KRYSTYNA SROCZYŃSKA

Warszawa, 20 października 1949 r. Mgr. Irena Skonieczna, jako członek Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchała niżej wymienioną osobę, która zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Krystyna Sroczyńska
Data i miejsce urodzenia 25 lipca 1916 r. w Borysławiu
Imiona rodziców Michał i Irena z d. Fedorowicz
Zawód ojca przemysłowiec
Przynależność państwowa i narodowość polska
Wyznanie rzymskokatolickie
Wykształcenie wyższe
Zawód radca w Ministerstwie Kultury i Sztuki
Miejsce zamieszkania al. Sikorskiego 3
Karalność niekarana

Krystyna Sroczyńska
zam. w Warszawie, Muzeum Narodowe,
czerwiec 1945 r.

Dla Wydziału Muzeów i Pomników Martyrologii Polskiej

RAPORT

W sobotę, 5 sierpnia, w piątym dniu powstania, około południa Ukraińcy, szalejący dotąd na podwórzu (dom przy ul. Flory 9), wpadli do mieszkania i pościągawszy nam z rąk zegarki, kazali natychmiast opuścić dom, mówiąc, że go palą. Niektórzy pozwalali wziąć ze sobą walizkę, inni wydzierali brutalnie nawet najmniejsze paczki. Wszystko razem nie trwało więcej jak pięć minut.

Zgrupowano nas wszystkich na placu Unii, oddzielając od razu mężczyzn od kobiet. Z wylotów sąsiednich ulic nadchodziły grupy spędzanych ludzi. Po jakimś czasie wśród śmiechu i naigrywań oficerów gestapo popędzono nas w aleję Szucha, zatrzymując nas mniej więcej na wysokości kasyna garnizonowego. Tam, razem z tłumem przybywających ustawicznie kobiet (mężczyzn brano bezpośrednio na gestapo) siedziałyśmy na trawie parę godzin. Naprzeciw płonęła Marszałkowska – odcinek między placem Unii a Zbawiciela. Wreszcie krzyki Niemców wyrwały nas z otępienia. Kazano nam ustawić się w dziesiątki. Wszelkie tłumoczki i paczki były odbierane i odrzucane na bok, gdzie szybko utworzyły wielką stertę. Starsze kobiety i matki z niemowlętami miały pozostać na miejscu. Działy się dramatyczne sceny, gdy brano matki od dzieci nawet dwuletnich, brutalnie odrywając dziecko i rzucając na chodnik. Za kolumną złożoną może z dwustu kobiet ustawiono trzy tanki, na nich ulokowano kilkanaście kobiet, za nimi znowu kolumna kobiet. Po upływie może godziny, może dwóch, jeden z gestapowców wystąpił z przemówieniem w języku polskim, z bardzo dobrym akcentem: „ – My z kobietami – mówił – wojny nie prowadzimy, wasi polscy bandyci zrobili powstanie, lecz mimo to my na was mścić się nie będziemy. Musicie tylko wykonać pewne zadanie. Pójdziecie na ulicę Piusa, rozbierzecie barykadę polską na skrzyżowaniu Piusa i Kruczej i dostaniecie się do PAST-y. Tam są odcięci żołnierze niemieccy, niema ich kto opatrzyć i pochować. Weźmiecie trupy i rannych i przyniesiecie tutaj. Po drodze macie wołać, żeby wasi bandyci poddali się i zaprzestali walki. Z naszej strony nic wam nie grozi, włos wam z głowy nie spadnie. Jeśli jednak która z was chciałaby uciekać, zastrzelona będzie na miejscu. Jeżeli zadanie wasze wykonacie, wasze rodziny i wasi mężczyźni wzięci na gestapo będą wolni, w przeciwnym razie będą rozstrzelani”. Zrozumiałyśmy wówczas, że czekające nas zadanie jest równoznaczne ze śmiercią, że albo padniemy od ognia jadących za nami czołgów, jeśli barykady rozbierać nie będziemy – a tego pod uwagę nikt brać nie mógł – albo od kul Polaków, broniących się przed wjazdem czołgów, które miałyśmy osłaniać. Cóż bowiem mogło znaczyć paręset kobiet wobec oddania barykady i wpuszczenia wroga w samo centrum z takim trudem utrzymywanych pozycji?

Panowała kompletna cisza. W całym tym zbiorowisku kobiet różnego wieku, stanu i zawodu żadna nie szlochała, nie prosiła, nie straciła zimnej krwi. I to było ważne. Po tym przemówieniu otaczający nas SS-mani wśród śmiechów i dowcipów zaczęli ściągać kobietom chustki z głów i wiązać je na swych hełmach. Z kolei powkładali płaszcze pozdejmowane z kobiet. W pierwszej chwili myślałyśmy, że to maskarada, że to chęć ośmieszenia i wykpienia nas, ale gdy zorientowałyśmy się, że ci przebrani Niemcy mają nam towarzyszyć, zrozumiałyśmy, że robią to dla ochrony, dla zmieszania się z nami w tłumie. I wówczas zrobiło się nam wstyd za nich samych.

Teraz chodziło nam już tylko o to, żeby wszystko odbyło się jak najprędzej. Chwile wlokły się jak godziny. Wreszcie brutalnymi uderzeniami wyrównano szeregi i pochód w zupełnej ciszy ruszył. Pozostałe kobiety poklękały i zaczęły się modlić.

W Alejach Ujazdowskich uderzył nas widok trupów leżących na jezdni i chodnikach, po drodze potykałyśmy się o ogromne łuski pocisków armatnich gęsto rozsypane, kule gwizdały. Dochodząc do ulicy Piusa, poprzebierani Niemcy kazali nam machać chustkami i wołać, aby się nasi poddali. I wtedy zerwał się histeryczny krzyk kobiet: „Polacy nie strzelajcie, nie strzelajcie, my Polki, nie strzelajcie, Polacy!” Z okien pierwszego domu z lewej strony ulicy Piusa mierzyli do nas Niemcy, lecz widząc niezwykłość pochodu, nie strzelali. W następnych domach widać już było same berety powstańcze i biało-czerwone opaski. Wbrew naszemu zdziwieniu Polacy nie strzelali również, tylko trzymali w pogotowiu butelki z płynem zapalającym. Następne wydarzenia były kwestią sekund. Dochodząc do placyku u zbiegu ulic Piusa, Kruczej i Mokotowskiej, widziałyśmy ich dających nam gwałtowane znaki, aby uciekać w prawo. Niewiadomo, czy pierwsi Niemcy zaczęli do nas strzelać, czy my rzuciłyśmy się w prawo, nie dochodząc do barykady. Obejrzawszy się wśród straszliwego huku i zamieszania, zobaczyłam morze ognia ziejącego ku nam z czołgu. Kobiety jadące na tankach zeskakiwały w biegu, idące z tyłu przeleżały te chwile pod murami domów.

Rezultatem tej krótkiej bitwy był jeden czołg spalony i cudem niewielkie straty w ludziach – parę kobiet zabitych, jedna spalona, parę poparzonych. Niemcy wycofali się, zabierając ze sobą czołgi i kobiety z tylnej kolumny. My dostałyśmy się schronami do punktu Rady Głównej Opiekuńczej przy szpitalu zorganizowanym przy Mokotowskiej 55. W parę dni potem słyszałam nadawany przez radio londyńskie ten epizod z powstania, w wersji niezmienionej, dokładnie tak, jak podałyśmy to w wywiadzie dokonanym w szpitalu.

Ponadto uzupełniam, że kobiety, które zostały na Szucha, i które dostały się tam z powrotem wraz z uciekającymi Niemcami z rogu Al. Ujazdowskich i Piusa, Niemcy wypuścili na następny dzień i kazali im przejść ul. Litewską i Marszałkowską na stronę powstańczą. Wiem to z opowiadania mojej matki Ireny Sroczyńskiej, która była w tej właśnie grupie osób.

Po mężczyznach z naszego domu, a także innych, wziętych wówczas na Szucha, ślad zupełnie zaginął.