STANISŁAW ROSIŃSKI


Plutonowy Stanisław Rosiński, ur. w 1902 r., rolnik, żonaty, [zamieszkały przed wojną:] osada wojskowa Jełomalin, pow. Zdołbunów, gm. Nowomalin.


Pierwszego stycznia, idąc ulicą w Zdołbunowie, zostałem zatrzymany przez milicję władz sowieckich i poprowadzono mnie na posterunek, gdzie zrobiono rewizję, szukając broni i zarzucając, że należę do bandy polskiej, która organizuje się przeciw Sowietom. Po 24-godzinnym badaniu milicja odprowadziła mnie do NKWD i tam zaczęło się badanie na nowo.

Bijąc rewolwerem w tyle po głowie, zmuszali, żeby potwierdzić to, co mi zarzucają, co następuje: że ja pracowałem wspólnie z Korpusem Ochrony Pogranicza w wywiadzie, że do 1939 roku chodziłem za granicę do ZSRR jako konfident, za co mnie rząd polski dał osadę (widocznie) – Ty nawierno mnogo ubił naszych bojcow 1920 hoda – i wali gumą przez głowę.

Po 12-godzinnym badaniu ledwo już żyłem, zaprowadzili mnie do podwalin pod magistrat, to były piwnice do przechowywania owoców w zimie. Gdy otworzono drzwi do tej celi, zaskoczył mnie okropny strach [zaduch]. Spotkałem tam znajomych osadników, urzędników i oficerów – wszystko brudne, obrośnięte nie do poznania. Powierzchnia piwnicy była pięć metrów na cztery, ja byłem 25. Nie było miejsca usiąść, o spaniu leżąc mowy nie ma. Jeść dawali rano pół litra wody czystej, na obiad pół litra zupy jak woda, wieczorem pół litra wody gotowanej i 600 gramów chleba jak glina. W takich warunkach byliśmy trzy miesiące. O pomocy lekarskiej mowy nie było, mówili: podychaj, miensze was budiet, kontrrewolucjonierow. W celi nie było posłania żadnego ani prycz, czysty cement. Natomiast dwa lub trzy razy w nocy brali na badania i wciąż te same zarzuty.

Po trzech miesiącach przenieśli mnie do więzienia w Ostrogu nad Horyniem. Tam było dużo lepiej – mieszkało nas trzech w maleńkiej pojedynczej celi na podłodze. Dostaliśmy po kocu, po trzymiesięcznej piwnicy obmyliśmy się w łaźni, popiekliśmy część wszy i jedzenie było troszkę lepsze. Badanie i bicie – wciąż całymi nocami słychać było jęk i krzyk.

Po czterech miesiącach siedzenia w Ostrogu, bez sądu i wyroku 29 lipca załadowali w Ożeninie do wagonu 57 ludzi, zakręcili śruby i powieźli do wołogodzkiej obłasti. Gorąc była okropna, nie pozwolili nawet otworzyć okna i wody nie chcieli dać. Dojechaliśmy do rzeki Szeksny, tam się wyładowali na okręt, a mnie na błagalną prośbę dołączyli do mojej rodziny, która była wywieziona 10 lutego do wołogodzkiej obłasti, koł. Sokoła [nieczytelne]. 22 września 1940 roku dołączyli mnie do rodziny, którą zastałem w opłakanym stanie. Baraki były stare, w czasie deszczu nie było [suchego] miejsca w mieszkaniu, wszystko ciekło na głowę, robactwa pełne ściany, tak zwane pluskwy nie dawały spokoju. 25 września kazali mnie iść do pracy, do wyciągania drzewa z rzeki Suchony, tak zwane balasy, ponieważ tam była fabryka papieru. Do pracy [trzeba] było iść siedem kilometrów, pracować była norma 16 godzin, za co było wynagrodzenie do sześciu rubli dziennie. Za spóźnienie do pracy 10 minut karano sądownie: pierwszy raz 25 procent od zarobionych pieniędzy, a jeżeli się powtórzy drugi raz, to 50 procent. Co do wyżywienia, trudno było dostać. Litr mleka kosztował sześć rubli, kilo mięsa wołowego 40 rubli, kilo słoniny 80 rubli i to trudno było dostać. O cukrze nie było mowy, tylko na 1 Maja pół kilo na osobę. Kaszy żadnej nie było, a komendant posiołka nie pozwolił na krok oddalić się od kołchozu, tylko mówił, że myśmy w kraju nic nie robili, tylko jedliśmy i dlatego nie mieliśmy sprzętu wojennego, dlatego przegraliśmy wojnę z Niemcami.

27 października 1940 roku przyjechało w nocy NKWD i aresztowali sześciu naszych i dopiero nowa kolęda. Było nas na tym posiołku 76 rodzin, każdej nocy po 10 lub 15 brali na całą noc na badanie, a w dzień do pracy. Zarzucali nam organizację przeciw nim, prócz tego [pytali] co robił w kraju, dlaczego był w dobrych stosunkach z policją, widocznie współpracował. Rodzinom, których członków aresztowano, nie dali żadnej pomocy. Składaliśmy [się] po parę rubli i tak [ich] podtrzymywaliśmy. Po 13 dniach ponownie aresztowali 12 tak samo i do dziś dnia nie ma wiadomości żadnej, gdzie są.

2 stycznia zachorował mój synek czteroletni. Żona poszła prosić o pomoc lekarską, ale dziecko musiało umrzeć bez żadnej pomocy. Takich wypadków było dużo. Były dni, że po trzy trupy, a oni śmiali się i mówili: niet sała do masła i podychajut, tak im nada, polskije mordy. Z tego posiołka umarło 38 osób. W czasie choroby dziecka, jeżeli matka chciała się uchylić od pracy, zamykano do aresztu.

Po odczytaniu nam amnestii 18 sierpnia komendant powiedział, że możemy podpisać umowę na parę lat do pracy i będzie nam dobrze. Nie potrzeba iść do wojska, tą pracą będziemy wspierali pomoc dla frontu, bo przecież wspólnie mamy o to walczyć. 23 sierpnia 1941 poprosiliśmy o rozliczenie nas, ponieważ chcemy do wojska. Odmówiono nam. Odpowiedzieli: zdzies toże front. Myśmy, nie zważając na to, własnymi siłami 20 września przyjechali do Buzułuku, a 22 do Tocka [Tockoje] i tam dostałem przydział do 7 dywizjonu kawalerii.

12 lutego 1943 r.