FRANCISZEK POWIECKI


Sierżant Franciszek Teofil Powiecki, ur. 21 lutego 1900 r. w Gliwicach na Górnym Śląsku, gajowy Lasów Państwowych w dyrekcji siedleckiej, żonaty.


19 października 1939 roku zostałem przez władze sowieckie aresztowany i uwięziony w Kobryniu w województwie poleskim pod zarzutem oficera, konfidenta i miałem się przyczynić do spalenia mostu na kanale Białojeziorskim w okolicy Radostów. Wymuszano ze mnie zeznania pod groźbą rewolweru i rzucano na mnie najobelżywsze słowa. Po nieudanym brutalnym wymuszaniu zwolniono mnie z więzienia kobryńskiego po miesięcznym pobycie. Udałem się do moich rodziców na osadzie wojskowej Szpitale w powiecie kobryńskim, dokąd udała się też moja żona z dzieckiem.

Pamiętnej mroźnej nocy 10 lutego 1940 o godzinie 2 osada została otoczona przez uzbrojonych żołnierzy i milicję pod dowództwem lejtnanta. Zastukano w okno i kazano odmykać drzwi. Po wejściu uzbrojonych kazano wszystkim podnieść się z pościeli i nie wolno pod groźbą strzelania nikomu ruszać się z miejsca. Przeprowadzono rewizję z bronią, zabrano wszystkie ostre narzędzia, naśmiewano się z obrazów i zniszczono przez spalenie i wydzieranie kart niektóre książki. Pozabierano nam wszystkie dokumenta i pieniądze polskie. Następnie kazano wszystkim ubrać się. Było nas 17 dusz z rodziny. Nie zważając na niemowlęta, kazano nam się pakować w drogę. Powiedziano nam, że: – Niedaleko was odwieziemy, na inną osadę, tu nie możecie być. Pod zbrojnym konwojem odstawiono nas do stacji Żabinka i pakowano do wagonu towarowego po 60 dusz. Z osady Szpitale tegoż dnia zabrano 43 dusze z rodzin osadników wojskowych. Po zestawieniu szałonu [eszelonu] z okolicznych rodzin osadników i leśników 13 lutego pociąg ruszył na wschód. W czasie drogi trzy razy nas karmiono ciepłą strawą.

28 lutego stanęliśmy na stacji Helmogórka pod Archangielskiem, gdzie nas wygrużono i odstawiono sanną do miejscowości Wodopad oddalonej o 16 kilometrów od stacji. 134 rodziny ulokowano na tymże posiołku, a inne rodziny z transportu wysłano o 200 kilometrów dalej. Umieszczono nas w barakach zbudowanych również z pomocą wywiezionych tam Ukrańców, z których tylko garstka została, a reszta to duży cmentarz. Zabraniano im z nami się spotykać i prowadzić rozmowy. Po dwudniowym wypoczynku po podróży zwołano zebranie wszystkich dorosłych mężczyzn i kobiet, gdzie zorganizowano z nas brygady robocze i wysłano na leśne roboty. Zatrudnienie przy wyrębie lasu, dowozie do składnic i nagruzka na sanie traktorne. Norma przy spuszczaniu drzewa była wymagana sześć metrów kubicznych. W ciężkich warunkach, przy temperaturach sięgających 57 stopni mrozu, o marnym wyżywieniu, wypędzano do lasu na roboty.

Zarabiano dziennie trzy – cztery ruble, z czego trzeba było utrzymać rodzinę i siebie. Przeżycie jednej osoby wymagało czterech rubli na dzień. W pierwszych miesiącach naszego pobytu na Północy gotowano rybie głowy, zasypywano cienko kaszą i wydawano za opłatą przez stołową, toteż większość poczęła słabnąć i stopniowo wymierać. Po zejściu śniegu zbierano po lesie pozostałe jagody, borówki i żurawiny, aby się dożywić.

Przez okres letni zatrudniano przy mechanicznych piłach i nagrużaniu drzewa do wagonów oraz robotach sezonowych w miejscowości Termitowo. Okolica była błotnista i bezdrożna, pokazywały się objawy różnych chorób, opieka lekarska była słaba, toteż zbieraniem ziół leczniczych zaspokajaliśmy nasze potrzeby.

Bardzo częste były zebrania, na których omawiane były normy pracy, kto wyrobił normę, a kto nie. „Mało dajecie wydajności pracy, przez co nie przyczyniacie się do podniesienia naszego Sojuza. Starajcie się zapomnieć o Polsce, bo jej już więcej nie zobaczycie. Tu was przywieziono, tu pracować musicie i nie wolno wam się nigdzie poza pracą z posiołka wydalać”.

Toteż pod kontrolą komendanta posiołka i naczelnika liesopunktu, pod represją kar za odchylanie [uchylanie się od] pracy lub 10-minutowe spóźnienie się został ukarany 25-proc. potrąceniem z zarobku przez cztery miesiące, a przy powtórzeniu się – to łagry.

Stosunek władz do Polaków był wrogi i niczym nas niepocieszający. Ubranie mógł kupić lepszy robotnik, któremu majster lasu je przepisał, toteż silniejsi z kupna prędzej skorzystali. Z powodu marnych zarobków wymieniano odzież i rzeczy na żywność lub pieniądze u miejscowej ludności, a czasami z samymi urzędnikami sowieckimi.

Wiadomości z kraju były stosunkowo słabe, słabsi na duchu upadali, bolało serce nad ludźmi ciosem dolegliwości i beznadzieją nękanymi, których aczkolwiek materialnie wspomóc nie szło, na duchu podnosić musiano. Wiadomości z kraju i o kraju miałem od mego brata, który przebywał we Lwowie pod pseudonimem i prowadził podziemną robotę.

Przez zaufanych podawaliśmy pokarm ducha do wytrwania i osiągnięcia lepszych czasów, które dadzą nam wyzwolenie i doprowadzą nas do kraju.

Miesiąc przez wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej zaczęto kontrolować naszą korespondencję. Zostałem ostrzeżony przez komendanta posiołka i wiadomości od brata już więcej nie było. Przy wybuchu wojny z Sowietami izolowano wszystkich mężczyzn i dziewczęta od otoczenia miejscowego i naszych rodzin. Czynili większy nacisk na wydajność pracy. Po skończonej dniówce na dwie godziny musiał każdy się poświęcić na różne szarwarki.

O układzie polsko-sowieckim obawiali nam się coś powiedzieć, abyśmy nie porzucili pracy i nie poszli do domów.

Za miesiąc został nam układ ten odczytany i dano niektórym udostowierienija, zwolniono nas z pracy i kazali nam nowe umowy z liesopunktem poczynić. Sytuacja z wyżywieniem coraz to bardziej się pogarszała, wypadki śmierci były już częstsze, toteż przed śmiercią głodową każdy ratował się zbieraniem grzybów i jagód i ostatnie rzeczy, jakie miał, wydawał na zamianę u miejscowych ludzi za żywność, a którzy nie mieli już co wymieniać, zbierali obierzyny z kartofli i nimi się odżywiali.

Przy nadejściu mrozów ze słabości nikt się nie odważył wybrać w dalszą drogę z obawy zamarznięcia. Robiono nam trudności porozumieniem się z naszą delegaturą w Archangielsku. Namawiano do pozostania na miejscu i niewyjeżdżania na południe.

Udostowierienije otrzymałem 21 grudnia 1941 roku i niezwłocznie po otrzymaniu go wyruszyłem w drogę na południe wraz żoną i dzieckiem.

Na północy zmarli moi rodzice Teofil Powiecki i Albina Powiecka, syn starszego brata Witold Powiecki i Bolesław Powiecki.

Z osady Szpitale zmarli jeszcze Ignacy Glenc, Anna Glenc, Karol Glenc, Edward Tomala i żona jego, dwóch synów Jana Tomala i dwóch synów Pawła Hawata. Zmarło tam dużo z naszych ludzi, których nazwiska trudno mi podać.

Potwierdzam, że zmarli z wycieńczenia przez głodowanie, przez nieludzkie wymuszanie pracy w największych mrozach o słabym odżywianiu. Katem wyrafinowanym w znęcaniu się był naczelnik liesopunktu Muraszon, człowiek niemający najmniejszego poczucia ludzkiego.