Warszawa, 14 marca 1946 r. Sędzia śledczy Halina Wereńko, delegowana do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienionego w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi sędzia odebrała od niego przysięgę, poczym świadek zeznał, co następuje:
Imię i nazwisko | Dionizy Gajewski |
Data urodzenia | 21 października 1904 r. w Gostyninie |
Imiona rodziców | Roman i Stefania z Żernickich |
Zajęcie | technik elektryk w Ministerstwie Przemysłu |
Wykształcenie | technik elektryk |
Miejsce zamieszkania | ul. Łomżyńska 27 m. 28 |
Karalność | niekarany |
Od 1942roku pracowałem razem z Janem Hoppe w fabryce Miłobędzki w Warszawie, przy ul. Polnej 12/14. Wiem, iż Jan Hoppe pracował w organizacji podziemnej mającej na celu walkę z Niemcami. Ja nigdzie zaangażowany nie byłem.
13 lipca 1943 roku o 16.00 wyszedłem z fabryki, kierując się ulicą Oleandrów do Marszałkowskiej. Zatrzymał mnie okrzyk halt, agent gestapo zrewidował mnie i podprowadził do samochodu, gdzie obok stali Jan Hoppe, Janusz Szaniawski, Jerzy Pieniak, oraz Koziatek i Ignaciuk – ślusarze, których imion nie pamiętam. Oprócz nas zatrzymano jeszcze kilka osób, między innymi kogoś, kto opłacał rachunek w elektrowni. Załadowano nas do trzech samochodów osobowych. Z braku miejsca zwolniono kierownika fabryki Świętorzeckiego, a pracownika Pieniaka przewieziono w bagażniku.
Przewieziono nas do gmachu gestapo przy al. Szucha 25, gdzie spisano nasze personalia. Badań nie było. Następnie przewieziono nas do więzienia na Pawiaku. Tutaj przy przyjęciu była przeprowadzona bardzo ścisła rewizja, w czasie której zabrano pieniądze i kosztowności do depozytu. Tutaj sprawdziłem, iż żaden z nas nic kompromitującego przy sobie nie miał.
Po dwóch dniach ponownie przewieziono nas samochodem do gestapo (Szucha 25), tu po kolei wszystkich nas pytano, czyją własnością jest pierścionek srebrny z orzełkiem, znaleziony w samochodzie. Koziatek przyznał, iż pierścionek jest jego własnością, poczym już nikogo więcej o nic nie pytano, a odwieziono nas do więzienia na Pawiaku. Tu, gdy wprowadzono nas do kancelarii, Hoppe zauważył gestapowca referenta budowlanego, którego znaliśmy jako klienta naszej fabryki. Teraz myślę, iż ten gestapowiec mógł tam być w sprawie remontu więzienia. Wtedy Hoppe i Szaniawski byli pełni nadziei, iż nastąpi interwencja w naszej sprawie. Po pół godzinie został z celi wywołany Hoppe. Była pora obiadowa, godz. 12.00 – 13.00. Było wtedy bardzo gorąco, Hoppe siedział bez marynarki, na pytanie, czy ma się ubrać, żandarm odpowiedział, iż nie trzeba, bo trzeba się spieszyć. Po chwili wywołano Szaniawskiego. Czekałem, iż za chwilę przyjdą po mnie i wypuszczą na wolność. Nic takiego nie zaszło. Było to 16 lipca 1943roku.
Dodaję, iż w odwecie za rzucenie granatów przez Polaków na oddział SS w Alejach Ujazdowskich 15 lipca zostało rozstrzelanych około 150 więźniów z Pawiaka. Egzekucja mogła być w getcie po nastaniu zmroku, ponieważ na Pawiaku słychać było salwy. 16 lipca wieczorem zaczęto mówić na Pawiaku, że tego dnia wywieziono z Pawiaka pięć odkrytych samochodów ciężarowych z więźniami w liczbie około 120 osób. W tej grupie mogli być wywołani tego dnia koledzy. Strzałów nie było słychać w tym dniu. Zauważono, iż w krótki czas po odjeździe samochody, które gdzieś odwiozły więźniów, wracały. Po tygodniu, 23 lipca 1943, wezwano mnie i Ignaciuka, poczym przewieziono nas do gestapo (Szucha 25), tu referent, nazwiska którego nie znam – wzrost średni, twarz ogolona bez zarostu, blondyn, dobrze mówiący po polsku – oświadczył, iż koledzy nasi zostali rozstrzelani, ponieważ znaleziono przy nich ulotki, i niech to będzie dla nas nauką na przyszłość, po czym nas zwolniono.
Potem dowiedziałem się, iż właściciel fabryki Miłobędzki robił starania o uwolnienie nas z Pawiaka za pośrednictwem plenipotenta hr. Potockiego Pentrzo[…]kiego, który osobiście znał szefa gestapo Hahna, co wyzyskiwał dla interwencji. Uzyskał tą drogą obietnicę, iż czterech z nas będzie zwolnionych w sobotę, 17 lipca, dwóch w przyszłym tygodniu.
Dodaję, iż – jak zeznawałem powyżej – Hoppe i Szaniawski byli zaangażowani w organizacji podziemnej, współpracowali z robotnikami fabryki Stanisławem Wierzchalskim i Tadeuszem Zaleskim, natomiast nie wiem, czy Pieniak, Koziatek czy Ignaciuk gdzieś byli zaangażowani. Nie zauważyłem, by Hoppe lub Szaniawski prowadzili sabotaż na terenie fabryki w stosunku do Niemców. Wiem tylko, iż odbywali konferencje, zebrania i często mieli i rozpowszechniali prasę podziemną.
Nic z tych spraw nie było poruszanych w czasie naszego pobytu w więzieniu, ponieważ jak nadmieniłem, żadnego badania nie było. W czasie naszego pobytu w więzieniu żandarmi kazali więźniom stać odwróconymi twarzą do ściany, by nie mogli się porozumiewać.
Oprócz zeznań w sprawie Hoppego muszę powiedzieć parę słów o własnych przeżyciach. Przed objęciem posady w fabryce Miłobędzkiego przez trzy lata przebywałem we wsi Rudka, gm. Krzywiczki, powiat Chełm Lubelski, gdzie mieszkałem u mego stryja Henryka Gajewskiego, który był nauczycielem szkoły powszechnej w Horodyszczu. Przed wojną pracowałem przy budowie fabryki amunicji w Kraśniku. Obawiając się, by mnie Niemcy nie zatrudnili w przemyśle zbrojeniowym, zajmowałem się w Rudce uprawą roli.
Cała rodzina mego stryja była zaangażowana w organizacji podziemnej OZOP (Obóz Zbrojnych Obrońców Polski). 26 grudnia 1943 roku został aresztowany stryj mój Henryk Gajewski (ur. 1900), stryjenka Stanisława Gajewska (ur. 1900), bracia stryjeczni Janusz Gajewski (ur. 1922), Henryk Gajewski (ur. 1924), poza tym kilka osób należących do organizacji, których nazwisk nie znam. Stryj mój został rozstrzelany publicznie na rynku w Chełmie, jak również obaj jego synowie. Stryjenka była rozstrzelana w tzw. Borku przy szosie Chełm – Hrubieszów, o 3 km od miasta.
W nocy z 14 na 15 kwietnia 1944 roku zostałem ponownie aresztowany z fabryki Miłobędzkiego. Zaznaczam, iż po pierwszym aresztowaniu zamieszkiwałem na terenie fabryki, byłem wtedy kierownikiem technicznym. Na terenie fabryki bardzo ożywioną działalność konspiracyjną prowadzili w pierwszym rzędzie: sekretarka Janina Balcerzak oraz Mieczysław Fedorowski, do kolportażu był używany woźny fabryki Bąk.
Janina Balcerzak przeżyła wojnę, o ile mi wiadomo, przebywa w Warszawie. Fedorowski zginął w czasie powstania warszawskiego. Bąk był zwolniony z więzienia na Pawiaku po dwutygodniowym pobycie, zginął w czasie egzekucji przy ul. Marszałkowskiej 17.
O przyczynie mego aresztowania dowiedziałem się, już będąc w więzieniu na Pawiaku. Mianowicie na ulicy Długiej Niemcy mieli aresztować pewnego młodego człowieka. Zastali go w mieszkaniu nieubranego, jednakże nie dał się zabrać, lecz uciekł przez dachy. Zostawił marynarkę, w której był notes z adresami. Między innymi miał zanotowany telefon naszej fabryki. Wobec tego w nocy z 14 na 15 kwietnia gestapo składało wizyty według adresów wypisanych w tym notesie. Przybyło także do fabryki, tu przeprowadzona została rewizja w biurze – bez rezultatu. Gestapowcy już kierowali się do wyjścia, gdy jeden z nich otworzył biurko sekretarki Balcerzakówny, a tam od razu na wierzchu znajdował się pakiet 6 – 8 kg bibuły. Między innymi były tam ulotki dla żołnierzy niemieckich, mające siać zamęt w niemieckiej armii. Pakiet taki, przeznaczony do kolportażu, sam wiele razy widziałem u sekretarki. Gestapowcy po tak niespodziewanym odkryciu zbili woźnego Bąka, po czym pytali go, kto z personelu jeszcze znajduje się w fabryce. On zaprowadził gestapowców do mnie, poczym przewieźli oni mnie i Bąka do gestapo. Tu spisano nasze personalia, po czym odwieziono na Pawiak, gdzie nastąpiła rewizja, rozbieranie do naga, zabranie papierów i ostrych przedmiotów. Wieczorem tego dnia, idąc do umywalni, spotkałem prokurenta fabryki inżyniera Tatarczuka. Potem dowiedziałem się, iż inż. Tatarczuk rano 15 kwietnia udał się do gestapo po wiadomości w mojej sprawie. Odpowiedziano mu, iż na razie nie mogą udzielić informacji, lecz proszą o zgłoszenie się później. Po raz drugi powtórzyło się to samo. O 15.00, gdy przyszedł po raz trzeci, został aresztowany i odstawiony do więzienia na Pawiaku.
Po raz pierwszy na przesłuchanie przewieziono mnie 18 kwietnia do gestapo, do gabinetu na trzecim piętrze. Siedział tam jeden gestapowiec w mundurze, jasny blondyn, szczupły, i dwóch ubranych po cywilnemu. Jeden z mężczyzn ubranych po cywilnemu był referentem w sprawie mojej, którą miałem rok temu. Drugi ubrany po cywilnemu był barczysty, tęgi, ciemny blondyn, wzrost 1, 80 cm. Mówił dobrze po polsku, bawił się cały czas rewolwerem, składając, rozbierając i czyszcząc. Na stole na wprost drzwi leżało kilka przedmiotów przeznaczonych do tortur: bat obszyty skórą, pleciony, zwężający się do dołu, długości 1 - 1,10 m, kij drewniany o średnicy 15 mm, długości około 1 m, kajdanki ręczne, jakieś sznurki, i inne przedmioty, których nie pamiętam. Badanie rozpoczęło się od ściągania personaliów. Zaraz przed rozpoczęciem badania gestapowiec uderzył mnie w twarz zwitkiem papieru.
Zaznaczam, iż w końcu 1943 roku nasza firma nie miała legitymacji poświadczonych przez władze niemieckie i, chcąc zapewnić warunki bezpieczeństwa pracownikom, wydrukowała około 50 odbitek świetlnych zamówienia niemieckiego na dziesięć statywów do tarcz strzelniczych. Chodziło nam o to, by wykazać przy ewentualnym zatrzymaniu, iż firma pracuje dla władz niemieckich. Zamiaru tego zaniechano, paczka odbitek nie zniszczona leżała w kancelarii i została przez gestapowców zabrana w czasie rewizji razem z ulotkami. Tymi odbitkami świetlnymi gestapowiec w mundurze uderzył mnie w twarz. Następnie spytano mnie o personalia, przy czym na pytanie, czy odbywałem służbę wojskową, odpowiedziałem, że odbywałem w 1930. Na to gestapowiec starał się we mnie wmówić, iż należałem do organizacji wojskowej. Do niczego się nie przyznawałem. Po zapisaniu personaliów kazano mi zdjąć płaszcz, klęknąć na podłodze i położyć się na krześle, poczym przez cały czas badania na przemian gestapowiec w mundurze i ten, co mnie badał w zeszłym roku, bili mnie kijem na zmianę. Bity byłem w pośladki, po tym badaniu przez około dziesięć dni nie mogłem ani położyć się, ani usiąść, a około dwóch miesięcy miałem brunatne plamy na ciele.
Przed badaniem mnie przez tych samych gestapowców badany był mój kolega z więzienia i obozu w Stutthofie Stanisław Świętosławski (adresu obecnego nie znam, przed powstaniem mieszkał przy ul. Dobrej), który po badaniu w gestapo przez trzy dni wymiotował żółcią, poczym był wzięty do szpitala na Pawiaku, a z alei Szucha został wyniesiony.
Za co siedział na Pawiaku Świętosławski, tego nie wiem. Wiem tylko, iż przy aresztowaniu go z mieszkania sąsiadów w nocy gestapowcy zastrzelili właściciela mieszkania, a później Świętosławskiego pytali, jak nazywał się zastrzelony, co świadczy najlepiej o tym, iż zastrzelenie nie było celowe.
Wracając do mego badania w gestapo. Pytano mnie, czy należałem do organizacji wojskowej, na co odpowiedziałem odmownie, czy w fabryce wyrabialiśmy amunicję i części uzbrojenia dla organizacji podziemnej (było to zgodne z prawdą) – zaprzeczyłem. Dalej pytano, dlaczego uciekł Miłobędzki, odpowiedziałem, iż nic o tym nie wiem, ale że ma chore dziecko w Skolimowie. Później dowiedziałem się, że aż do powstania warszawskiego Miłobędzki ukrywał się. Potem pytano mnie, kto to jest Janeczka. Odpowiedziałem na to, iż mogę zobaczyć na liście pracowników. Pytali o adres Balcerzakówny i co oznaczają odbitki wojskowego zamówienia. Wytłumaczyłem im sprawę odbitek. Wobec tego, iż ciągle mnie bito, zapytałem, za co mnie biją, na co nie dano mi odpowiedzi. Po powrocie na Pawiak siedziałem tam do 23 maja 1944 roku. W tym dniu z transportem około 900 więźniów wyjechałem do Stutthofu. Transport składał się z trzech grup. W sobotę rano 21 czy 20, czy też 22 maja 1944 roku odbyła się egzekucja około 350 więźniów na terenie ul. Gęsiej, koło krematorium.
Mówili o tym więźniowie, którzy to widzieli. Chodziło tylko o mężczyzn. W poniedziałek 23 czy 24 ponownie rozstrzelano w tym samym miejscu 250 mężczyzn i kobiet spośród więźniów Pawiaka. Było to około 9.00 rano. Słychać było salwy wyraźnie w odstępach minutowych. Salw było po dwadzieścia parę.
Z naszej celi na rozstrzelanie w sobotę wzięto po południu jednego więźnia, którego nazwiska nie znam, w poniedziałek rano, między 9.00 a 10.00 wybrano sześć osób: Olgierd Kuzke (18 czy 19 lat), Sobkowiak (60 kilka lat, córki jego pracowały w firmie Braci Jabłkowskich), Kazimierz Bartczak (25–30 lat), Eugeniusz Krygier (60 kilka lat, brat księdza Krygiera, proboszcza Powązek). Innych nazwisk nie pamiętam.
W tym czasie spośród więźniów Pawiaka wybierano na egzekucje co drugi dzień, były te egzekucje mniej lub więcej liczne. Dokonywali ich Ukraińcy, względnie specjalne egzekucyjne oddziały SS z czerwonymi opaskami lub Rosjanie własowcy (byli jeńcy i emigranci).
Na Pawiaku strażnicy byli przeważnie Rosjanami, kierownikami oddziałów byli Niemcy. Przebywając na Pawiaku zauważyłem, iż strażnicy odnosili się do więźniów brutalnie, poszturchiwali, w razie nieposłuszeństwa kazali ćwiczyć żabkę.
Ze mną w jednej celi siedział sklepikarz spod Grójca nazwiskiem Łuczan, u którego znaleziono rewolwer. Człowiek ten po badaniu w gestapo był tak skatowany, iż miał na pośladkach ranę wielkości pięści. Ciało gniło. Po kilku dniach został zabrany do szpitala więziennego, skąd – jak dowiedziałem się – po dwóch tygodniach zabrano go na egzekucję.
Wracając do dnia 24 czy 23 maja 1944roku, w poniedziałek po egzekucji porannej w przerwie obiadowej wywołano z celi kilkunastu więźniów, 10 czy 11, mówiąc, iż pójdą na transport. W celi zostałem ja i pięciu czy sześciu więźniów. Po południu, około 15.00 czy 16.00, ściągnięto z cel wszystkich więźniów (zostało ich niewielu) do jednej. Na VI oddziale na drugim piętrze zostało z 40 – 50 więźniów.
Przed wieczorem, o zmierzchu wywołano z celi 14 czy 15 więźniów, mnie w ich liczbie, i ustawiono dwójkami na korytarzu. Wszyscy przypuszczaliśmy, iż idziemy na egzekucję. Przeprowadzono nas do innej celi, gdzie już znajdowało się kilkunastu więźniów.
Przekonaliśmy się, iż ci więźniowie mieli raczej ciężkie sprawy. Trwaliśmy w niepewności. Dopiero volksdeutsch Frankowski, także więzień, pouczył nas, iż idziemy na transport.
Nazajutrz około 900 osób wypędzono na dziedziniec więzienia. Tu podzielono nas na trzy grupy i odprowadzono z powrotem do cel. Następnego dnia o świcie wyprowadzono nas na korytarz, uszykowano dwójkami, związano ręce z tyłu sznurkami, przeprowadzono na podwórze, umieszczono w samochodach ciężarowych i przewieziono na Dworzec Zachodni. Na całej trasie do Dworca Zachodniego stały posterunki żandarmerii z karabinami maszynowymi. Przewieziono nas na rampę w pobliżu stacji Warszawa Zachodnia, tam załadowano nas po 75 – 80 osób do jednego wagonu towarowego. Na drogę dostaliśmy po kawałku chleba, przed rozdaniem chleba pozwolono rozwiązać ręce. Zawieziono nas do obozu w Stutthofie.
Na dzień przed wyjazdem słyszałem, iż w sąsiedniej celi został zastrzelony więzień nazwiskiem Rose, zdaje się Kazimierz, w czasie wyglądania przez okno przez wartownika z podwórka.
W czasie badania mnie w gestapo – przypomniałem sobie – przebywając w celi zwanej tramwajem widziałem na suficie i na ścianach plamy krwi.
Wspomniany przeze mnie więzień, volksdeutsch Frankowski, podobno jakiś czas przed wojną zajmował wysokie stanowisko, zdaje się dyrektora handlowego zrzeszenia hut czy metalurgicznych zakładów na terenie Śląska. Uważał się za Niemca. Za co siedział na Pawiaku, tego nie wiem.