JULIAN RAWSKI

Kapral Julian Rawski, 34 lata, rolnik, żonaty.

Wzięty do niewoli 20 września 1939 roku jako rozbitek na Kresach Wschodnich. W sumie 67 żołnierzy, w tym dwóch oficerów, dążyliśmy do skoncentrowania się, lecz było już późno, bo w tym czasie Rosja wystąpiła czynnie i zostaliśmy zabrani do niewoli we Włodzimierzu Wołyńskim.

Popędzono nas piechotą do Łucka. Przez trzy dni dano nam tylko jeden raz jeść po kostce cukru oraz dwa suchary i kubek surowej wody. Pędzili nas jak bydło do rzeźni. Kolumna, jaką szliśmy, dochodziła do trzech kilometrów [długości]. Na noc spędzali nas w zbitą masę i nie wolno było wstać na nogi, gdyż strzelano do nas. Każdy drżał z zimna, noce były już chłodne.

Po przybyciu do Łucka załadowano nas na wagony i wywieźli do Rosji do miejscowości Szepietówka. [Zapędzili] nas do dużych sal, gdzie na cementowej posadzce czekaliśmy na kolejkę, póki nie zapisali danych osobistych. Trwało to trzy dni. Przez ten czas dostawaliśmy około 500 gramów czarnego, na wpół surowego chleba i kleiku z kaszy raz dziennie. Ludzie wygłodzeni chorowali na żołądki, zdarzały się wypadki śmiertelne. Następnie wywieźli nas do Nowogrodu Wołyńskiego, gdzie było nas około 9 tys. Karmiono nas marnie, spaliśmy na podłodze jeden koło drugiego, nie było wody do picia, nie mówiąc o myciu. Po pięciu tygodniach 1,6 tys. ludzi wywieziono do Zaporoża na Ukrainę, gdzie i ja się znalazłem. W dzień Wszystkich Świętych 1939 roku pierwszy raz zapędzili nas na pracę do fabryki. Praca była bardzo ciężka, kazano nam wynosić gruzy, nieraz jeszcze bardzo gorące – pracowałem przy piecach martenowskich. Praca trwała osiem godzin na dobę. Karmiono skromnie, a pracy wymagali, mówiąc, że na życie nie zarobimy, nie mówiąc o kwaterze. Tak doszło do Bożego Narodzenia. W pierwszy dzień świąt wypędzali na pracę. My żeśmy w części odmówili i nie chcieliśmy pracować, tłumacząc tym, że jeżeli naszych świąt nie uszanują, my pracować nie będziemy. Kilkakrotnie chcieli nas pędzić do pracy, strasząc więzieniem, a gdy to nie pomogło, odgrodzili nas wysokim płotem od reszty obozu i nie wolno było po podwórku chodzić, gdyż bojec stał przy drzwiach, które i tak były zamknięte, tylko do ustępu po pięciu ludzi wpuszczał.

Żyliśmy wszyscy jak bracia, nieraz ostatnim kawałkiem chleba się dzieląc, choć i tego brakowało, bo 400 gramów otrzymywaliśmy.

Tak trwało do 21 maja 1940 roku. W tym właśnie dniu załadowano nas na wagony okratowane i wywieziono na północ, za Kotłas, 250 kilometrów za rzeką Wyczegdą. 4 czerwca byliśmy już na miejscu. Na drugi dzień wypędzono nas do pracy i kazali taczkami wozić ziemię przy budowie toru kolejowego. Praca była ciężka, norma dla mnie jeszcze cięższa. Żeby dostać 900 gramów chleba, trzeba było wywieźć od trzech do pięciu metrów ziemi, w zależności od gruntu. Na razie nie było łaźni ani bielizny, dopiero pod koniec roku 1940 wybudowali łaźnie i przywieźli bieliznę, wtenczas warunki się poprawiły.

Pomoc lekarska przysługiwała tym, którzy dobrze pracowali. Kto nie pracował, to i pomocy brak było. Czas cały tłumaczyli, żeby o Polsce nie myśleć, że państwo polskie istnieć nie będzie nigdy. Tak trwało do 15 lipca 1941 roku. W tym właśnie dniu załadowano nas na wagony z zakratowanymi oknami i przywieziono do miejscowości Wiaźniki. Po wyładowaniu pędzono nas 45 kilometrów do obozu. Po przybyciu na miejsce opowiedzieli o umowie, jaka została zawarta między Polską a Rosją, następnie zapowiedzieli przyjazd naszych władz wojskowych i 24 sierpnia przyjechał pan pułkownik Sulik[-Sarnowski], który słowa te potwierdził w swoim przemówieniu o zawarciu umowy. Tam wstąpiłem do czynnej służby wojskowej.