MARIAN MICHALSKI


St. strzelec Marian Michalski, ur. w 1908 r., wyznanie rzymskokatolickie, robotnik fabryczny, żonaty.


Otóż 23 września 1939 roku rozbrojono mnie w liczbie około tysiąca żołnierzy polskich i wzięto do niewoli rosyjskiej pod Włodzimierzem. Po złożeniu [przez nas] broni Sowieci dali nam rozkaz maszerować w stronę Włodzimierza. Po przekroczeniu placówki sowieckiej obejrzałem się: po dwu stronach gościńca były ustawione czołgi o dość dużym tonażu skierowane lufami działek do nas i były również karabiny maszynowe, także skierowane w naszą stronę. Po ujściu paru kroków przyskoczyli do nas żołnierze sowieccy, mieszając się między nas, zaczęli nam zrywać z plecaków koce. Również i mnie zabrano nowy koc koloru zielonego. Niektórym zabrano płaszcze i rowery. Tak nas zaprowadzono do Włodzimierza, tam nas załadowano do pociągu towarowego, po 60 do wagonu 15-, 20-tonowego. Przez dwa dni nic nam nie dano do jedzenia ani do picia, trzeciego dnia dano nam po dwa sucharki polskie i trochę wody. 28 września zawieziono nas do Szepietówki, tam nam dawano trzysta gramów chleba na 24 godziny i pół litra zupy z paru ziarnek kaszy gryczanej.

Z Szepietówki wymaszerowaliśmy pieszo 5 października 1939. Pędzono nas wygłodniałych do Ostroga, tam żeśmy nocowali w polskich koszarach, tylko żeśmy spali w stajniach na końskim gnoju. A rano, jak się cywilna ludność zbiegła, aby podać nam kawałek chleba, to żołnierze sowieccy odbierali i rzucali w błoto lub deptali nogami.

W tymże czasie, to jest 7 października 1939, w Ostrogu w obrębie koszarowym Sowieci zastrzelili dwóch naszych żołnierzy, których nie znałem. Na wieść o tym ogarnęła nas straszna rozpacz.

Z Ostroga popędzono nas do Zdołbunowa, a 12 października dowieziono nas do Dubna, umieszczając w chmielarni. W liczbie ponad tysiąca z głodu i wycieńczenia padliśmy na wyznaczone miejsca, zapadając na różne choroby i z dużą gorączką.

Cywilna ludność na wieść, że polscy żołnierze umierają z głodu, zwróciła się do Sowietów o pozwolenie dania nam pomocy. Dali zgodę. Wtenczas kobiety zaczęły znosić w wiadrach różną strawę i ciepłą herbatę i z płaczem wlewały w usta zgorączkowanych naszym żołnierzom.

Na drugi dzień już zabroniono dawania pomocy. Którzy byli ciężko chorzy – wywieziono ich do szpitala, tam wielu zmarło, a nam zaczęto śpiewać o pracy na normę.

Nadeszła zima. Mieszkałem w chmielarni na poddaszu. Cały dach od wewnątrz był pokryty pleśnią i dużymi kroplami wody, które spadały na nasze posłania. Ciasno i duszne powietrze o stęchłym zapachu, w naszej brudnej bieliźnie zaległo się robactwo.

Zbliża się wiosna. Zaczęto nas namawiać na podpisywanie list na wyścig pracy, na co żeśmy się nie zgodzili. A którzy podpisali te ich wyróżnione, byli to przeważnie z Ukrainy. Rozkonwojowano ich, dano im osobne pomieszczenie, zrobiono im pryczowe łóżka, dano koce, sienniki, nazwano ich stachanowcami, a na czele postawili brygadiera Kazicko.

Okłamywano nas, że brygada Kazicko wyrabia po 300 – 400 procent, a my nie możemy wyrobić 100 procent i dawano nam 600 gramów chleba na 24 godziny i zupę – prawie że wodę czystą.

Tak pracowaliśmy przez całe lato roku 1940. Niektórzy z nas pracowali przy kopaniu rowów przydrożnych, inni przy tłuczeniu kamieni na szaber [szuter], drudzy wygrużali kamień z wagonów i pracowali przy maszynie, która drobiła kamień na szaber [szuter]. Praca ta była ciężka i niezdrowa, bo pył kamienny dostawał się do naszych organizmów i oczu, które nam poczerwieniały i ropiały, że nie można [było] patrzeć. A odżywianie to czarny chleb suchy, o ile jeszcze ktoś miał, i trochę czystej wody w butelce. Połykaliśmy go ze łzą w oku i mówiąc jeden do drugiego żeśmy są teraz w katorgach. A normy, cóż, normy wyrobić nie można, chyba że dziesiętnika żeśmy oszukali, ale przy drobiłce nie można było oszukać.

Zbliża się zima. Każdy z nas myśli, co będzie – buty i odzież zniszczone, Sowieci nie uzupełniają, mówią żeśmy procentu nie wyrobili. A do roboty pędzą. Zimno, deszcz jesienny przemoczył nas do skóry, w łagrze o wysuszeniu odzieży nie było mowy, trzeba było spać pod mokrym płaszczem, a rano znów wdziewaj to mokre i na robotę pędzą. Zimą ganiają nas do oczyszczania dróg ze śniegu, wiatr mroźny przeszywa naszą nędzną odzież, my kryjemy się za zaspy śnieżne jak stadko kuropatw, aby się schronić przed dokuczliwym mroźnym wiatrem, który nas przemrażał do kości.

Rok 1941. Dnia 3 lutego wywieziono mnie i wielu innych do Podwołoczysk i znowu nam obiecywano świeżą robotę – budowę drogi. I znów normy. Ustalono nam normę 3,60 metra sześciennego ziemi wyrzucić na drogę, a kiedy to niektórzy wykonali, podnieśli im na cztery metry, a kiedy jeszcze wykonano, podnieśli do 4,80 metra. Tak że nigdy normy nie można było dogonić.

Odprawiano nam tak zwane biesiady [biesiedy]. Na jednej z nich mówił do nas w Dubnie główny naczelnik łagru nazwiskiem Andrejew, żebyśmy nie myśleli, że Polski nie będzie. Polska będzie, ale krasna, to znaczy czerwona, na cośmy popatrzeli na niego pogardliwie i zaczęliśmy się rozchodzić, ale nas przymuszono wracać. Pamiętam, jak w Podwołoczyskach w roku 1941, dniu majowym, politruk – nazwiska jego nie znam – zaczął nas bajerować, jaka w Anglii bieda, że ludność otrzymuje żywność na kartki i że chleba tylko po 300 gramów. Na to nas zebrał śmiech i wygwizdaliśmy go, na co się Sowieci oburzyli. Wybuchła wojna, stosunek do nas jeszcze bardziej się pogorszył. 29 czerwca 1941 kazali nam zebrać manatki i zaczęli nas pędzić w głąb Rosji. Po drodze sowieccy żołnierze zaczęli się znęcać nad nami. Kto ustawał z osłabnięcia, bito go kolbami i kopano nogami. Ja dzięki [szczęśliwej] okoliczności dostałem się na samochód i dowieziono mnie do Winnicy. Tam nas załadowano do pociągu, władowano nas 112 na platformę, ale to tak nas usadzono, że nie można było nóg wyprostować, a kto się chciał podnieść, aby rozprostować trochę nogi, to bojcy podlatywali z jednej czy z drugiej strony, bijąc kolbami, klnąc sowieckim zwyczajem, nazywali nas Giermańcami. Jeść nam dawano dziennie jeden bochenek chleba na dwudziestu i trochę wody. Dzieląc się tym chlebem, mówiliśmy jeden do drugiego: jak długo tak będzie można żyć? I tak nas wieziono przez 18 dni aż 26 lipca 1941 dowieziono nas do Starobielska i tam po miesiącu otrzymaliśmy bardzo wesołą i radosną nowinę ogłoszoną nam przez pana pułkownika Wiśniowskiego: amnestia, zwolnienie z niewoli i wstąpienie do armii polskiej. Jako też wstąpiłem 25 sierpnia 1941 roku.