Kapral podchorąży Tadeusz Janik, 6 Baon Czołgów im. „Dzieci Lwowa”.
Od października 1939 roku byłem w obozach jeńców w niewoli sowieckiej na terenie Polski – w Dubnie, Ostrej Górze koło Przemyśla, Mościskach i w Hureczku koło Przemyśla. Do napisanych już wspomnień dołączę jeszcze kilka szczegółów dotyczących tzw. wolnej zsyłki i przymusowych robót w obozach jeńców.
Będąc w obozie jeńców w Dubnie, miałem możność widzieć, jak zabierano cywilną ludność i wysyłano w głąb Rosji. Pierwsza „branka” zesłańców odbyła się w marcu 1940 roku, przed wyborami delegatów do Wierchownego Sowieta. Aresztowania w Dubnie odbyły się w nocy, obóz nasz znajdował się w chmielarni Barcharza, przy drodze prowadzącej do dworca kolejowego, więc mogliśmy zaobserwować niezwykły ruch na drodze. Przez całą noc i dzień następny jeździły samochody, którymi przewożono aresztowanych (użyto do tego samochodów, które przedtem były własnością polskiej poczty). O tym, że samochód wiezie ludzi, świadczył tylko krzyk i płacz dochodzący z zakrytego wozu i funkcjonariusz NKWD, siedzący obok kierowcy. Widziałem również, jak odbywało się ładowanie transportu zesłańców, gdyż w tym czasie pracowałem na stacji przy wyładunku kamienia. Na bocznym torze zestawiano transport towarowy około 30 wozów i tam przez dwie doby zwożono z okolicy mężczyzn, kobiety i dzieci bez względu na wiek, z takim bagażem, jaki można było udźwignąć, a w wielu wypadkach w tym tylko, co ktoś miał na sobie. Transport był otoczony kordonem NKWD i nikomu nie zezwalano opuszczać go. Dla załatwiania potrzeb fizjologicznych wartownik prowadził wszystkich za stos desek, które były złożone na stacji towarowej. Oczekiwanie na odjazd transportu tej „wolnej zsyłki” trwało ponad dwie doby. Mróz dochodził wtedy do 30 stopni, a wagony nie były wcale ogrzewane. Ludzie rozgrzewali się jedynie ciepłem własnym, co mógł ułatwiać fakt, że do 15-tonowego wagonu załadowywano około 30 osób bez względu na wiek i płeć. Nazwisk wywiezionych wtedy z Dubna i okolic ludzi nie pamiętam, gdyż jako jeniec byłem pod konwojem NKWD; ale pracując stale na stacji w Dubnie widziałem wywożenie ludzi całymi masami i słyszałem, jak ludzie ci, stłoczeni pod groźbą bagnetów NKWD, płakali i krzyczeli z rozpaczy albo dla dodania sobie otuchy śpiewali pieśni religijne i patriotyczne (najczęściej: „Nie rzucim ziemi…”, „Jeszcze Polska nie zginęła…”, „Boże, coś Polskę...”). Rozmawiać z tą ludnością nie pozwalało NKWD nikomu, a tym bardziej nam, jeńcom.
Z Dubna i okolic odszedł nie tylko ten jeden transport. Odeszło ich około dziesięciu – wywożono wtedy żony i rodziny oficerów i podoficerów oraz posterunkowych Policji Państwowej, stacjonowanych w Dubnie polskich oddziałów i ludność polską od niepamiętnych czasów tam zamieszkałą. Oprócz tych transportów z Dubna widziałem tam wiele transportów z innych okolic, które przez luty, marzec, kwiecień i maj 1940 roku jechały przez Dubno i Zdołbunów do Szepietówki i dalej do Rosji. W marcu 1940 wywieziona też została z Doliny (woj. stanisławowskie) do rejonu Kustanaj w Kazachstanie znana mi bliżej rodzina Pawłowiczów licząca sześć osób; od Marii Pawłowicz, która w 1939 roku była studentką farmacji na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie otrzymałem cztery listy; pracowała jako zwykła robotnica w sowchozie i w ciągu lata, tzn. od kwietnia do listopada 1940 roku, zarobiła 400 rubli, a tam, gdzie mieszkała w styczniu 1941, ceny były następujące: pud (16 kg) mąki pszennej 120 rubli, pud ziemniaków – 50 rubli, kilogram oliwy 50 rubli, ciepłe obuwie – 300 rubli. Do tego trzeba dodać, że wymieniona wraz z rodziną (rodzice, siostra i bracia) zupełnie nie mieli obuwia, a odzież tylko taką, jaka mogła wystarczyć na klimat polski, nie klimat północnego Kazachstanu. Od stycznia 1941 roku nie mam o tej rodzinie żadnych wiadomości.
Drugi etap masowej zsyłki w głąb Rosji nastąpił w czerwcu 1940 i objął tych, którzy podali, że pochodzą z terenów okupowanych przez Niemcy. Ewidencję taką przeprowadziło NKWD, ogłaszając, że wszystkie te osoby otrzymają zezwolenie na wyjazd za San i Bug „do Niemców”. I pojechali wszyscy, którzy się zgłosili, ale nie za Bug, tyko na Sybir. W tym okresie wywożono ofiary, nie pozwalając nic zabrać ze sobą. Przypomina mi się jeden szczegół – nazwisk nie pamiętam – wracaliśmy po pracy pod konwojem ze stacji Dubno do obozu w chmielarni Barcharza, po drodze spotkaliśmy kilka samochodów wiozących „brankę”, jeden z nich był otwarty, a w nim trzy kobiety (z wyglądu można było wnosić, że należą do dawnej polskiej inteligencji) – wszystkie krzyczały co sił z rozpaczy, a agent NKWD uspakajał je, grożąc rewolwerem. Samochody te jeździły do późnej nocy, przewożąc podobne ofiary. Więzienie w Dubnie było stale przepełnione, a co kilka tygodni odchodził z niego transport skazanych do obozów pracy w dalekiej Rosji. Posłuch i względny spokój władze NKWD wymuszały osławioną groźbą zsyłki „na białe niedźwiedzie”. Wyludnione z powodu zsyłki gospodarstwa pooddawano kołchoźnikom sprowadzonym z Rosji. We wszystkich obozach jeńców istniał przymus pracy, „buntowników” karano karcerem i głodem. W roku 1941 przymus pracy rozszerzono i na ludność cywilną – do pracy ciężkiej, jak kopanie kilofem, wożenie na taczkach kamieni, przesiewanie kamieni drobnych na sitach ręcznych, używano 13-, 14-, 15-letnich uczennic szkół polskich. Tak było w Mościskach i w Przemyślu w roku 1940 i 1941.