JÓZEF MARCINIAK

St. sierżant Józef Marciniak, ur. 13 marca 1891 r., policjant, żonaty.

Aresztowany zostałem 26 października 1939 roku przez NKWD podczas masowego aresztowania urzędników państwowych. Osadzony zostałem w areszcie miejskim w Zdołbunowie, gdzie przebywali aresztowani Polacy i Ukraińcy. Spośród ważniejszych osobistości był aresztowany komendant Rejonowej Komendy Uzupełnień Równe major Jeżowski i poseł ukraiński na sejm polski Ogrodnik.

Warunki życia w areszcie były dość znośne, jedynie podczas prowadzonych badań znęcano się, szczególnie nad posłem Ogrodnikiem, st. przodownikiem Policji Państwowej Janem Dominiakiem i byłym posterunkowym Przybyłą, których bito i trzymano w karcerze na mrozie. Sam byłem badany siedem razy, grożono mi biciem i nazywano mnie różnymi plugawymi słowami jak warszawska prostytutka i in. Groźbami [nieczytelne] starano się wydobyć nazwiska konfidentów, których jednak nie ujawniłem.

W lutym 1940 roku zostałem przewieziony wraz z wielu innymi do więzienia w Równem, gdzie umieszczono przeszło 100 osób w małej celi, tak że trudno było ułożyć się, żeby spocząć. Spanie odbywało się prawie że na zmianę na gołej podłodze. W więzieniu byli tak Polacy, jak i Ukraińcy. Ci drudzy zaczęli się odnosić do Polaków wrogo, a szczególnie lekarz Frydrych z miejscowości Mizocz, pow. Zdołbunów, znany nacjonalista ukraiński. Badań w tym więzieniu nie było i w marcu 1940 załadowano transport więźniów w Równem, po czym przewieziono koleją do Charkowa. Pożywienie w czasie transportu było nędzne (chleb i śledzie).

W Charkowie przebywałem w więzieniu do lipca 1940 roku. W jednej celi było nas około 150 więźniów, Polacy i Ukraińcy. Wszyscy spali na gołej podłodze, w ubraniach, bez pościeli. Z wybitniejszych osób byli: hr. Andrzej Pruszyński, starosta zdołbunowski Iwacicki, starosta kostopolski Turowski i inni. Ukraińcy odseparowali się od Polaków i zajęli stanowisko nieprzychylne. Dowodził nimi ksiądz prałat Gruszecki z Międzyrzecza Koreckiego. Polacy pod przewodem hrabiego Pruszyńskiego odprawiali wspólne modlitwy i rozmawiali na tematy bieżące, omawiano wiadomości zaczerpnięte z odpadków gazet rosyjskich pozostawionych w klozecie przez NKWD. Prócz tego hrabia Pruszyński udzielał lekcji języka angielskiego i francuskiego oraz urządzał pogadanki dla młodzieży, która zachowywała się zbyt swawolnie. Częste rewizje dokonywane przez NKWD utrudniały życie więzienne. Wyżywienie było możliwe, jednak z powodu odprawianych przez nas modłów, naczelnik korpusu uniemożliwiał nam nabycie produktów żywnościowych i tytoniu ze sklepiku.

W lipcu 1940 roku zostałem przewieziony do więzienia w Kijowie na Łukianowce, gdzie osadzono mnie w specjalnym oddziale. Podróż z dworca kolejowego do więzienia była czymś strasznym. Do jednej karetki samochodowej wtłoczono 40 osób. Brak tchu spowodował omdlenie podkomisarza Policji Państwowej Tołowińskiego, co zmusiło żołnierzy NKWD do zatrzymania samochodu i otworzenia drzwi dla wpuszczenia świeżego powietrza. Ponieważ transport przybył w nocy, wtłoczono wszystkich do sali przyjęć i tu o świcie przekonaliśmy się, że każdy był pobrudzony kałem ludzkim, który pozostał po więźniach z poprzedniego transportu, którzy – zamknięci w sali – musieli załatwiać potrzeby naturalne na miejscu. W specjalnym oddziale przebywali już więźniowie, poddani rosyjscy, którzy zresztą odnosili się do nas dobrze. Wyżywienie było nędzne. Spanie po dwóch na jednym łóżku.

Z końcem lipca 1940 roku zostałem przewieziony do obozu w Starobielsku. Tu przebywali więźniowie różnych narodowości, jak Polacy, Ukraińcy, Żydzi, Rumuni, [nieczytelne] z Zakarpacia. Polacy w tym obozie żyli zgodnie i nie mieszali się do spraw innych narodowości. Siedział tam prezydent Krakowa Kaplicki, który wszystkich krzepił na duchu. Wyżywienie było dostateczne. Opieka lekarska niezadowalająca. Na około 300 osób do lekarza dopuszczano tylko sześciu pacjentów dziennie, mimo że chorych było dziennie 20 i więcej. Bielizny w czasie naszego pobytu we wszystkich więzieniach nie prano, a jeżeli ktoś z więźniów usiłował wyprać ją w umywalni, to grożono mu karą karceru.

31 grudnia 1940 roku odczytano mi orzeczenie komisji, którym skazano mnie na osiem lat obozu poprawczego, a 1 stycznia 1941 zestawiono transport do wysyłki na Ural. Więźniów przewożono do stacji kolejowej w samochodach towarowych. Samochody były tak załadowane, że nie sposób było się ruszyć, a podczas jazdy po wyboistych drogach dały się słyszeć jęki stłoczonych i wołania o pomoc.

Po załadowaniu do wagonów towarowych, zamkniętych, nastąpiła długa, pełna udręki podróż na Ural. W czasie podróży przez dwa dni nie wydano nam wody, wskutek czego więźniowie, by ugasić pragnienie, zjadali sople lodu, jakie się potworzyły w wagonie wskutek zmiany temperatury. Również przez dwa dni nie dostarczano nam opału, w wyniku czego kilku ludzi w wagonie rozchorowało się z przeziębienia. Opieka lekarska w ogóle nie interesowała się chorymi i nie udzielała żadnej pomocy. Sam, mając ranę po operacji, nie mogłem się doprosić opatrunku, mimo że rana gniła. Więźniowie zaczęli przez stukanie w ściany wagonu domagać się wody i opału. Wtenczas rozgniewani żołnierze NKWD wywołali starszego wagonu, kazali mu rozebrać się do bielizny i po założeniu mu kajdanek rzucili go na śnieg i przy 45-stopniowym mrozie pozostawili go leżącego przez kilkanaście minut, po czym skostniałego od zimna kazali zabrać do wagonu. Wszelkie prośby o przywołanie komendanta transportu dla zameldowania mu o tych postępkach żołnierzy nie odnosiły skutku. W ostatnim dniu podróży wydano nam tylko połowę i tak skąpej racji żywnościowej, a to z powodu rzekomego braku. Brak ten nastąpił prawdopodobnie dlatego, że żołnierze NKWD na poszczególnych postojach sprzedawali chleb i inne produkty przeznaczone dla więźniów.

Po pełnej udręki podróży zostaliśmy wyładowani w obozie nr 1 rejonu Iwdel, obłasti swierdłowskiej. Był to obóz rozdzielczy. Strasznie brudne baraki. Wyżywienie niżej krytyki. Po upływie 14 dni zostałem wysłany pieszo z transportem do obozu w Iwdelu, skąd po dwudniowym odpoczynku wysłano transport do odległego o 72 kilometry obozu poprawczego w Talicy, rejonu Iwdel. Podróż, którą odbywaliśmy pieszo wśród strasznego zimna i śniegu, trwała bez mała dwie doby z wyjątkiem kilku godzin odpoczynku. Podczas podróży około 60 osób odmroziło sobie nogi. Sędzia ze Stanisławowa Alerkand utracił palce u nóg, a jeden więzień nazwiskiem Starosta w czasie odpoczynku zamarzł i umarł. Na każdego więźnia, który upadł ze znużenia, napadali brutalni żołnierze NKWD, bili tych ludzi kolbami karabinów i szczuli psami (wilczurami). Jeżeli te okrutne zabiegi nie pomogły i więzień nie powstał, wtenczas ładowano go na sanie. Tak obładowanych sań przywieziono do obozu sztuk sześć. Wyżywienie podczas tej podróży to kawałek chleba i woda z rzeki.

Obóz Talica, rejon Iwdel, swierdłowskiej obłasti, położony jest w olbrzymich lasach. Wokoło obozu sterczą skały. Z jednej strony płynie rzeka. Baraki drewniane, zimne, są otoczone drutem kolczastym. Czystość zachowana możliwie. W barakach urządzone prycze do spania. Pościeli nikt nie otrzymał. Każdy spał na gołych deskach w ubraniu, w jakim pracował. Bez mała wszyscy pracowali [nieczytelne] i po powrocie do baraków ubranie każdego było zupełnie mokre. Ubranie mokre należało po pracy zdać do suszarni dla wysuszenia, a że każdy miał tylko jedno ubranie, więc był zmuszony kłaść się do spania w mokrym, by nazajutrz pójść znów w nim do pracy. Tak zwane wychodne dni w obozie nie istniały. Praca codzienna była dla każdego obowiązkowa w myśl zasady kto nie rabotaje, toj nie jiot [kto nie rabotajet, tot nie jest]. Normy w lasach były tak wysokie, że przechodziły siły ludzkie. Rzadko który mógł wyrobić normę. Według wypracowanych norm każdy dostawał wyżywienie, to jest I, II i III kocioł. Kto nie wyrobił normy, otrzymywał 300 gramów chleba i wodę, prócz tego osadzano go w karcerze. Pożywienia przeciętnie wydawano 400 gramów chleba oraz zupę wodnistą zasypaną kaszą jaglaną lub mąką, naturalnie bez tłuszczu. II i III kocioł dostawał nieznaczne dodatki. Głód był tak duży, że więźniowie puchli i zapadali na różne choroby jak szkorbut i cynga. Z nastaniem wiosny, która rozpoczęła się z końcem maja, więźniowie żywili się różnymi chwastami i jagodami pozostałymi z roku poprzedniego. O życiu kulturalnym żadnej mowy być nie mogło. Nie dopuszczano żadnej gazety do obozu, a w świetlicy, tak zwanym krasnym ugołku, nic nie było. Zresztą nikt na to nie miał czasu.

Podczas mego pobytu naczelnik tego obozu przyszedł do baraku i mówił, by nikt nie myślał o Polsce, bo ta była sprzedana przez polskich panów już przed 15 laty i że my teraz jesteśmy obywatelami sowieckimi, a jakiś tam kapitan Sikorski we Francji czy Londynie nic nam nie pomoże. Naturalnie po odejściu naczelnika wszyscy się śmiali z jego bredni. W dniach 1 i 2 maja naczelnik obozu urządził zabawę dla więźniów, lecz wojskowych i funkcyjnych Policji Państwowej osadził na dwa dni karceru jako element niepewny.

Opieka lekarska była dobra. Lekarz – więzień rosyjski narodowości żydowskiej – bardzo starał się o chorych, których liczba z dnia na dzień rosła. Pracował on późnymi wieczorami, by każdego opatrzyć. Każdego więźnia, który się zgłosił chory, zwalniał od pracy i z tego powodu naczelnik obozu robił mu często awantury, a nawet doszło do tego, że naczelnik skazał go na dwa tygodnie pracy fizycznej w lasach. Mimo to lekarz pozostał nadal tym, kim był przedtem. Gorszy okazał się samozwańczy lekarz Kuczer Trojanowski ze Zdołbunowa, który pod nieobecność lekarza obozu wysłał wszystkich chorych Polaków do pracy.

Ubrań żadnych nikomu nie wydawano ani też bielizny. Każdy chodził w tym, co przywiózł z domu.

W obozie był były inspektor Policji Państwowej Bronisław Ludwikowski, który umarł z wycieńczenia i został pochowany na cmentarzu w Szypicznem. Prócz tego umarli funkcjonariusz Policji Państwowej z Równego Zdoliński i pochowano go w lesie za miejscem pracy, funkcjonariusz Policji Państwowej Jagodziński z Równego oraz gajowy Brandenburg z pow. kowelskiego, który umarł z wycieńczenia i pochowany jest w Jusztyczy [?], rejon Iwdel, obłasti swierdłowskiej.

Kontaktu z rodziną nie miałem żadnego.

Zwolniony zostałem we wrześniu 1941 roku przez komendę obozu rozdzielczego w Iwdelu. Przedmiotów i dokumentów, jakie mi zabrano przy aresztowaniu, nie zwrócono mi. Po otrzymaniu zwolnienia wyjechałem do Uzbekistanu. NKWD skierowało mnie do sowchozu nr 1 w okolicy Bigovat. Z powodu zapalenia płuc i malarii odstawiono mnie do szpitala, gdzie przebyłem do grudnia. Ze szpitala wróciłem do sowchozu i tu dyrektor oświadczył mi, że koledzy moi w czasie mojego pobytu w szpitalu wyjechali, by wstąpić do armii polskiej. Wobec tego skierowałem się do NKWD w Bigovat, skąd wysłano mnie bezpłatnie do Taszkentu. Tam udałem się do delegatury Ambasady Polskiej i tu delegat, p. Kwapiński oświadczył mi, że do polskiej armii nie przyjmują i wysłał mnie na roboty do kołchozu Telman w okolicy Taszkentu. W kołchozie w marcu kilku współpracowników dostało wezwania na komisję poborową i zostali przyjęci w szeregi armii polskiej. Ponieważ mnie nie wzywano, przeto w 6 kwietnia 1942 zbiegłem z kołchozu i udałem się do Wrewskoje [Wriewskij], gdzie 7 kwietnia 1942 zostałem przyjęty przez komisję poborową.

W czasie głosowania do ciał ustawodawczych rosyjskich byłem jeszcze na wolności, lecz mimo krążących pogłosek o karach dla tych, którzy nie będą głosować, w głosowaniu udziału nie brałem.

Przy ustalaniu narodowości żadnych trudności nie miałem.

Miejsce postoju, 4 lutego 1943 r.