STANISŁAW ADLER

Warszawa, 29 stycznia 1946 r. Sędzia K. Szwarc przesłuchał w charakterze świadka Stanisława Adlera, syna Beniamina i Cecylii z d. Sztykold, ur. 8 lutego 1901 r. w Warszawie, adwokata, niekaranego, zam. w Warszawie, ul. Ząbkowska 39 m. 23, który, uprzedzony o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań, zeznał:

Należę do nielicznych ocalałych spośród półmilionowej blisko rzeszy Żydów polskich, którą hitlerowcy stłoczyli w jednej z dzielnic śródmieścia Warszawy, odgrodzonej murami specjalnie wzniesionymi z ich rozkazu. Ludzi tych, po wymyślnym moralnym i fizycznym znęcaniu się nad nimi, częściowo wygłodzili, częściowo wystawili na śmiertelną w skutkach epidemię, częściowo bądź wymordowali w samej Warszawie, bądź wywieźli i spalili w krematoriach Treblinki, Majdanka i innych obozów śmierci. Ci, którzy wydostali się z matni hitlerowskiej, zawdzięczają to zgoła wyjątkowemu splotowi okoliczności.

Znęcanie się nad Żydami rozpoczęli hitlerowcy bezpośrednio po zajęciu Warszawy w 1939 roku, kiedy wydali szereg zarządzeń, których oczywistym celem było przygotowanie późniejszego wytrzebienia Żydów, co przygotowywali w sposób pedantyczny i wyrafinowany. Jest rzeczą charakterystyczną, że serię zarządzeń wymierzonych przeciwko Żydom zainaugurowało rozporządzenie generalnego gubernatora Franka, znoszące ubój rytualny. Rozporządzenie to rozpoczynało się od uroczystego stwierdzenia, że na obszarach pozostających pod niemieckim zwierzchnictwem niedopuszczalne jest jakiekolwiek dręczenie zwierząt. Równocześnie „ustawodawca” niemiecki zarządził, że Żydzi od 12 do 60 lat zostają zobowiązani do przymusowych robót. Przymus ten częściowo tylko był realizowany w miejscu zamieszkania przez łapanki, których ofiary bito, dręczono i zmuszano do dźwigania nadmiernych ciężarów, z których to prac wracali fizycznie i duchowo złamani. Jako miejsce takiej udręki słynęły na przełomie 1939 i 1940 roku Dynasy, pomieszczenia uniwersyteckie w samej Warszawie oraz folwark Falenty pod Warszawą. Nieeksploatowanych na miejscu wysyłali Niemcy do tzw. obozów pracy, gdzie SS wydzierżawiało żydowskich robotników przedsiębiorcom niemieckim, budującym podówczas drogi strategiczne lub przeprowadzającym inne prace o przeznaczeniu wojskowym (głównie odwodnienie terenów). Przedsiębiorcy najwidoczniej nie byli odpowiedzialni za utrzymanie robotnika Żyda przy życiu; albo nic im nie dawali do jedzenia, albo też tak nikłe ilości najnędzniejszej strawy, że już po paru tygodniach ludzie ci wyglądali jak cienie i wymierali w szybkim tempie.

Wiosną 1941 roku oglądałem kilkudziesięciu więźniów obozu, którym udało się powrócić z pracy żywymi i którzy znajdowali się na punkcie etapowym tzw. Dulagu przy ul. Leszno 109 (poza granicami getta). Przesłuchiwałem ich z ramienia gminy żydowskiej. U wszystkich widziałem pręgi na ciele, u licznych rany, powybijane szczęki, powykręcane w stawach ręce i nogi. Większość leżała jak w malignie, z oczami pełnymi przerażenia. Zeznawali zgodnie, że w obozach ustawicznie katowano ich i morzono głodem. Do pracy trzeba było zazwyczaj wyjść przez szpaler SS-manów lub delegowanych do tych czynności „Ukraińców”, którzy zaopatrzeni w kije lub bykowce, okładali nimi przebiegających więźniów. Za najmniejsze, a czasem urojone nawet, przewinienie były stosowane takie kary jak np. wleczenie po drodze za wozem z głową uderzającą o kocie łby jezdni i z nogami z tyłu do wozu przywiązanymi, wieszanie, zatapianie w gnojówce, polewanie zimną wodą w mrozy bezpośrednio po pracy.

Między innymi, aby system „pracy przymusowej” zastosować, a przede wszystkim, aby móc wcielić w życie późniejsze jeszcze straszniejsze zamysły, zastosowali Niemcy liczne środki przygotowawcze. Tak więc jesienią 1939 r. zarządził Frank, że wszyscy Żydzi i Żydówki od ukończonego dziesiątego roku życia powinni nosić na prawym ramieniu białe opaski o szerokości 10 cm z wyhaftowaną na nich niebieską gwiazdą Dawida. Przyjaciel mój, adwokat dr Stanisław Tylbor, autor licznych dzieł prawniczych, schwytany na przestępstwie nienoszenia opaski wykpił się łagodnym wyrokiem dziewięciu miesięcy więzienia, które odcierpiał w całości. Z czasem zapadały surowsze kary za takie przestępstwa. W zasadzie przez Franka zakazane zostało Żydom korzystanie z publicznych środków lokomocji i zmiana siedziby. Równocześnie Frank położył areszt na wszystkich kontach bankowych, zobowiązał Żydów do złożenia kompletnego wykazu majątków, a następnie przejął na rzecz Rzeszy względnie rządu Generalnego Gubernatorstwa wszystkie te majątki, przedsiębiorstwa i uprawnienia. Zakazano Żydom wykonywania niemal wszystkich zawodów, wyrzucono ze wszystkich stanowisk w służbie publicznej. Adwokaci żydowscy, wbrew protestom rad adwokackich, które nie ulękły się nacisku ze strony okupanta, zostali skreśleni z list, a lekarze Żydzi ograniczeni zostali w wykonywaniu praktyki do pacjentów żydowskich. Równocześnie trwała systematyczna grabież mieszkań żydowskich. Przez krótki czas odbywało się to w formie rekwizycji z wystawianiem kwitów, później Niemcy, przeważnie SS-mani, choć nie brakło i Niemców wojskowych, kolejarzy i wprost cywilów, nachodzili domy zamieszkałe przez Żydów i zabierali wszystko, co było pod ręką. Jeżeli Niemiec upodobał sobie mieszkanie Żyda, to zwyczajnie wyrzucał go, zatrzymując wszystkie ruchomości i sam wprowadzał się do gotowego. Tak zostali usunięci z mieszkań brat mój oraz rodzice, a także członkowie dalszej rodziny.

Tu muszę zaznaczyć, że „pojęcie Żyda” na terenie Guberni Generalnej odpowiadało mniej więcej ustawom norymberskim z pewnymi ulgami dla tzw. mieszańców. Od pierwszej chwili Żydzi trzymani byli przez okupanta hitlerowskiego pod ustawicznym, potęgującym się z miesiąca na miesiąc terrorem i w ciągłej niepewności jutra. Okupant chętnie stosował zasadę zbiorowej odpowiedzialności. Tak np., gdy w styczniu 1940 r. niejaki Kot, aplikant adwokacki żydowskiego pochodzenia, postrzelił w Warszawie niemieckiego żandarma, w odwet zaaresztowano paręset osób spośród inteligencji żydowskiej, głównie adwokatów [o nazwiskach zaczynających się od] początkowych liter alfabetu. Mnie samego dwukrotnie pod moją nieobecność poszukiwało w mieszkaniu gestapo. Po kilku miesiącach hitlerowcy nadesłali gminie żydowskiej listę nieżyjących już osób spośród aresztowanych „za Kota”. O pozostałych aresztowanych, nie wymienionych na tej liście, zaginął wszelki słuch.

W ustawodawstwie gubernatora generalnego Franka pozostali Żydzi jeszcze jako podmioty obowiązków, poza tym traktowani byli jako rzeczy – przedmioty prawa. Jako podmioty obowiązków powinni byli np. opłacać składki na cele ubezpieczeń społecznych, pozbawieni zostali jednak prawa do korzystania z jakichkolwiek świadczeń. Żyda można było bezkarnie zabić i poszczególni Niemcy szeroko z tej możności korzystali. Taki np. żandarm wielkolud o odrażającej powierzchowności i przezwisku „Frankenstein” w ciągu 1941 roku był postrachem Żydów. Co parę dni wchodził na teren zamieszkany przez odosobnionych Żydów, strzelał w tłum i po zabiciu paru osób oddalał się najspokojniej. Interwencje gminy żydowskiej u władz niemieckich w tej sprawie, jak zresztą z reguły i w innych sprawach, nie odnosiły skutku.

Celem zohydzenia Żydów w oczach otoczenia i odseparowania ich całkowitego również i w sensie towarzyskim wydawany przez Niemców w języku polskim „Nowy Kurier Warszawski” i „Warschauer Zeitung” w języku niemieckim ustawicznie zaciekle szczuły przeciwko Żydom. Między innymi z uporem lansowana była w tej prasie teoria uczonych hitlerowskich, stosownie do której Żydzi są niebezpiecznymi dla otoczenia rozsadnikami tyfusu plamistego, na który rzekomo sami nie umierają, a zarażają nim „aryjskie” otoczenie. Zakazano Żydom jazdy niektórymi tramwajami, przechodzenia przez niektóre ulice i place. Dzielnice zamieszkałe przez większą liczbę Żydów zaopatrzono w wywieszki z napisem Seuchenge-fahrgebiet, a gminie żydowskiej rozkazano w określonych punktach miasta budować mury zamykające w poprzek ulice. Gdy tylko te prace budowlane zostały zakończone, rozkazano ludności żydowskiej przenieść się na teren położony wewnątrz tych murów, a tzw. aryjczykom wyprowadzić się na zewnątrz. Cała ta peregrynacja trwała parę dni i zakończyła się 15 listopada 1940 zamknięciem ludności żydowskiej poza murami swoistego obozu koncentracyjnego. Liczba każdocześnie wydawanych przepustek wahała się w granicach od 100 do 200. Poza tym w zwartych oddziałach pod eskortą Niemców codziennie udawało się do pracy w fabrykach na zewnątrz obozu położonych kilka tysięcy robotników żydowskich. Dzielnica zamknięta obejmowała najgorzej zabudowaną część miasta. Granice jej złośliwie poprowadzone zostały w ten sposób, aby wyłączyć wszystkie zadrzewione części miasta i większe skwery. Składała się właściwie z dwu części, większej i mniejszej, które za Niemcami nazywano dużym i małym gettem. Komunikacja między tymi częściami (małe getto zamieszkiwało około 100 tysięcy ludzi i tu mieścił się żydowski zarząd dzielnicy) odbywała się poprzez jedno tylko przejście (zbieg ul. Chłodnej i Żelaznej); Żydzi musieli przebiegać tę przestrzeń. Kto nieco zwolnił kroku, był batożony przez żandarmów niemieckich, musiał czołgać się w błocie lub odrobić „lekcję gimnastyki’, trwającą około kwadransa. Lekcja ta polegała na przysiadach z cegłami w rękach wyciągniętych pionowo.

Każdego spotkanego Niemca trzeba było czapkować. Charakterystyczne, iż „Warschauer Zeitung” ogłosiła, że Żydzi samorzutnie zdejmują czapki na widok Niemca i że armia niemiecka tego sobie nie życzy. Biada jednak Żydowi, jeśli ogłoszenie to wziął na serio i nie zdjął czapki lub przezornie nie ukrył się, aby uniknąć czapkowania. Sam parokrotnie byłem świadkiem bicia Żyda za to, że nie zdjął czapki przed Niemcem i nie zszedł przed nim na jezdnię z chodnika, co już było wyraźnie przez władzę okupacyjną Żydom nakazane pod groźbą surowych sankcji.

Zamknięcie Żydów w getcie 15 listopada 1940 roku było bezpośrednim dziełem gubernatora warszawskiego Fishera i starosty warszawskiego Leista. Z ramienia Sicherheitpolizei dopilnowali tych czynności Oberscharführer Mende i Untersturmführer Brandt – specjaliści do spraw żydowskich w warszawskim gestapo. Akcją dywersyjną wśród Żydów kierował w warszawskim gestapo dr Stabenow, częściowo zaś wspomniany Brandt. Dane co do Mendego i Brandta opieram na słowach inż. Czerniakowa, prezesa gminy żydowskiej, ppułk. Szeryńskiego, kierownika Służby Porządkowej, oraz radców gminy, adwokatów Rosensztata, Zundelewicza i Grodzieńskiego. Dane co do dr. Stabenowa opieram częściowo na tych, które przekazali mi wymienieni działacze gminy żydowskiej, częściowo czerpię je z okolicznościowych rozmów z dr. Herbertem Stahrerem, Żydem z Gdańska, przebywającym w getcie w dwuznacznej roli.

W gminie żydowskiej pracowałem od listopada 1940 do ucieczki z dzielnicy żydowskiej w 1943 i byłem w bliskim kontakcie z adwokatami, radcami gminy.

Zamknięcie Żydów za murami spowodowało w dzielnicy żydowskiej głód i drożyznę. Panowała tu niesłychana ciasnota mieszkaniowa. W kwietniu 1942 jako ówczesny kierownik wydziału kwaterunkowego zamkniętej dzielnicy, z ramienia gminy żydowskiej zarządziłem spis mieszkańców i mieszkań. Okazało się, że są w naszej dzielnicy domy, w których przeciętne zaludnienie wynosi przeszło 10 osób na izbę. Wynikało to nie tylko z tego, że ludność żydowska stłoczona została na bardzo małej powierzchni, ale również i z tego, że hitlerowcy ustawicznie wpędzali do tej dzielnicy nowe rzesze ludzkie z bliższych i dalszych okolic Warszawy, likwidując tam analogiczne ośrodki żydowskie, a jednocześnie zmniejszali obszar getta.

Ruchy ludnościowe w takich warunkach nie mogły nie spowodować epidemii tyfusu i w rezultacie wybuchła ona z wielką mocą już zimą 1940/41 roku. Do wzrostu epidemii przyczyniło się nie tylko to, że spędzano ludzi z rozmaitych okolic, nie tylko ciasnota mieszkaniowa i niewiarygodny głód na skutek niemożliwości normalnego dowozu, ale również i ta okoliczność, że mimo ustawicznych próśb gminy żydowskiej Niemcy nie zezwalali na wywóz śmieci i odpadków. Na każdym podwórzu i ulicy z miesiąca na miesiąc rosły całe hałdy rozkładających się odpadków. Palenie i zwożenie śmieci na tereny domów wypalonych było paliatywem, który stanowczo nie rozwiązywał sprawy. Stan ten zmienił się dopiero w połowie 1941 roku, kiedy to hitlerowcy wreszcie zezwolili na wywóz śmieci z dzielnicy.

Na przydziały żywnościowe mieszkaniec dzielnicy żydowskiej otrzymywał tygodniowo po jednym kilogramie czarnego chleba i miesięcznie jakie ćwierć kg marmolady oraz od 1941 ćwierć kg sztucznego miodu, będącego przetworem melasy. Raz na jakie pół roku mieszkańcy dostawali po jajku, czasem przydzielaną mieszkańcom dzielnicy sól kuchenną. Bezpośrednio przed wybuchem wojny 1941 roku Niemcy, chcąc najwidoczniej zapewnić sobie spokój na tyłach armii, przydzielili dzielnicy pewną ilość owsa, a gmina żydowska rozdawała licznym rzeszom głodujących z otrzymanego owsa, przemielonego w dzielnicy, po talerzu owsianki dziennie. Ponadto od drugiej połowy 1941 roku robotnicy fabryk pracujących dla Wehrmachtu, a także funkcjonariusze Żydowskiej Służby Porządkowej w liczbie 1,7 tys. osób otrzymywali dodatkowe przydziały chleba, marmolady i sztucznego miodu.

Poza tym getto w drodze legalnej nie otrzymywało nic i było skazane na korzystanie z przemytu artykułów żywnościowych, których ceny oczywiście były bardzo wysokie z uwagi na trudności i ryzyko dostawy. Na nabycie artykułów szmuglowanych mogli sobie pozwolić jedynie nieliczni, którzy zachowali jakieś kosztowności czy większą ilość garderoby, które mogły iść za mury na wymianę za żywność. Przed Żydowską Opieką Społeczną wyrosły zadania nierozwiązywalne.

Najgorsza była sytuacja przesiedleńców, zwłaszcza tych, którzy nie mieli rodziny w Warszawie i mieszkali w schroniskach, tzw. punktach. W lipcu 1941 roku, jako ówczesny inspektor wydziału zażaleń gminy żydowskiej, przeprowadziłem inspekcję wielkiego punktu dla uchodźców przy ul. Dzikiej 9, zamieszkałego przez 1,5 tys. ludzi. Stwierdziłem śmiertelność wynoszącą miesięcznie 10 procent wśród dorosłych, 25 procent wśród dzieci.

Było to już wtedy, gdy Frank zdołał „uporządkować” stan prawny dzielnicy. A stało się to jeszcze w kwietniu 1941. Frank ustanowił wówczas urząd komisarza na dzielnicę żydowską. Miał on administrować dzielnicą przy pomocy: 1) zakładu prawa publicznego pod nazwą Transferstelle regulującego stosunki gospodarcze dzielnicy żydowskiej ze „światem zewnętrznym”; 2) przewodniczącego Rady Gminy Żydowskiej, który na obszarze tego obozu koncentracyjnego dla Żydów otrzymał kompetencje burmistrza. Z kolei gubernator warszawski, dr Fischer, zamianował na dzielnicę żydowską adwokata Auerswalda z Berlina. Auerswald w swej działalności postawił sobie najwidoczniej za cel totalne zagłodzenie dzielnicy. Bezpośrednio po jego mianowaniu podobwodowy Służby Porządkowej Goldfeder – co mi niezwłocznie opowiedział – zaobserwował, jak na planie dzielnicy Auerswald kreślił projektowane przez siebie zmiany jej granic. Polegały one na znacznym zmniejszeniu jej obszaru i ustawieniu murów granicznych pośrodku ulic, podczas gdy dotychczas granice przebiegały na tyłach domów i w wylotach ulic.

Rozpoczął się okres wytężonego budownictwa: dzielnicę żydowską okolono murem wysokim na z górą trzy metry. Mury te od zewnątrz i od wewnątrz były ściśle pilnowane. Liczbę bram wjazdowych zmniejszono. Do przemytników żandarmi niemieccy bezlitośnie strzelali. Zmiana granic, odbywająca się etapami, w miarę wykańczania murów na danym odcinku, trwała od jesieni 1941 do czerwca 1942. W międzyczasie odbywały się większe i mniejsze przesiedlenia ludności wewnątrz getta. Niektóre obejmowały po kilkadziesiąt tysięcy osób.

W pierwszej połowie 1942 roku co miesiąc przesiedlano od 4 do 12 tys. osób. Te zmiany pogorszyły oczywiście stan sanitarny dzielnicy, powodując olbrzymi wzrost nasilenia epidemii. Przykładowo w styczniu i lutym tego roku, według danych statystycznych opublikowanych przez Radę Żydowską, wymierało w dzielnicy przeszło pięć tys. osób miesięcznie. Zakłady pogrzebowe nie mogły nadążyć z wywózką trupów. Co kilkadziesiąt kroków zalegały na chodniku ulicznym zwłoki ludzkie. Za wstrzymanie przesiedlenia na krótki czas Auerswald brał znaczne łapówki. Na ulicy Siennej odbywała się specjalna zbiórka na ten cel. Łapówka płatna była w złocie. Wydział gospodarczy gminy żydowskiej zajmował się prawie wyłącznie dostarczaniem Auerswaldowi i innym Niemcom łapówek w pieniądzach, kosztownościach i rzeczach. W połowie grudnia 1941 Auerswald wydał zarządzenie, zgodnie z którym Żydzi pod karą śmierci zobowiązani zostali wydać wszelkie posiadane futra. Nieszczęsnym mieszkańcom dzielnicy pozbawionym dowozu opału zabrano ciepły przyodziewek. 1 marca 1942 Auerswald przybył na inspekcję do Biura Kwaterunkowego Gminy Żydowskiej, które mieściło się na Nowolipiu pod numerem 80, o parę kroków od muru granicznego. W tym momencie przerzucano właśnie przez mur worek z żywnością. Porządkowy Żydowskiej Służby Porządkowej Kotek, stojący przed bramą, nie zauważywszy, że Auerswald nadjeżdża, oczywiście nie zareagował na to, że wrzucają żywność do dzielnicy. Auerswald wysiadł z auta, podbiegł do Kotka, własnoręcznie rzucił go na ziemię i skopał do krwi, poczym zabrał mu numer służbowy i zlecił odstawienie porządkowego do gestapo. Za cenę łapówki Kotka tym razem udało się uratować.

Grupa hitlerowska, do której należał Auerswald, oczywiście postanowiła morem i głodem wykończyć ludność żydowską Warszawy, a przedtem wykorzystać do maksimum żydowskie ręce robocze do niemieckich celów wojskowych. Również i warszawskie gestapo uważało w 1942, że to droga właściwa, ponieważ nie wierzyło w techniczną możliwość wywiezienia Żydów na spalenie, z uwagi na ogrom tego przedsięwzięcia.

Przy sprzątaniu pomieszczeń kierownictwa tzw. Befehlstelle na Żelaznej pod numerem 103 w październiku 1942 roku znaleziono część odpisu memoriału w tej sprawie. Dokument ten miałem w ręku. Warszawskie gestapo stwierdzało w nim, że w 1942 jeszcze nie pora na likwidację getta i, że przygotowania do tego nie są jeszcze zakończone. W Transferstelle niewątpliwie wiedziano już w maju 1942, że jakaś akcja przeciwko Żydom w getcie się szykuje. Uświadomiłem to sobie na podstawie półsłówek rzucanych przez niejakiego Perle, przedstawiciela handlowego z Giesen, podówczas urzędnika Transferstelle, wyszukującego pomieszczenia dla firm niemieckich w getcie. Kierując odpowiednio rozmową z nim, doszedłem do wniosku, że przypieczętowany jest los tzw. małego getta, lecz losy reszty jeszcze się ważą. Rozumiałem to wówczas jako zmniejszenie obszaru dzielnicy przez wysiedlenie ludności z małego do dużego getta, względnie przeniesienie całej ludności żydowskiej do baraków, których budowę pod Warszawą właśnie sygnalizowano.

W czerwcu 1942 pojawili się w getcie bardzo liczni umundurowani operatorzy filmowi. Między innymi spędzili oni kobiety i mężczyzn do kąpieli rytualnej, rozebrali ich do naga i sfotografowali jako wspólnie się kąpiących. Przewodniczącemu gminy inż. Czerniakowowi kazali tańczyć na ad hoc urządzonym balu, na który pospędzali lepiej odzianych ludzi z ulicy. Inż. Czerniaków oparł się jednak temu żądaniu. Lepiej wyglądających przechodniów operatorzy zatrzymywali na ulicy, odbierali dowody osobiste i polecali przyjść pod wskazany adres, celem wzięcia udziału w filmowaniu uczty. Pod wskazanym adresem stoły uginały się od wyszukanego jadła. Scenę łapczywego konsumowania tych wspaniałości oczywiście hitlerowcy sfilmowali.

Po zakończeniu filmowania „getta” w początkach lipca gestapo warszawskie urządziło nalot na dzielnicę i wymordowało kilkudziesięciu ludzi z najrozmaitszych sfer i zawodów. Najprawdopodobniej były to osoby, co do których gestapo miało wiadomości konfidencjonalne, iż zajmują się działalnością polityczną. Delegowany przez Brandta do pisania sprawozdań o nastrojach politycznych dzielnicy żydowskiej Alfred Nossig, rzeźbiarz i publicysta, były doradca Wilhelma II, wówczas sędziwy starzec, jak o tym wiem od jego sekretarki, miał w tym czasie polecone informowanie gestapo o tym, czy Żydzi warszawscy wierzą w szerzące się pogłoski o obozach śmierci w Bełżcu i Chełmnie. Na ogół ludność nie wierzyła w prawdziwość tych wiadomości, których nie mogła ogarnąć wyobraźnia normalnego człowieka.

Gdy pod koniec czerwca 1942 wpędzono do getta warszawskiego grupę Cyganów z ich królem Kwiekiem na czele, a następnie zaczęły nadchodzić transporty Żydów z Niemiec, głównie z Berlina i z Czech, myśli ludzi w getcie zaprzątnęły doraźne zagadnienia mieszkaniowe. Z braku innego miejsca zarekwirowałem większe lokale o przeznaczeniu niemieszkalnym i ulokowałem w nich przybyszów z zagranicy. Między innymi zarekwirowałem (daremnie oczekujące) lokale szkolne i domy modlitwy nie zajęte przez uchodźców – szkoły, poza zawodowymi, uruchomionymi w 1941, nie były czynne na skutek zakazu okupanta, nieczynne były również domy modlitwy na skutek zakazu publicznego uprawiania religii mojżeszowej.

22 lipca 1942 roku rozpoczęło się tzw. wysiedlenie Żydów z Warszawy. Celem przeprowadzenia tej akcji przybyło specjalnie wyszkolone w tępieniu Żydów gestapo lubelskie z Sturmbannführerem Hoffle oraz jego pomocnikiem Michalsenem na czele. Ci dwaj wydawali wszystkie zarządzenia dotyczące wywózki Żydów i są za nią odpowiedzialni. Preludium wzmiankowanej akcji było wyaresztowanie znacznej liczby radców gminy, paru kierowników wydziałów i kilkudziesięciu notabli. Wszystkich ich osadzono jako zakładników na Pawiaku. Równocześnie szczelnie obstawiono mury getta z zewnątrz jakimiś Rumunami czy Łotyszami w mundurach SS – co jakieś 25 m stał posterunek.

Gestapowcy przybyli do gminy, podyktowali zarządzenie, które niezwłocznie z ich polecenia gmina rozplakatowała, a które głosiło, że wszyscy Żydzi podlegają wysiedleniu z Warszawy na wschód; o ile pamiętam „do pracy” czy „na osiedlenie”. Zarządzenie głosiło, że można ze sobą zabrać 15 kg bagażu oraz złoto i kosztowności. [Z obowiązku] wysiedlenia wyłączeni zostali funkcjonariusze Żydowskiej Służby Porządkowej, robotnicy zakładów pracujących dla Wehrmachtu, urzędnicy gminy i samopomocy żydowskiej i inne kategorie w zarządzeniu wyszczególnione. W ostatnich czasach przed wysiedleniem powstało w dzielnicy mnóstwo fabryk niemieckich tzw. szopów, w których bardzo znaczna liczba Żydów znalazła zatrudnienie. Wyczuwano, że szykuje się coś groźnego i każdy, kto nie szukał nawet pracy u Niemca, chciał się przynajmniej dekować. Ponieważ przytłaczająca większość ludności żydowskiej była zatrudniona, prezes Czerniaków przypuszczał, dając temu wyraz w rozmowach z radcą adwokatem Rozenstatem, co wiem od tego ostatniego, że wysiedlenie obejmie tylko jakie 30–40 tys. ludzi, głównie mieszkańców punktów dla uchodźców, na których z miesiąca na miesiąc wymierali, niedawnych przybyszów z Niemiec i Czech, oraz permanentnych bezrobotnych. Stosownie do zarządzenia SS codziennie miało być wysyłane sześć tys. osób. Gdy jednak już po dwóch dniach Hoffle i Michalsen podwyższyli liczbę wywożonych do siedmiu tys. ludzi, zrozumiał inż. Czerniaków, że Niemcy nie mają na myśli wysiedlenia bezrobotnych, że oszukują Żydów i że za wysiedleniem kryje się wytępienie ludności. W tym stanie rzeczy prezes Rady Żydowskiej popełnił samobójstwo przez zażycie cyjanku potasu.

Kierownictwo akcji wysiedleńczej poleciło obwieścić, że kto zgłosi się dobrowolnie na wyjazd, otrzyma trzy kg chleba i trzy kg marmolady. Tu trzeba wyjaśnić, że z chwilą zarządzenia wysiedlenia zapanował w dzielnicy kompletny głód. Wszelkie przydziały i szmugiel ustał. O nabyciu chleba prawie nie było mowy. Przed piekarniami rozgrywały się dantejskie sceny. Na lep wzmiankowanego obwieszczenia poszły więc tysiące głodujących. Całe sznury ochotników oczekiwały przy placu przeładunkowym na wywózkę za cenę wzmiankowanych produktów żywnościowych. Pierwotnie wyznaczone terminy stawiennictwa ochotników przedłużono, zmniejszając zarazem premie do jednego kg chleba i jednego kg marmolady. Równocześnie zaczęły nadchodzić listy, rzekomo pisane przez osoby wywiezione. W listach tych stereotypowo podawano, że piszący czuje się dobrze, przebywa w odpowiednich warunkach mieszkaniowych, brak mu tylko pieniędzy. Listy te (sam czytałem dwa) dostarczane były do gminy i tam wzbudzały pewne nadzieje.

Gdy jednak skończył się kontyngent ochotników i osób niemających żadnych glejtów, SS- mani wzięli się do wywózki osób „uprawnionych” do pozostania. Obstawiali ulicę i wybierali z niej wszystkich. Osoby ukrywające się zabijano na miejscu. Dokumenty stwierdzające, że posiadacz nie podlega wysiedleniu SS-mani z reguły darli, a delikwenta pakowali do transportu.

Stopniowo cyfra wywożonych wzrosła do dziesięciu tys. osób dziennie. W tych warunkach, aby nie zmniejszać tempa akcji, a zarazem zapewnić szopom ręce robocze, hitlerowcy zastosowali następujący system. Poszczególnym szopom przydzielali domy, bloki domów względnie całe ulice. Domy szopowe odgrodzone zostały płotami od ulic, a robotnicy żydowscy stali się więźniami szopów.

Za dostanie się do szopu w charakterze robotnika-więźnia płacono znaczne sumy, dochodzące do kilkudziesięciu tysięcy złotych. Fabrykantom Niemcom dostarczano maszyny, a nawet kompletnie urządzone fabryczki. Najbardziej bezwzględnym wśród właścicieli szopów był członek SAW. C. Tobbens z Bremy, który zaangażował około 30 tys. ludzi, z tego znaczną część za łapówki.

Z czasem, w toku akcji wysiedleniowej, gestapowcy przystąpili do redukcji szopów. Tobbens osobiście przeprowadzał tę akcję. Za nieskierowanie do wywózki pobierał olbrzymie sumy. Z czasem został pełnomocnikiem do sprawy wysiedleniowej, a pod koniec osobiście kierował odnośną akcją.

Wracając do systemu domów szopowych stwierdzić należy, że w związku z jego wprowadzeniem w najstraszniejszym okresie wywózki ludzie jak opętani biegali po mieście, przenosząc resztki swych rzeczy; jedni opuszczali dom zajęty przez szop, inni się do niego wprowadzali. Ponieważ przydziały domów dla szopów często się zmieniały, więc przeprowadzkom nie było końca. Z tego bałaganu korzystali oprawcy, którzy wyłapywali oszalałe i otumanione ofiary. W przytoczonych warunkach robotnicy wprowadzali się do fabryk, a urzędnicy do biur i tu przebywali dzień i noc. Podczas gdy w pierwszych dniach zatrudniona głowa rodziny „kryła” pozostałych jej członków, stopniowo zawężano zakres krycia. Kolejno wyłączano od krycia rodziców, współmałżonka, dzieci. Wreszcie zaczęli wywozić robotników starych, słabych lub ułomnych. Starcy zaczęli wygalać głowy, aby ukryć siwiznę przed wzrokiem oprawców. Ze schwytanym dzieckiem udawał się dobrowolnie na wywózkę ojciec, córki zwolnione na tej czy innej podstawie, rezygnowały z pozostania i wyjeżdżały wraz z „wysiedlaną” matką.

Na Stawkach w bloku poszkolnym oraz w budynku urzędu celnego umieścił się przedsionek piekła. Tu przebywały bez wody i bez jedzenia ofiary wywózki. Już tu rozpoczynało się katowanie wywożonych. Bestie SS-owskie z batogami w ręku utrzymywały „porządek” w tłumach uwięzionych. Urzędnicy mojego biura w pierwszych dniach przesiedlenia, aby umożliwić im lokowanie ludzi wysiedlonych z domów przeznaczonych dla robotników poszczególnych szopów otrzymali specjalne numerowane opaski i mieli być wolni od wysiedlenia. Gdy jednak okazało się, że kontrolerów i intromitentów zaopatrzonych w takie opaski Niemcy wywożą, zawiesiłem działalność biura. Niezależnie od tego bowiem, że nie chciałem wystawiać swych pracowników na dalsze bezpośrednie niebezpieczeństwo, stwierdziłem, że w dzielnicy są już setki wolnych mieszkań po osobach wywiezionych, a zresztą nie było pewności, że właśnie przydzielony lokal nie stanie się pułapką dla wprowadzonych do niego mieszkańców. Równocześnie przeprowadziłem we własnym zakresie zmniejszenie personelu, w ten sposób, że uprzednio postarałem się o zatrudnienie tych ludzi w różnych szopach.

Po paru dniach Niemcy zarządzili redukcję urzędników gminy do połowy, a właśnie kierownicy wydziałów mieli wyznaczyć osoby przeznaczone do redukcji. Dzięki poprzedniemu umieszczeniu ludzi w szopach nie musiałem redukcji przeprowadzać. Gdy jednak po paru dniach, po krótkiej nieobecności wróciłem do biura, stwierdziłem z przerażeniem, że z wyjątkiem paru osób, które się ukryły zawczasu, Niemcy wywieźli cały mój personel. Wśród wywiezionych był nadzorujący biuro z ramienia gminy, wielokrotny członek Rady Adwokackiej mec. Baumberg i mój rodzony brat Mieczysław, dyrektor Spółki Akcyjnej dr. Rattner. Akcja stawała się z dnia na dzień bardziej bezwzględna. W szopach u Schultza oraz u Tobbensa zredukowano personel z 30 tys. do 15 tys. ludzi. Większość szopów w ogóle zlikwidowano. Ukrywających się, w razie odnalezienia, rozstrzeliwano na miejscu. Krew lała się obficie. Gdy któregoś dnia w czasie akcji wypadłem na schody, brnąć musiałem prawie po kostki we krwi. Nie zapomnę kosmyka włosów z częścią mózgu przyklejonego do ściany. Mimo to jedyną obroną rokującą nadzieję przetrwania był schowek i z tego środka biernej obrony zaczęto powszechnie korzystać.

W pierwszych dniach września 1942 nasilenie akcji zaczęło maleć. Ci, którzy przetrwali, nabrali otuchy i wiary w to, że przetrwają. W nocy z soboty na niedzielę 5 września usłyszałem hałasy na ulicy. Stwierdziłem że jacyś ludzie wózkami przewożą rzeczy. O świcie udałem się po wiadomości i stwierdziłem, że Niemcy wydali polecenie, aby do godz. 10.00 rano cała ludność pozostała przy życiu udała się w celu selekcji na teren wyznaczony (na północ od ulicy Gęsiej i Franciszkańskiej), zabierając ze sobą żywność na dwa dni. Kto rozkazu nie wykona, zostanie rozstrzelany. Na wyznaczonym terenie zebrało się nieprzebrane mrowie ludzkie. Trzydzieści kilka tysięcy spośród zebranych otrzymało numery, będące kartami życia, uprawniającymi do pozostania w getcie, zaś większość z tych, którzy nie przeszli pomyślnie przez tę selekcję, tj. jakieś 60 tys. ludzi, hitlerowcy wymordowali, względnie wywieźli, jak się zdaje do Treblinki na spalenie. W tym czasie zginęli też moi rodzice. Nazajutrz po zakończeniu „selekcji” Niemcy obliczyli sobie, że wydali o paręset numerków za dużo urzędnikom gminy. Odpowiednia liczba osób została więc wyłapana i wywieziona, aby stan żywych doprowadzić do normy wyznaczonej. Mimo to w piwnicach i skrytkach dzielnicy zdołało się ukryć bez kart życia co najmniej 20 tys. ludzi. Na tym skończyło się „wielkie przesiedlenie” ludności żydowskiej z Warszawy na wschód.

Niebawem pozostali w getcie od zbiegów z Treblinki dowiedzieli się szczegółów o tym, jak ich bliscy byli zgładzani w tym obozie śmierci, bezpośrednio po przybyciu transportu kolejowego na to miejsce kaźni. Zbiegowie, głównie spośród osób zatrudnionych w Treblince przy sortowaniu odzieży, opowiadali o tym, jak to Niemcy wygłaszali do przyjezdnych przemówienia, ogłaszając rozpoczęcie nowej dla wywiezionych ery: odtąd będą zatrudnieni przy produktywnej pracy na roli, przy czym otrzymają własne gospodarstwa. Na początek trzeba rozebrać się i udać do kąpieli, poczym otrzymają na dalszą drogę nowe ubrania. Rzekoma kąpiel była komorą gazową, w której ofiary bestialstwa ginęły po 15 minutach męczarni. Groza wisiała nad dzielnicą.

Po zakończeniu „wielkiego przesiedlenia” Brandt wystąpił z zapewnieniem, że Żydzi pozostali przy życiu mogą odtąd spokojnie pracować w dzielnicy i, że pozostaną tu do końca wojny. Oczywiście nikt już nie brał tego poważnie i jedni kontynuowali starania o wydostanie się z dzielnicy, inni budowali sobie skrytki w jej ruinach. Po wielkim przesiedleniu całe bloki mieszkalne zionęły pustką i zniszczeniem. Na ulicach zamieszkałych jeszcze jezdnie zawalone były meblami i sprzętami domowymi niemal do wysokości pierwszego piętra. Ludzie pozostali przy życiu tkwili w najfantastyczniejszych schowkach. Wyprawa poza dom połączona była z poważnym niebezpieczeństwem. W godzinach między 7.00 rano a 5.00 wieczór wychodzenie z domu w ogóle było zakazane. Poza tymi godzinami wyjście na ulicę powiązane było z niebezpieczeństwem zabicia lub co najmniej pobicia przez Niemca. SS-man Klostenmayer objeżdżał ulice na rowerze i strzelał do napotkanych przechodniów. Jednego dnia w jednym tylko miejscu, śmiejąc się, położył trupem trzech Żydów. Inny Niemiec, żandarm Dirks często stał na posterunku przy ul. Zamenhofa. Nie można było przechodzić wtedy ulicą. Jeżeli w polu jego widzenia znalazł się Żyd, Dirks strzelał do niego bez pardonu. W tym okresie Niemcy, SS-mani, zorganizowali tzw. Werteerfassung. Zadaniem jej było zebranie i wywiezienie majątku ruchomego pozostałego po wymordowanych Żydach. Do pracy nad zbiórką dobra pozostałego w dzielnicy zaprzęgli około pięć tys. żydowskich robotników. Meble i inne przedmioty sortowano, naprawiano i lepsze rzeczy wywożono do Niemiec, gorsze rozprzedawano ludności poza gettem. Miejscem sprzedaży była główna synagoga na Tłomackiem w Warszawie.

W początkach listopada 1942 doszły nas wieści, że Frank ogłosił amnestię dla Żydów schwytanych poza gettem. O ile dotychczas w razie schwytania poza gettem Żyd podlegał zastrzeleniu na miejscu (bez jakiegokolwiek sądu czy postępowania), o tyle teraz przerzucano Żydów złapanych w dzielnicy aryjskiej do getta. Całą ludność żydowską Generalnego Gubernatorstwa skoncentrowano w paru ośrodkach. Do getta warszawskiego zaczęto znowu spędzać ludzi z pomniejszych obozów. Równocześnie poprawił się wydatnie stan zaprowiantowania dzielnicy żydowskiej. Plac przeładunkowy, na którym trzymano w areszcie wszystkich przyłapanych na jakimkolwiek przewinieniu, został ogołocony, a aresztantów zwolniono. Zaczęto usilnie lansować uspakajające wiadomości, zapowiadać uruchomienie nowych szopów. Tu zaznaczam, że zaraz po wielkim przesiedleniu SS wydało zarządzenie, zgodnie z którym robotnicy żydowscy bez względu na rodzaj pracy mieli otrzymywać po pięć zł dziennie. Z tej sumy trzy zł przedsiębiorca winien był wpłacać do banku na konto SS, za resztę zaś żywić swojego robotnika. Łatwo ocenić, jak to żywienie wyglądało. Najczęściej sprowadzało się ono do talerza zupy dziennie.

Już w listopadzie 1942, po wymordowaniu ludności żydowskiej Lublina, gestapo zarządziło ściągnięcie do tego miasta z Warszawy trzech tys. krawców żydowskich na roboty. Oczywiście ochotników na tę wyprawę nie było. W największych szopach u Schultza i Tobbensa odbyły się łapanki, celem uzyskania żądanego kontyngentu krawców. Ponieważ robotnicy rozbiegli się, schwytano i wywieziono do Lublina jako krawców lekarzy z ambulatoriów, piekarzy wprost z piekarni, drobne dzieci itd. Po zakończeniu tej akcji Niemcy znów rozgłaszali, że była ona wynikiem pomyłki. Od grudnia jednak zaczęły się coraz bardziej szerzyć się wśród zamkniętych Żydów nastroje paniczne, a 18 stycznia 1943 przed godziną 7.00 rano gestapo dokonało nagłego nalotu na dzielnicę i przez cztery dni z rzędu wyłapywało wszystkich, których znaleziono, z wyjątkiem członków Werteerfassung. W pierwszej kolejności schwytano i wywieziono prawie cały zarząd gminy żydowskiej z wyjątkiem jej prezesa, wiceprezesów i paru radców. O ile w pierwszym dniu akcji, dzięki zaskoczeniu, Niemcom udało się wyłapać parę tysięcy osób, o tyle w dniach następnych, mimo rzucania granatów do piwnic i wysadzania w powietrze miejsc, w których jak spodziewali się, są ukryci ludzie, wyniki łapanek były znikome.

Już w czasie tej akcji niemieckiej zaczęła działać samoobrona żydowska, acz w ograniczonym zakresie z powodu braku broni palnej. Początkiem było zastrzelenie na jesieni 1942 paru Żydów, których posądzono o kontakty z Niemcami. Od listopada 1942 zaczęło się regularne obstawianie punktów strategicznych strzelcami. W tym celu na żądanie kierownictwa samoobrony przydzielałem lokale z oknami, z odpowiednim polem ostrzału. Broń jednak otrzymali tylko młodzi ludzie. W schronie, który zbudowałem na ul. Smoczej przy Miłej, a w którym uratowało się w styczniu 1943 roku około 300 ludzi, nie było ani jednego rewolweru. W czasie akcji styczniowej część schwytanych zastrzelono na miejscu, resztę wywieziono.

Jak o tym wiem z opowiadań paru osób, w tej liczbie dozorcy domu, w którym wówczas mieszkałem, Altera, który uciekł, wyskakując z pociągu, w paru wypadkach gaz był w samych wagonach i więźniowie ginęli w drodze. Gdy okazało się, że akcja nie daje wyniku, Niemcy ogłosili jej zakończenie, jednocześnie polecając gminie żydowskiej przeprowadzenie przesiedlenia Żydów na zupełnie wąski teren dwóch ulic. Ponieważ nie chciałem w tym wyrzucaniu ludzi ze schowków brać jakiegokolwiek udziału, zbiegłem z getta. Powyższe fakty potwierdzą, jak również mogą podać dane o dalszym okresie aż do likwidacji getta, zarządzonej w kwietniu 1943 roku i po powstaniu żydowskim przeprowadzonej w ten sposób, że rozebrano, względnie wysadzono w powietrze wszystkie domy getta:

adwokat Mieczysław Maślanko, ul. Szeroka 31 m. 42 w Warszawie

adwokat Zygmunt Warman, były sekretarz generalny gminy żydowskiej w Warszawie

Protokół odczytano.

Adwokat Adler zgłasza zmianę adresu i podaje, że mieszka obecnie w Warszawie, ul. Polna 38 m. 9.