St. strzelec podchorąży Stanisław Pałuszka, 44 lata, nauczyciel gimnazjalny, żonaty.
Mieszkałem w Dziśnie, woj. Wilno. Tam zastała mnie okupacja sowiecka. Rozkazano mi pracować dalej jako nauczycielowi fizyki w dziesięciolatce przerobionej z polskiego gimnazjum. Mimo braku zaufania do mnie (nie dano mi wychowawstwa) pracowałem do końca roku szkolnego 1940/41. Przed wieczorem 22 czerwca 1941 przyszło do mieszkania dwóch (jeden członek rajkomu partii, drugi miejscowy, niejaki Stoma) z naganami, rozkazując, abym udał się na chwilę do milicji.
W pierwszej chwili nie zorientowawszy się w sytuacji, udałem się z nimi, nie pożegnawszy się nawet z rodziną i nie wziąwszy ciepłego ubrania (było zresztą lato). Na milicji zastałem już takich [jak ja] około 40. Po osobistej rewizji osadzono nas w areszcie. Na pierwszym przesłuchaniu zarzucano mi, że „mam wykształcenie”. Jak to mogło być możliwe, by syn roboczego mógł w pańskiej Polszy otrzymać wykształcenie.
Po czterech dniach, nie dopuszczając niczego z domu, wywieźli nas autem ciężarowym do Połocka i tam osadzili w areszcie. Między aresztowanymi był ks. Zygmunt Jagielnicki, franciszkanin, pani Zaranek, wdowa, która w domu pozostawiła dwoje nieletnich dzieci i wiele innych osób z różnych klas społecznych i narodowości. Po dwóch dniach załadowano nas do pociągu. Do wagonu towarowego weszło 53 więźniów. Między aresztowanymi było wielu dygnitarzy sowieckich i wielu naszych. Były dowódca jazdy tatarskiej, ziemianin Trzeciak z okolic Postaw i wielu innych. W wagonie było nie do wytrzymania, pora gorąca, natłok ludzi, wszystko zamknięte, przed wyjazdem pozostawili okienko z każdej strony na wpół zamknięte, abyśmy nie mogli widzieć przygotowań wojennych, transportów wojskowych. Rozebraliśmy się prawie do naga, jednak i to nie pomagało, pot lał się strumieniami. Kilkakrotnie w czasie podróży przelatywały nad nami samoloty niemieckie, nie bombardując jednak pociągu. Droga trwała trzy tygodnie. Każdy starał się przytknąć nos do jakiejś szczeliny, byle zaczerpnąć choć trochę świeżego powietrza. Jedzenie: 400 gramów chleba, trochę drobnych słonych rybek, wodę dawano bardzo skąpo i nieregularnie. Pragnienie dokuczało niemiłosiernie. Potrzeby fizjologiczne załatwiano na miejscu, nie wylewano, w razie potrzeby przelewało się to, zatruwając i tak nieznośne powietrze. Dowieziono nas do stacji Tiumeń, na kolei Nowosybirsk-Omsk, załadowano na trzy barki po 400 ludzi i powieziono rzeką do miasta Tobolsk. Tam osadzono nas w więzieniu nr 5. Było tam wiele gmachów, było to zdaje się dawne carskie więzienie. Cel w jednym gmachu przeszło 150. W celi o powierzchni około 15 metrów umieszczono nas 32. Zaduch okropny, podłoga cementowa, większość spała na podłodze. Zadowoleni byliśmy, jeśli nam otworzono na chwilę kormuszkę, to jest okienko do podawania strawy. Jedzenie było złe, 400 gramów chleba mokrego, niedopieczonego, na obiad zupa rybna i na kolację łyżka kaszy. Śledztwa nie prowadzono. 15 sierpnia 1941 przeniesiono nas do innego budynku, osadzając w celach według narodowości. Tam było o wiele lepiej, nie było tak ciasno, podłoga drewniana, malowana. Widać już było wpływ układu polsko-sowieckiego.
30 sierpnia zaczęto wypuszczać pojedynczo na wolność dając każdemu po 20 rubli i skierowując do gorsowietu dla otrzymania pracy. Przy wypuszczaniu przeprowadzono śledztwo, przypisując nam odpowiednio statiu, fotografując z różnych stron i biorąc odciski palców. Widocznie robili to, aby w odpowiedniej chwili zamknąć znowu.
Co do metod badań, opowiadał mi Klaudiusz Zwański, urzędnik pocztowy z Dzisny, pokazując ogromną narośl na kości powyżej kolana. Powstała ona wskutek kopnięcia butem. Stawiano go twarzą do pokrwawionej ściany, grożąc rozstrzelaniem. Jednego dnia wywieziono go do lasu, kazali kopać grób. Ponieważ to nie pomogło, wrócili. Mówię o tym, gdyż wymieniony prawdopodobnie nie żyje, doszły mnie wiadomości, że zmarł na tyfus w Szachrisabzie.
Po zwolnieniu z więzienia (zwolniono może połowę Polaków wówczas), nie mając pieniędzy i nie wiedząc o formującej się armii polskiej w Rosji, przyjąłem robotę fizyczną marynarza na statku rzecznym, na którym przebyłem do 15 listopada 1941. Jeździliśmy aż za Obdorsk do zatoki rzeki Ob po barki z rybami. Pracowaliśmy po 12 godzin na dobę, ładując drewno opałowe na statek (100 metrów kubicznych dziennie). Załoga w liczbie 36, wszyscy Rosjanie, z wyjątkiem czterech nas, Polaków. Wszyscy w rozmowach i obejściu się możliwi. Wszystko pragnęło zwycięstwa nad Niemcami, spodziewając się, że jednak ustrój musi się zmienić. Po powrocie na zimowku wyjechałem w towarzystwie 11 towarzyszy niedoli autem do Tiumenia, a stamtąd po tygodniu oczekiwania na bilet na dworcu, odjechaliśmy do Baranułu, dalej na południe nie chciano nam dać biletu. Tam znaleźliśmy całą kolonię polską, około 2 tys. osób, wywiezioną z Polski 20 czerwca 1941. Przedstawiciel naszej ambasady odradził nam wyjazd na południe z powodu chorób tam panujących. Nie chcąc być ciężarem dla znajomych, przyjąłem pracę gruzczyka w młynie, gdzie pracowałem do 14 marca 1942. Ponieważ nadzieja na mobilizację do armii polskiej zawiodła, gdyż władze sowieckie w Ałtajskim Kraju odmówiły prowadzenia mobilizacji, zrezygnowałem z zarobionych przeszło 300 rubli i wyjechałem z kilku kolegami [do] Ługowoj, gdzie zgłosiłem się do polskiego wojska.
Miejsce postoju, 10 marca 1943 r.