ANNA WIELOWIEJSKA

Warszawa, 10 stycznia 1946 r. Sędzia Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi sędzia odebrała przysięgę na zasadzie art. 109 kpk.

Świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Anna Janina Wielowiejska
Wiek ur. w 1906 r.
Imiona rodziców Władysław i Anna
Miejsce zamieszkania Warszawa, al. Wojska [Polskiego] 29 m. 70
Zajęcie pielęgniarka dyplomowana
Wyznanie rzymskokatolickie
Karalność niekarana

W roku 1944 pracowałam w Szpitalu Wolskim przy ul. Płockiej 26 jako laborantka. 1 sierpnia zabrakło elektryczności, wobec czego poszłam jako ochotniczka do noszenia rannych i w ten sposób byłam zawsze koło drzwi, naprzeciwko gabinetu dyrektora Piaseckiego.

3 sierpnia zatrzymało się koło naszego szpitala wojsko niemieckie w autach pancernych, była to dywizja pancerna SS „Herman Göring”, która przybyła z Włoch. Dyrektor szpitala w tym czasie skierował cały personel na salę, by wszyscy byli zajęci i nie stali na oczach Niemców, w hallu byłam tylko ja i woźny Okraszewski.

Do szpitala wszedł oficer niemiecki i kilku innych Niemców i zażądali od dyrektora szpitala, by wysłał patrole sanitarne w celu wyniesienia rannych, najpierw Niemców, potem Polaków.

Dyrektor wysłał dwanaście par noszy, między innymi poszłam ja i dr profesor Zeyland. Niemieckich rannych już nie było, ponieważ Niemcy sami ich zabrali na samochody, a ja zabierając trzeciego rannego doszłam aż do fabryki Franaszka na ul. Wolskiej razem z Franciszkiem Wojciechowskim (który zginął 5 sierpnia).

Na Wolskiej w odległości czterech, pięciu domów od fabryki Franaszka znajduje się fabryka „Ursus”. Widziałam, iż ci sami SS-mani z dywizji „Herman Göring” łapali przechodniów i tych, co stali w bramach, i pędzili do bramy fabryki „Ursus”. Słyszałam stamtąd strzały oraz krzyk rozstrzeliwanych. Widziałam, gdy SS-mani otwierali bramę, iż na podwórzu było pełno ludzi oraz SS-manów. Musiałam zaraz zabrać rannego i udać się do Szpitala Wolskiego, wobec tego moje obserwacje były pospieszne.

Wieczorem 3 sierpnia Niemcy cofnęli się do kościoła św. Wojciecha, do ul. Sokołowskiej i szpital został w pasie neutralnym, ponieważ Polacy byli na ul. Działdowskiej. Sytuacja taka trwała dwa dni.

W czasie, gdy zbieraliśmy rannych, Niemcy do nas strzelali.

5 sierpnia około godz. 11.00 do dyrektora szpitala, który mi to potem opowiedział, przyszli Niemcy z rozkazem ewakuacji. Dyrektor miał powiedzieć, że szpital jest w myśl konwencji genewskiej neutralny, że ma również rannych niemieckich (było ich u nas pięciu), i że w tych warunkach nie zgadza się na ewakuację.

Około południa zaczęli do nas przychodzić ranni z egzekucji, którą Niemcy przeprowadzili w domu przy ul. Wolskiej 54. Egzekucja ta, jak opowiadali ranni, objęła wszystkich mieszkańców domu, około tysiąc osób. Ocaleli z niej trzej bracia: Edward Szor, Franciszek Szor i Czesław Szor, w lutym 1945 mieszkali oni przy ul. Wolskiej 54. Są z zawodu mechanikami. Jak słyszałam od nich, schowali się w piecu fabrycznym i przez okienko widzieli egzekucję. Podobno nawet Niemcy nie chcieli strzelać do bezbronnej ludności i dopiero podoficer sam zaczął strzelać z karabinu maszynowego.

Zdaje mi się, iż Leontyna Braun była ranna w czasie tej egzekucji.

Około godz. 14.30 zrobił się krzyk w szpitalu, iż jedna z chorych na płuca została postrzelona przez okno. Dyrektor wtedy poprosił mnie, by tę postrzeloną przenieść na oddział operacyjny. Udałam się tam. Gdy wróciłam, zobaczyłam, iż przed szpitalem stoi uzbrojona grupa Ukraińców, a po szpitalu chodzą uzbrojeni SS-mani, którzy kazali wszystkim natychmiast opuścić szpital. Dyrektor był wtedy w hallu. Był bardzo spokojny, choć blady, i powiedział, iż jest rozkaz opuszczenia szpitala natychmiast. Po chwili Niemcy zaczęli wołać do gabinetu dyrektora szpitala, dr. Mariana Józefa Piaseckiego, za nim wszedł profesor Janusz Zeyland. W tej chwili wszedł do hallu kapelan szpitala ks. Ciecierski w komży i stule, niosąc na ręku niemieckiego rannego, który wołał głośno po niemiecku: „obchodźcie się z nimi dobrze, ponieważ oni dobrze się z nami obchodzili”. Niemcy zabrali swoich chorych, SS-man zaś zaprowadził kapelana do gabinetu, gdzie już byli profesor Zeyland i dyrektor Piasecki. Niemcy wołali jeszcze do gabinetu kierownika kancelarii Józefa Wójcickiego i starszą siostrę, ale ich nie znaleziono.

Po chwili z gabinetu posłyszałam osiem pojedynczych strzałów. Zapytałam wtedy żołnierza niemieckiego, który z gabinetu wychodził: caput ? Na co on odpowiedział: Alles caput. Słabo mówię po niemiecku, nie mogłam się nic więcej dowiedzieć.

Nazajutrz, gdy byliśmy na Moczydle, Niemcy mówili nam, iż dyrektor, profesor i kapelan zostali rozstrzelani, ponieważ u nas było gniazdo oporu, co było jednak niezgodne z prawdą, ponieważ powstańców u nas nie było. Dyrektor mówił zawsze, iż szpital jest punktem neutralnym i nie pozwalał, by ze szpitala strzelano.

Wracając do 5 sierpnia, zeznaję, iż z hallu wyszłam jedna z ostatnich, został tam tylko dr Woźniewski razem ze swoją pacjentką, która dla niego i siebie wyrobiła pozwolenie pozostania w szpitalu. W pochodzie szłam w ostatnim szeregu.

Uważam, iż wyprowadzanych ze szpitala było do tysiąca osób, jak to na oko mogłam stwierdzić.

Gdy pochód szedł do ul. Górczewskiej, powstańcy strzelali od ul. Działdowskiej, wówczas Niemcy chowali się za nami. Gdy pochód doszedł do ul. Górczewskiej, powstańcy widocznie zorientowali się, że to idą Polacy, i przestali strzelać.

Gdy szliśmy, naokoło wszystkie domy płonęły. Idąc, widziałam dwa razy, iż Niemcy rozstrzelali dwóch chorych, którzy ustawali w marszu. Strzały było słychać cały czas.

Niemcy, wyrzucając nas ze szpitala, opowiadali, iż szpital spalą, wobec tego wszyscy, kto tylko mógł się ruszać, wyszli ze szpitala. I teraz ci, co nie mogli nadążyć za pochodem, zostali rozstrzelani.

Koło wiaduktu na ul. Górczewskiej oddzielono od nas dr. Wesołowskiego, Manteuffla, Barbarę Wardę i Irenę Dobrzańską do niemieckiego punktu opatrunkowego, a pochód sformowano w ten sposób, iż na przedzie ustawiono lekarzy, potem chorych i ludność cywilną, która chroniła się w szpitalach w czasie powstania.

Z wiaduktu zaprowadzono nas do fabryki szkła wodnego na Moczydle. Drzwi hali fabrycznej podparli drągami, a na podwórzu ustawili karabiny maszynowe. Na warcie stało kilku SS-manów. Zapytałam, co z nami zrobią. Odpowiedział SS-mann, iż za wiele nas jest do rozstrzelania, więc nas żywcem spalą. Po godzinie zaczęli SS-mani wchodzić na salę po kilku, strzelali w powietrze i kazali wychodzić mężczyznom. Najpierw kazali wyjść czterem na ochotnika, wyszli: Wiktor Chorzewski, mechanik Szpitala Wolskiego; Kwiryn Sydry, ogrodnik szpitala (zam. w Rembertowie), jeszcze jeden pracownik szpitala, którego nazwiska nie pamiętam i jeden nieznajomy mi mężczyzna.

Przez cały czas słychać było strzały, dlatego strzały z egzekucji nie zwróciły naszej uwagi. Po chwili SS-mani zabrali partię 25mężczyzn, po pół godzinie znów 25 i wtedy dopiero zorientowaliśmy się, iż idą oni na rozstrzelanie. W tym czasie doprowadzali Niemcy coraz nowe partie ludności cywilnej.

Już było ciemno, chyba około 23.00, kiedy zabrali SS-mani partię lekarzy.

Ilu mężczyzn zostało zabranych, nie umiem ustalić. Były tam trzy hale fabryczne, drewniane duże baraki, wszystkie były zapchane tak, że nawet nie można było usiąść i z tego trzecią część stanowili mężczyźni.

Nazajutrz, 6 sierpnia, pod komendą SS wyprowadzili kobiety i około 200 mężczyzn przypędzonych nocą, z których wielu było rannych w czasie egzekucji ulicznych. Zostaliśmy wyprowadzeni do fortu Wola koło Jelonek. Pochód ten był ustawiony czworakiem [czwórkami?] i ciągnął się na długości kilometra. Mówiło się, iż zabiorą nas do Niemiec na roboty, wobec tego uciekłam.

Znalazłam się w Jelonkach i tu dowiedziałam się, iż szpital znajduje się w obozie w forcie Wola. Porozumiałam się z sołtysami osady Jelonek: Gawędą i Cepigą i oni interweniowali u Niemców, iż przyjmą szpital, bo mają gdzie go ulokować, poczym Niemcy szpital uwolnili 6 sierpnia wieczorem. Liczyłam, iż braknie nam około stu chorych, siostry Lange i dr. Woźniewskiego wobec czego dr Misiewicz wydelegowała mnie, by dobrnąć do Szpitala Wolskiego.

Szłam przez Koło, przez ul. Zawiszy i Płocką, co piętnaście kroków mniej więcej spotykałam leżące trupy. W bramach na ul. Płockiej i Zawiszy widziałam stosy ciał na podwórzach. Niemcy wpuścili mnie do szpitala na 15 minut. Zastałam tu chorych, którzy nie wyszli, w liczbie 98, dr. Woźniewskiego i siostrę Lange. Po 15 minutach zaczęłam wracać do Jelonek. Wracałam ul. Górczewską, widziałam za wiaduktem naprzeciwko fabryki „Simpleks”, miejsce egzekucji, gdzie zginęli nasi lekarze. Z daleka rozpoznałam w zwale trupów białe fartuchy lekarskie i ubrania naszych chorych. Dookoła miejsca tego stali SD- i SS-mani w maskach i nie pozwolili mi się zatrzymać. Widziałam, jak robotnicy Polacy, owijając sobie ręce ubraniem, układają trupy w pryzmy jeden koło drugiego i jeden na drugim, polewali czymś i podpalali.

Było to 7 sierpnia, z powodu upału zwłoki się rozkładały. Zwał trupów był wysoki na cztery metry, na jakiej przestrzeni, nie mogłam ustalić, przechodząc. Odtąd codziennie chodziłam do szpitala na ul. Płocką i widziałam, iż przez tydzień robotnicy porządkowali zwłoki, paląc je.

Nie wiem, czy wszyscy wyprowadzeni z hali na Moczydle zostali rozstrzelani w tym miejscu, sądzę jednak, że raczej w tym, ponieważ znaleziono tam później szereg przedmiotów, jak słuchawki, szczypce i inne przedmioty lekarskie, a widziałam także białe fartuchy na trupach przed spaleniem.

28 października 1944 roku, przy ostatniej ewakuacji szpitala, chorych już nie było, tylko ostatni personel wychodził. Widziałam, iż w samochodzie otwartym jechało trzynastu robotników, a szofer miał przepustkę na jedenaście osób. Wówczas SS-man ściągnął dwóch mężczyzn z samochodu bez wyboru, na oko, a sierżant strzelił im w tył głowy.

Wiem, iż ci obaj żołnierze mieli przezwiska jeden „Prędko-prędko”, drugi Rote lump. Obaj należeli do formacji gestapo, które było na Pawiaku, przy czym sierżant o przezwisku „Prędko-prędko” zyskał ten przydomek stąd, iż wołał „prędko” przy egzekucjach na Pawiaku.

Wiem o tym stąd, iż będąc w szpitalu, stykałam się z żołnierzami niemieckimi, albo też wyciągając ludzi z kościoła św. Wojciecha musiałam rozmawiać z Niemcami i oni mi o tym opowiedzieli.

Co się tyczy rabunku mienia szpitalnego, to muszę wymienić osobę dr. Janika, imienia nie znam. Był to szef lekarzy nad polską ludnością, nic nie można było zrobić w szpitalu bez zezwolenia Janika. Pracował on przy ul. Daniłowiczowskiej w biurze szef-arcta. Miał spis majątku wszystkich szpitali. Z tym spisem przyjeżdżał i wszystko zabierał. Ze Szpitala Wolskiego zabrał całą pracownię –laboratorium chemiczne profesora Zeylanda. Mnie się udało rozkręcić i przez to ocalić dla szpitala aparat rentgenowski diagnostyczny i do naświetlań. W ten sposób Niemcy zabrali tylko jeden aparat rentgena. Słyszałam, iż w innych szpitalach także odbywały się podobne grabieże mienia szpitalnego, zeznać o tym mógłby doktor Rogalski, który jest wraz z dr. Sabotem współwłaścicielem zakładu rentgenologicznego w Alejach Jerozolimskich 49 czy 69, a który jeździł wraz dr. Janikiem po szpitalach, właśnie przy zabieraniu mienia.

Protokół odczytano.