KAZIMIERZ MAŃKOWSKI


Plutonowy Kazimierz Mańkowski, ur. 2 marca 1895 r., st. posterunkowy Policji Państwowej, żonaty.


Aresztowany zostałem z 30 na 31 maja 1940 roku z nakazu sowieckich władz NKWD w Łucku na Wołyniu, gdzie służyłem w Komendzie Wojewódzkiej Policji Państwowej w stopniu st. posterunkowego. Zabrany zostałem z domu od rodziny, pozostawiając żonę wraz z pięciorgiem nieletnich dzieci bez gotówki i środków do życia. Krytycznej nocy przeprowadzona została szczegółowa rewizja, po raz drugi z rzędu, [w poszukiwaniu] broni i przedmiotów mogących służyć jako dowody obciążające, w porze nocnej. Byłem przesłuchiwany kilka razy, zarzucono mi wprowadzenie w błąd władzy sowieckiej, a mianowicie, że podałem się za ogrodnika przy Policji Państwowej, oraz zbrodnię z art. 45.13. W czasie badań proponowano mi współpracę z sowieckimi władzami NKWD w charakterze płatnego konfidenta oraz zwolnienie mnie z więzienia.

W więzieniu łuckim siedziałem do 21 kwietnia 1941 roku. Ogólne warunki życia z każdym dniem pogarszały się. W celi nr 20, w której siedziałem, przybyłem 25 z kolei, a gdy ją opuszczałem, liczba aresztowanych wzrosła do 87 więźniów. W innej celi (zbiorowej), do której mnie zamknięto trzy dni przed wysłaniem mnie do Rosji sowieckiej, było jeszcze gorzej, do tego stopnia, że na podłodze zabrakło miejsc, aby wszyscy na raz mogli się do snu położyć, wobec czego kładziono się spać na zmiany. Lekarza do chorych nie można było się doprosić, szpital więzienny był przepełniony, a do szpitali miejskich chorych więźniów nie odstawiano, toteż śmiertelność w takich warunkach była zbyt wielka. Niżej podaję znanych mi zmarłych w więzieniu łuckim więźniów:

1. Michał Kuraczycki, komisarz Policji Państwowej
2. Lisiecki, st. posterunkowy Policji Państwowej
3. Szpak, posterunkowy Policji Państwowej
4. Rens, były poseł na sejm
5. hr. Zygmunt Ledóchowski, wszyscy z Łucka

oraz

6. ksiądz prałat Tokarzewski, proboszcz z Kowla, i wielu innych.

We wspomnianej celi zbiorowej zamknięci byli ksiądz proboszcz z Dubna (nazwiska nie pamiętam) oraz ksiądz Kobylarski. Urządzali z nami ciche wspólne modlitwy, podtrzymując nas na duchu i spowiadając nas.

19 kwietnia 1941 roku został mi odczytany wyrok zaoczny, skazujący mnie na osiem lat przymusowych robót. Miałem jednak żywą wiarę i niezłomne przekonanie, że przetrwamy tyranów, bo zginąć może tylko naród nikczemny.

21 kwietnia 1941 roku transportem kolejowym (więźniarkami) wraz z innymi przewieziony zostałem do więzienia we Lwowie. Po przebyciu tam około dwóch tygodni przewieziono nas do więzienia w Kijowie, gdzie siedziałem również około dwóch tygodni.

Z Kijowa transportowano nas dalej do Charkowa, gdzie siedziałem około miesiąca. Było to więzienie centralne, gdzie umieszczano więźniów z Polski i innych państw podbitych. Było ono niemożliwie przepełnione, a warunki bytu okropne, codziennie wywożono stąd po kilka trupów. Traktowanie więźniów było straszne, sowieccy więźniowie kryminalni odsiadywali razem z więźniami politycznymi państw podbitych, toteż Polacy w takich warunkach najwięcej ucierpieli, bo byli częstokroć pobici do krwi, rabowano nas z wszystkiego i zmuszano pod terrorem do milczenia. Tak zwany starosta na poszczególne cele wyznaczany był przez zarząd więzienia spośród sowieckich więźniów kryminalnych, a był to zwykle człowiek wykolejony. Taki to starosta na celi miał wszelką władzę, toteż w czasie podawania produktów żywnościowych do podziału na daną celę krzywdził niemiłosiernie Polaków, pomniejszając i tak już szczupłe porcje. Wnoszone zażalenia nie tylko nie odnosiły skutku, ale jeszcze sprawę zaogniały.

Więzienie w Charkowie było do tego stopnia przepełnione, że o jakimkolwiek ruchu w celi nie było mowy, na spacer po dziedzińcu więziennym wypuszczano bardzo ograniczenie, a bywało, że spacerów całymi tygodniami nie było. Od czasu do czasu urządzano kąpiel, podczas której więźniów (mężczyzn) poddawano komisji lekarskiej, którą to przeprowadzała lekarz kobieta. Jednocześnie przeprowadzane były dezynfekcje odzieży, jednak tak niedbale, że po takiej dezynfekcji wszy masowo dalej dokuczały, przenosząc bakterie chorób zakaźnych, a zwłaszcza tyfusu plamistego. Ustępy były niedostępnie zabrudzone, a w celach był nieznośny zaduch. Spośród więźniów różnej narodowości najliczniejsi byli Polacy, ale też najwięcej znienawidzeni, nawet ze strony współtowarzyszy niedoli, którymi byli nacjonaliści ukraińscy, zarzucający nam niesłusznie złośliwie zmyślone brednie: prześladowania ich oraz wrogie nastawienie stosunków politycznych rządu i państwowości polskiej, odnośnie do narodu ukraińskiego. W wyniku takiego nastawienia spotkała nas niejedna przykrość. Oddzielnie zbierali się na pogadanki, na których opowiadano o historii, bohaterskich walkach narodu ukraińskiego, śpiewano ukraińskie pieśni patriotyczne oraz [mówiono] o wielkiej przyszłości stworzenia samoistnego państwa ukraińskiego, przy poparciu zwycięskich Niemiec hitlerowskich. Prowodyrem i propagatorem w więzieniu charkowskim był dr Mogilnicki z Włodzimierza Wołyńskiego, z którym przez cały czas siedziałem.

Krewnych, a nawet znajomych, pochodzących z jednej miejscowości rozdzielano, a podczas dalszych transportów wysyłano każdego w innym kierunku, aby się z sobą nie spotykali. Na żadne rozrywki umysłowe nie pozwalano ani też żadnych nie dawano. Jednak po kryjomu niektóre robiliśmy – jak na przykład szachy – ale po przeprowadzeniu pierwszej rewizji przez nadzór więzienny rozrywki te były zabierane, a właściciel ich dla przykładu otrzymywał zazwyczaj kilka dni ciemnicy. O jakiejkolwiek lekturze nie było mowy, gazeta, a raczej strzęp gazety były rzadkością, wiadomości ze świata do więzienia przychodziły prawie wyłącznie drogą napływania świeżych więźniów, a między celami porozumiewano się za pomocą stukania w ścianę sąsiedniej celi, używając do tego tak zwanego alfabetu więziennego.

W czerwcu wywieziony zostałem z Charkowa wielkim transportem kolejowym w tundry Uralu, pod Morze Białe, przez Moskwę, Kotłas, Peczorę i osadzony tam w głównym lagrze rozdzielczym na czas przydziału. Transport ten odbywał się pod nadzorem wielkiej i czujnej eskorty uzbrojonych i w tym celu specjalnie wyekwipowanych żołnierzy NKWD, nie brakło tam i gończych psów (wilków), dla większej czujności i bezpieczeństwa eskorty. Pociąg ten miał jeszcze specjalnie zainstalowaną aparaturę telefoniczną oraz reflektory umieszczone na zewnątrz celem oświetlenia całego składu w porze nocnej. Na każdym postoju w nocy była przeprowadzana kontrola wozów przy pomocy drewnianych młotów, którymi bito od zewnętrznej strony w boki i podłogę wagonów dla sprawdzenia ich całości. Była to najbardziej denerwująca kontrola nieszczęśliwych i przymusowych pasażerów. Oprócz tego po kilka razy na dobę, nie wykluczając pory nocnej, sprawdzano stan więźniów kolejno w poszczególnych wagonach, dla uzupełnienia czujności konwoju czy też dla odstraszenia chętnych do ucieczki strzelano od czasu do czasu z karabinów ręcznych. W czasie otwierania wozów dla przeprowadzenia kontroli lub podawania produktów żywnościowych każdorazowo strzegło wejścia co najmniej dwóch żołnierzy uzbrojonych w karabiny z nasadzonymi bagnetami nastawionymi do pchnięcia.

Wyżywienie w czasie transportu składało się wyłącznie z suchego prowiantu, a mianowicie z porcji szarego chleba, drobnych, nieoczyszczonych słonych rybek, jednej kostki cukru i zwykłej wody podawanej w ograniczonej ilości. Zbyteczne jest dodawać, że przy takim odżywianiu czuliśmy się jak zgłodniałe wilki.

Z łagrów w rozdzielczych w Peczorze z grupą około stu więźniów wysłano nas już pieszo na przeznaczone miejsce, które było odległe o co najmniej 300 kilometrów. Nieśliśmy swoje tobołki na plecach, o ile jeszcze jaki ktoś posiadał. Podróż ta trwała kilka dni, droga którąśmy przebywali była okropnie uciążliwa, właściwie wcale jej nie było, był tylko ślad przechodzących tędy ludzi, którzy grzęźli tak jak my, idąc po terenie rozmokłym, błotnistym z powodu nadmiernych opadów w tej stronie świata, utykając co chwila przez pnie powalonych drzew, w miejscach niższych niemożliwych w ogóle do przebycia, przy czym ciągle zmuszano nas do szybszego marszu, a słabszych pozostających z tyłu obrzucano ohydnymi przekleństwami. Przerwy dla odpoczynku były rzadkie, a na noc wyprowadzano nas na większe polany przydrożne, gdzie pod gołym niebem, niejednokrotnie na deszczu, przemoczeni i śmiertelnie wycieńczeni, spaliśmy przez kilka godzin, a wczesnym rankiem już maszerowaliśmy dalej, niejednokrotnie głodni, ponieważ stacje zaopatrzenia częstokroć same dla swych ludzi prowiantu nie miały. Pamiętam, że maszerowaliśmy przez trzy dni, nie otrzymawszy żadnych absolutnie produktów, aż wreszcie dowlekliśmy się do przeznaczonego miejsca. Był to łagier już zamieszkały przez 15 autokolumnę, znajdowało się w nim około 300 nieszczęśliwych zesłańców różnej narodowości. Łagry podobne zakładane były co kilkadziesiąt kilometrów jeden od drugiego, każdy miał wyznaczony odcinek pracy, a zadaniem ich było przeprowadzenie nowej linii kolejowej Kotłas – Peczora – Workuta (Morze Białe).

Tu dopiero rozpoczęło się powolne konanie polskiego skazańca. Pędzony był co dzień do ciężkich robót ziemnych przy kopaniu kanałów odwadniających teren na wyznaczonej linii.

Wzdłuż zakładanego toru ziemia, a raczej torf, musiał być wybrany i wyniesiony w nosiłkach lub wywieziony taczkami co najmniej 50 metrów na stronę. Grubość pokładu torfu była różna, metr i więcej. Do opróżnionego kanału dopiero, na twarde już podłoże, zwożono autami ciężarowymi piasek, żwir lub kamień łamany z pobliskich skał, z czego zrobiono nasyp, a tę pracę poprzedzała inna, mianowicie położenie drogi (jezdni) zbudowanej prawie wyłącznie z kloców drzewa, rzadko ze żwiru czy też kamieni, bo bez tej drogi niemożliwe byłoby wykonanie jakiejkolwiek innej pracy.

Przy każdej pracy była wyznaczona norma. Praca była przymusowa i podzielona na dwie zmiany na dobę po 12 godzin, nie licząc czasu na drogę. Deszcze w porze letniej, które tu były bardzo częste, nie mogły przeszkodzić w wykonaniu żadnej pracy, a nie posiadaliśmy odpowiedniego odzienia. Bardzo często byliśmy przemoczeni do skóry, a nogi stale były mokre wskutek złego obuwia i błotnistego terenu.

Najgorszą bolączką był brak żywności, przy czym w kuchni gotowano na trzy kategorie (tak zwane kotły). Pierwszy kocioł – najgorsze jedzenie – otrzymywali ci, którzy nie wyrabiali wyznaczonej normy. Drugi kocioł otrzymywali ci, którzy normę wykonali, a trzeci kocioł – ci, którzy pracowali więcej aniżeli wyznaczona norma. Rzadkością bywało, aby ktoś spośród naszych ludzi wykonał pracę według naznaczonej normy, bo byli zbyt wynędzniali, osłabieni i schorowani, wobec czego przeważnie otrzymywaliśmy jedzenie z kotła pierwszego. Do tej grupy należałem sam.

W tych warunkach nie byłem zdolny myśleć o niczym innym, jedynie o tym, jak by głód zaspokoić. Z braku pożywienia, a zwłaszcza tłuszczów i witamin, osłabłem, z wycieńczenia ledwie mogłem przesuwać się z miejsca na miejsce, dostałem tak zwanej kurzej ślepoty, na rękach i nogach potworzyły się cieknące rany (tak zwana cynga), z głodu w końcu ręce i nogi opuchły, a temperatura była podniesiona do 38 stopni. Wszystkie te objawy jeszcze nie upoważniały sanitariusza do zwolnienia chorego od zajęć fizycznych, a tylko dał mi wieczorem szklankę wyciągu z igieł świerkowych i pocieszył, że jak otrzyma tran, to nam będzie dawać, czego się nie doczekałem.

Tak fizycznie, jak i moralnie złamany, pomyślałem, że jeszcze kilka dni, a skończy się moje cierpienie, pożegnam swój żywot. Bóg jednak czuwał nade mną, bo w tej krytycznej chwili dobiegła nas wieść radosna, że zawarli układ między Polską, Anglią i Rosją. Pracowaliśmy jeszcze potem długo, ale stosunek władz nadzorczych i warunki bytu nieco poprawiły się.

Aby uzmysłowić grozę różnych przeżyć, podaję małe zdarzenie. Znajomy mi młody człowiek, aby choć na krótki czas uwolnić się od tyranii i dostać się do szpitala, kaleczy się ciężko i odcina sobie kciuk u lewej ręki. W czasie pracy na wygnaniu zapoznałem się z byłym starostą Stażek z okolic Lwowa, byłym prokuratorem Ossolińskim ze Lwowa, ppłk. Krzywoszyńskim, referentem spraw wojskowych ze Lwowa. Ten ostatni z powodu zasłabnięcia został przeniesiony do drugiego obozu, tak zwanej słabosiłki, gdzie prawdopodobnie zmarł.

W październiku powróciłem z lagrów Północy i umieszczono nas w kołchozach w Uzbekistanie, nad rzeką Amu-daria. Po miesiącu przewieziono nas do kołchozów w obłasti bucharskiej, rejon Giżduwan, sielsowiet Giszty, kołchoz Ittifak.

10 lutego 1942 roku stawałem przed wojskową komisją lekarską na punkcie zbornym w Kermine. Następnego dnia dostałem przydział do 7 Dywizji 2 kompania w Narpaju, ob łast Buchara. 2 kwietnia przybyłem na teren Persji (Pahlevi), 5 maja do Palestyny, a 23 czerwca 1942 ukończyłem kurs szkoły żandarmerii w Hajfie.

28 stycznia 1943 r.