JADWIGA GŁOMBIOWSKA

Warszawa, 6 marca 1946 r. Sędzia Stanisław Rybiński, delegowany do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich, przesłuchał niżej wymienioną w charakterze świadka. Po uprzedzeniu świadka o odpowiedzialności karnej za składanie fałszywych zeznań oraz o znaczeniu przysięgi, sędzia odebrał przysięgę, poczym świadek zeznała, co następuje:


Imię i nazwisko Jadwiga Głombiowska
Data urodzenia 24 stycznia 1915 r.
Imiona rodziców Ryszard i Zofia z Wiedigerów
Zajęcie wychowawczyni przedszkolna
Wykształcenie cztery klasy gimnazjum, szkoła handlowa i seminarium dla przedszkolanek
Miejsce zamieszkania Warszawa, ul. Zwycięzców 11 m. 9
Wyznanie ewangelicko-augsburskie
Karalność niekarana

W roku 1943 mieszkałam w Warszawie przy ul. Mazowieckiej 10 m. 20 razem z rodzicami mymi Ryszardem i Zofią Głombiowskimi i z bratem Ryszardem Janem Głombiowskim (urodzonym 20 marca 1920). Siostra moja Halina Lisowska mieszkała już wtedy osobno.

Brat przed wojną kształcił się w liceum budowlanym i kontynuował naukę w czasie okupacji, miał ją ukończyć w czerwcu 1944 roku. Tymczasem prócz swojej nauki pomagał matce w handlu, prowadziliśmy bowiem sklep spożywczy od roku 1913. Jednocześnie z tym brat brał udział w tajnej organizacji politycznej, prowadzącej akcję przeciwko okupantowi.

9 grudnia 1943 brat wrócił do domu o 8.00 wieczorem. O tym, że brat był w organizacji, wiedzieliśmy. Wieczorem na pół godziny przed północą, gdy brat jeszcze nie zdążył się położyć, zaczęto łomotać do drzwi frontowych. Brat natychmiast poszedł i otworzył drzwi. Weszło dwóch gestapowców z trupimi główkami na czapkach i dwóch żandarmów w hełmach. Jeden z gestapowców, mówiący po polsku, sprawdził z listy, kogo mu potrzeba i przekonawszy się, że brat jest tym, kogo poszukują, przeprowadził osobistą rewizję i znalazł u brata w kieszeni maszynopis z wierszem satyrycznym o Berlinie (poprzednio brat czytał nam go) i jakiś papier z organizacji. Po rewizji osobistej zrewidowali też mieszkanie, zresztą bardzo powierzchownie, znaleźli jeszcze jakieś papiery na półce w szafie brata. Zresztą sam brat oddał im wszystko dobrowolnie, bo gestapowiec zagroził, że w razie ukrywania wszyscy domownicy będą rozstrzelani. Później kazali mu się ubrać. Następnie ten sam gestapowiec mówiący po polsku, kazał mnie, już leżącej w łóżku, oraz kuzynce Marii Hafke, lat 20, która do nas przypadkowo przyszła na nocleg, szykować się do wyjścia.

Gestapowcy zabrali brata i powieźli go, jak się później dowiedziałam, wprost do gestapo na aleję Szucha. Żandarmi pozostali pilnować mnie i kuzynki. Wkrótce potem przewieźli nas obie na Pawiak.

Gestapowiec, który mówił po polsku i aresztował brata i nas, jak się potem udało rodzicom dowiedzieć, od kogo nie wiem, był dawniej oficerem WP, nazywał się Sznejder, imienia nie znam, jak również, w jakiej formacji dawniej służył. Był to tęgi mężczyzna, wzrostu średniego, łysawy, lat około 40. Drugi gestapowiec mówił tylko po niemiecku. Był to wysoki, szczupły brunet.

Jak się on i żandarmi nazywali, nie wiem.

Po odwiezieniu nas do więzienia na Pawiaku, tzw. Serbii, gestapo nie interesowało się nami przez szereg tygodni. Dopiero w dniach 1 i 2 lutego 1944 zawieziono mnie i kuzynkę na aleję Szucha. Lecz tam nas nie przesłuchano z powodu zamętu wywołanego zabójstwem Kutschery. 3 lutego krótko zbadano nas na Pawiaku, przy czym obeszli się ze mną zupełnie grzecznie, uprzedzono tylko, że zostanę rozstrzelana, jeżeli nie przyznam się do tego, co mi zarzucają. Ponieważ ja do organizacji nie należałam, więc pozostawiono mnie na razie w spokoju, kuzynkę też. W czasie badania powiedziano mi, że brat Ryszard nie żyje. Była to nieprawda, bo brata rozstrzelali później.

Mnie i kuzynkę wywieźli 8 marca 1944 z Serbii do obozu w Ravensbrück. Na Pawiaku dopóki wachmeisteriną była Jadwiga Podhorodecka, volksdeutschka, byłyśmy przez nią prześladowane. Wpadała często do celi, kazała stawać na baczność, stosowała kary dyscyplinarne, robiła częste rewizje. Na początku stycznia organizacja zabiła ją. Od tego czasu reżim w Serbii złagodniał i było całkiem znośnie.

W Ravensbrück byłyśmy razem z kuzynką pięć i pół tygodnia. Tam niczego szczególnego nie doświadczyłyśmy. Stamtąd przewieziono nas do Neubrandenburga. Byłyśmy tam w koncentracyjnym obozie pracy od 17 kwietnia 1944 do 27 kwietnia 1945. Stamtąd zostałyśmy ewakuowane do obozu Malhof, skąd udało się nam uciec i wobec przyjścia tam Rosjan mogłyśmy wrócić do Warszawy 5 czerwca 1945 roku.

W obozie Neubrandenburg było nam ciężko. Pracowałyśmy w fabryce po 12 godzin dziennie przy wyrobie jakichś części V2. Naczelnym inżynierem w fabryce był niejaki Kufeld, który podobno przed wojną pracował w fabryce na Okęciu w Warszawie. Imienia jego nie znam. Bardzo był zły dla nas, więźniarek. W wypadku, gdy zauważył, że skończyłyśmy pracę chociażby o dwie minuty wcześniej, zaraz przedłużał pracę o dwie do czterech godzin.

Po powrocie do domu dowiedziałam się od ojca i siostry Haliny Lisowskiej, że brat Ryszard po przebyciu w więzieniu kilku tygodni był dręczony przy badaniach, tak że potem przebywał w szpitalu więziennym. Nikogo nie wydał i w końcu rozstrzelany został 18 lutego 1944 w egzekucji publicznej na ul. Senatorskiej 4.

Matka moja podczas powstania została zasypana na podwórzu 8 września 1944 roku.

Co do brata, to poinformował o jego losie jeden z naszych dostawców (nazwiska nie wiem), który skądś się o tym dowiedział.

Rysopis Kufelda: wysoki brunet, lat 45 – 48, tęgawy, oczy ciemne.