niemcom, że jest tu chłopiec, który ma tylko 15 lat. Syn mój Zdzisław (najstarszego syna, lekarza Jerzego Józefa już wtedy zabrali na przesłuchanie) początkowo bał się zwrócić do Niemców, aby znowu nie zostać pobitym, jak to było koło stacji Wawer (o czym nadmieniłem powyżej), lecz ostatecznie, ulegając prośbom syna Jana, zwrócił się do starszego żołnierza i powiedział mu, że Jan ma zaledwie 15 lat. Ten obejrzał Jana, po czym sprowadził oficera, który też obejrzał Jana, zapytał, ile ma lat, następnie kazał mu wyjść z szeregu (ten oficer, to był gestapowiec), a następnie sam odprowadził go aż do domu. Po drodze zaczął (wiem o tym od syna) rozmawiać z Janem po niemiecku, gdy zaś ten powiedział, że nie rozumie, to oficer powiedział, że on rozumie po polsku i zaczął rozmawiać z nim po polsku, wypytując go o szkołę i naukę, nadmienił, że on nie jest temu winien, co się dzieje.

Gdy Jana zabrał oficer i poprowadził, to ten sam żołnierz, do którego syn Zdzisław zwrócił się, prosząc o Jana, przechodząc poza plecami Zdzisława szturchnął go w plecy karabinem. Zdzisław powiedział do mnie: „czego on chce, przecież ja stoję spokojnie”. Po chwili znowu ten sam żołnierz przechodził obok Zdzisława i znów go szturchnął. Wtedy syn odwrócił głowę i spojrzał na tego żołnierza, ten zaś zabrał Zdzisława z szeregu, odprowadził go do furtki, wezwał dwóch żołnierzy Niemców, którym powiedział, żeby odprowadzili syna do domu, bo on „jest wolny”. Zdzisław, zanim wyszedł z podwórza komendy, zdążył powiedzieć temu żołnierzowi (ten żołnierz też był gestapowiec), że jest tu ojciec. Na to ten powiedział gut, gut i następnie, gdy zabierał na przesłuchanie do budynku komendy „trójki”, to mnie wciąż odstawiał, tak że ostatecznie zostałem w grupie ostatnich sześciu ludzi. Następnie wprowadzili i naszą szóstkę do przedpokoju przed kancelarię komendy, gdzie już stało trzech. Nikogo z naszej szóstki nie przesłuchiwano.

Zaznaczam, że gdy stałem na podwórzu jeszcze, to widziałem, że wychodzących po przesłuchaniu z komendy Polaków Niemcy stojący na górze schodków bili i spychali z tych schodków, żołnierze zaś (byli to wszystko ci żołnierze, którzy, jak zaobserwowałem później – odjechali samochodami do Warszawy) stojący na podwórku w pobliżu schodów bili każdego i kopali wychodzących. Gdy już stałem w przedpokoju komendantury, to widziałem, że został wyprowadzony po przesłuchaniu z kancelarii komendy mój znajomy z Wawra, Benicki – lat przeszło 60. Gdy doprowadzili go do drzwi wyjściowych, to idący z tyłu gestapowiec żołnierz kopnął z tyłu Benickiego tak, że on upadł. Benicki był małego wzrostu. Inny gestapowiec podniósł go za kołnierz, a wtedy inny gestapowiec uderzył Benickiego parę razy pięścią w twarz, po czym go zrzucili ze schodów, gdzie bili go stojący na podwórzu żołnierze.

Po pewnym czasie widziałem, jak z kancelarii wyszedł major, którego zapytał jeden z żołnierzy stojących w przedpokoju (tak przynajmniej ja to zrozumiałem) o nasz los. Major odpowiedział genug. Major następnie z ganku zwrócił się do stojących na podwórzu Polaków i oznajmił im, że wobec zabicia dwóch żołnierzy niemieckich, będą oni wszyscy rozstrzelani. Wtedy nas też wyprowadzili na podwórko, lecz ustawili osobno. (Nikogo więc z naszej szóstki na przesłuchanie do kancelarii nie brali). Po ogłoszeniu tego wyroku stojący na podwórku skazani zaczęli lamentować, prosić o zmianę wyroku, zapewniając, że odszukają tych, którzy zabili Niemców, by zwolniono skazanych w tym celu, pozostawiając tylko zakładników. Nie miały te prośby żadnego skutku i widziałem, że wyprowadzają skazanych z podwórza grupami. Nas trzymali na podwórzu, aż wszystkich rozstrzelano. Stojąc więc, słyszeliśmy co pewien czas serię strzałów. W pewnej chwili doszedł do naszej grupy dziewięciu osób (w tej grupie byli: ja, Krupka – wójt, Bażyczak, Lessman, Olearski, jakiś nieznany mi z Lublina, który – jak mówił – jechał do Warszawy i w Wawrze został wyciągnięty z pociągu, oraz trzech innych, których nazwisk nie pamiętam) żołnierz z oficerem, oficer powiedział coś po niemiecku, żołnierz zaś powiedział nam po polsku, że mamy wielkie szczęście u majora, który nas nie kazał rozstrzelać, lecz musimy do 12.00 pochować „kamratów”, bo inaczej nas rozstrzelają, a wszystkich spalą, poczym kazał nam za to podziękować majorowi. Uchyliliśmy więc czapek.

Na rozstrzał zaczęli wyprowadzać z podwórza około godziny 5.00 rano 27 grudnia 1939, skończyli zaś rozstrzeliwać około 6.00 rano. Nas więc o tej porze pod konwojem odprowadzono na miejsce kaźni, która odbyła się w Wawrze, mniej więcej w tym miejscu gdzie obecnie stoi krzyż-pomnik. Gdy prowadzili nas przez ulicę Widoczną i Rubinową w kierunku Zastowa, przechodząc obok kawiarni Bartoszka (tak zdaje mi się brzmiało jego nazwisko), widziałem, że jest on powieszony w drzwiach wejściowych do kawiarni. Gdy doprowadzili nas na miejsce straceń, to zobaczyłem tam przeszło stu rozstrzelanych. Niemcy, gdy sprowadzili nas na to miejsce, to kazali nam pochować zamordowanych i odeszli. Ja pozostałem na placu tym tylko tak długo, dopóki nie odnalazłem zwłok syna Jerzego Józefa. Był już martwy, leżał twarzą w dół, miał dwie rany w głowie. Zajęty szukaniem syna, nie widziałem tego momentu, kiedy wskoczył z ziemi Piegat i jeszcze paru innych. Dowiedziałem się od innych później, że ocaleli po tym rozstrzelaniu fryzjer Piegat oraz Jankowski (imienia nie znam, zam. w Wawrze przy ul. Widocznej, numeru domu nie pamiętam, on niedawno wrócił z niewoli) oraz Wasilewski, imienia nie pamiętam. Jankowski i Wasilewski zostali ranni w czasie tego rozstrzelania, lecz pozostali przy życiu. Po odnalezieniu zwłok syna udałem się do domu, byłem bardzo wyczerpany. Powróciłem następnie wraz z synami Janem i Zdzisławem na plac straceń, gdzie grzebaliśmy rozstrzelanych. Ogółem, jak zdaje mi się, rozstrzelano 27 grudnia 1939 sto dziewięć osób, Polaków i Żydów.

Protokół odczytano.